wtorek, 30 marca 2010

WSZYSTKO SZALEJE

Zaległości i problemy techniczne z blogiem przygniotły mnie, że ledwie widać cokolwiek. Do tego zwyczajne przedświąteczne przygotowania: sprzątanie, świece na ołtarz i do domu, dekoracja przed plebanię, najostatniejsza korekta książki i czuję, że pęknę. Więc grzecznie proszę o wyrozumiałość, kartki leżą jeszcze puste na stole, maile świąteczne jeszcze mają chwilę czasu, ja jeszcze żyję :) Za to Druso zaszczekał się ze strachu przed totalną burzą, która właśnie przebiegła się po okolicy. Bardzo proszę, by zabrała deszcze ze sobą i na Wielkanoc podarowała co najmniej tak ładny dzień, jak miniona niedziela, o której podejrzewam, jak i jeszcze o wcześniejszych dniach, uzupełnię wpisy podczas świątecznej laby. Do tego czasu może jeszcze mi się wygoi palec wskazujący prawej ręki, tak mocno przecięty, że trudno mi stukać po klawiszach. I tym optymistycznym akcentem życzę wszystkim na razie tylko spokojnych przygotowań, na pewno wdepnę tu  z życzeniami.

sobota, 27 marca 2010

SPRAWY ESCHATOLOGICZNE

Nie obawiajcie się, nie będzie tak ciężko. Otóż dzisiaj dziadek, o którym już kiedyś pisałam, mający 105 lat, po przebudzeniu z nocnego snu spytał się: "Ja jeszcze żyję?" Po uzyskaniu twierdzącej odpowiedzi powiedział: "To wołać księdza".

piątek, 26 marca 2010

KOMENTARZOWISKO

I znowu zrobiła mi się duża odległość między komentarzowiskami. Czas miota mną, jak mu się żywnie podoba. Ciągle mam wrażenie, że niedawno pisałam odpowiedzi, a tu półtora miesiąca. Jedynie mnie pociesza, że w tym czasie powstawała książka i zrodziło się wiele innych pomysłów, dziękuję więc Wam za cierpliwość i przystępuję do odpisywania.

Zacznę od komentarzy pod ostatnim komentarzowiskiem z 7 lutego.

Atelierpolonaise bardzo dziękuję za polecenie książki, jeszcze się nie zabrałam za jej szukanie, ale rzecz z zakresu tematycznego bardzo mnie interesującego, więc gdy tylko złapię drugi oddech ...

A.G-S pytała o termin ukazania się drugiej książki. Ma to nastąpić w maju, mam nadzieję, że przed moim przyjazdem do Polski na jej promocję :)
Tabu ta książka to drugi rok i będzie nosiła tytuł "Toskania dzień po dniu". Mam nadzieję, że nie zanudzę czytelników taką samą formą. Tekst oczywiście jest uporządkowany, są też fragmenty zupełnie nowe na potrzeby książki i niepublikowane rysunki, specjalnie do książki narysowane.

Niebieska pytała, czy byłam na wycieczce w spodniach, czy sukience - ot chochlik z niej - w spodniach na pewno nie, raczej jakaś spódnica mi się pałętała. Nie przepadam za spodniami, zakładam je do pracowni, ogrodu itp. brudnych robót. "Wyjściowo" jestem w stanie znieść zestaw spodnie plus krótka sukienka czy spódnica. No chyba, że długo prania nie robiłam :)

Toja piszesz, że zaczęłaś u siebie zwracać uwagę na szczegóły architektoniczne. Ja też zauważyłam podczas ostatniego pobytu w Polsce, że Toskania nauczyła mnie inaczej zwiedzać i smakować miejsca, których i w Polsce do zachwytu nie brakuje.

Cieszę się, że zostały zrozumiane moje opory przed grami losowymi i dużymi pieniędzmi. Oczywiście wiem, zdaję sobie sprawę, nie wzbraniałabym się przed jakimś leciutkim wzbogaceniem takim, żeby móc np. swobodnie wysyłać Wam więcej prezentów :) Żeby nie myśleć, co z emeryturą itp. Ale co tam się będę zamartwiać i tak czuję się wielce obdarowana i bogata :)

Remont, o którym pisałam i o którego losy się dopytujecie na razie stanął u progu wykończenia. I nie myślę o tym, że to ja jestem wykończona, ale o tym, że teraz przede mną najprzyjemniejsza część pracy - szczegóły i dopieszczanie, tylko nie wiem jak długie jest to "przede mną".

Janna się pyta, czemu nam przeszkadza nieład wkoło nas. Ja tam nie wiem jak inne kobietki, ale mi nie za bardzo przeszkadza na co dzień, zawsze mówiłam o sobie, że jestem porażką wychowawczą teraz już śp. Mamy. Porządki są na dalekim miejscu moich priorytetów, za Kingą powtórzę, jest tyle innych pasjonujących rzeczy do zrobienia. Mam jednak pewną granicę odporności na bajzel. I ona zaczyna bardzo się przybliżać, gdy ważne, wymagające wielkiego skupienia rzeczy mam do zrobienia. wtedy ład musi być wszędzie i we mnie i naokoło mnie. To jest trochę tak jak w cytacie z "Gwiezdnego pyłu", w którym Iga Cembrzyńska wypowiada dla mnie bardzo ważne słowa: "Ładne chcę mieć myśli, to się ładnie ubrałam". To jest taka cudna myśleńka nie wprost o potrzebie celebracji w życiu, o potrzebie formy, o tym jak piękno wpływa na mnie samą.

Odezwali się nowi i nienowi czytelnicy, więc witam serdecznie na blogu wszystkich, których dotąd nie przywitałam. Czasami to jest trudno uchwycić moment, kiedy kogoś powitać, albo ktoś "przyznaje się" do czytania w mailu i nie wiem, jak to rozwiązać. Każdą i każdym z Was z osobna bardzo się cieszę.

Greenewo nie jestem historykiem, ale zapewne niesnaski albo wręcz nienawiści między miastami-państwami wynikały najczęściej z podbojów jednych przez drugie, z anektowania terenów, z chęci np. posiadania dostępu do morza itp. itd. Współczuję tutejszym uczniom historii kraju, a to z powodu wielkiego skomplikowania, przecież Italia jako państwo jest bardzo młodziutka, wcześniej księstwa, księstewka, republiki, królestwa, państwo kościelne, stronnictwa gibelinów, gwelfów. Tego się nie da ogarnąć w prosty sposób.

Agnieszko co do źródła anegdotek florenckich już wyjaśniałam, że ukazała się taka książka po włosku "Lo struscio fiorentino". Obecnie wyszło drugie wzbogacone jej wydanie pt. "Il canto dei Bischeri". Czasami więc mozolnie tłumaczę, potem proszę Krzysztofa o weryfikację mojej swobodnej interpretacji, przy okazji pobytu we Florencji robię zdjęcia i historyjki gotowe. Zdjęć mam więcej niż tłumaczeń, więc możecie się spodziewać dalszego ciągu. Joanno stąd czasami ubiór ludzi nie odpowiada porze roku, w której powstaje mój wpis na blogu.
Nowa książka wspomina około 100 różnych sytuacji, zdarzeń, miejsc itp.

Ulcik powstawanie dżemu pomarańczowego jest w tym wpisie

Janno nie wiem, czego oczekiwałaś, że określiłaś notkę o zapustach jako skromną, nie mogłam nic dodać, bo tak właśnie było tego dnia, a ja żadnych więcej zwyczajów nie znam, nie znam też Twoich wymagań, ale i tak solennie obiecuję nie za bardzo im się podporządkowywać :) Ja to taka Gosia-Samosia jestem i piszę raczej o czym chcę pisać :)

Joanno to jawne pomówienie określenie mnie wielką artystką sztuki kulinarnej, ja po prostu się gapię na pewne blogi, zaglądam do książki kucharskiej i z rzadka wam się przyznaję, że mi coś nie wyszło, hihihi

Mażena do dżemu używałam zwykłego cukru. Przyznam się, że w Polsce mnie zbyt nie przejmowały te pryskane skórki. Po prostu moczyłam je, pisze o wersji z cytrynami, na które przepis kiedyś tu podawałam. Jakoś dotąd żyję, nic mnie nie zmogło :)

Za życzenia zdrowia wszystkim dziękuję. Jakoś się kulam i robię wszystko, co sobie wymyślę do zrobienia, więc nie mam na co narzekać. Tym bardziej, że lekarka oddaliła ode mnie jakieś większe zmagania z tarczycą. Nawet lekarstw nie muszę brać :)

O wizycie Kingi mogę napisać jeszcze, że postanowiłam zakończyć podejmowanie gości obiadami. I nie ze skąpstwa czy niegościnności. Po prostu przygotowania zabrały mnóstwo cennego czasu, który można było spędzić na gadaniu. A tak wstawiłam dziewczyny do kuchni i towarzyszyły mojemu motaniu się pomiędzy garnkami. Niedobrze. Następnym razem jakiś lekki deserek, kawka i paplanina w dużych ilościach :) Albo dłuższy spacer po Pistoi :)

A teraz bardzo się cieszę, że mogę w końcu napisać Wam o losach błąkającego się psa. Otóż schronisko dwa dni temu nas poinformowało, że odnalazł się właściciel. Ależ mi ulżyło! Bo te niektóre Wasze wizje mnie przeraziły, a tu naprawdę nie było możliwości nawet przenocować tego miłego stwora.

Miłośniczko włoskiego muszę Cię rozczarować, nie posługuję się językiem włoski w sposób płynny. Przed wyjazdem chodziłam na prywatne lekcje, ale to było w czasie, gdy w ogóle nie myślałam o zmianie miejsca zamieszkania. Po prostu po pewnych wakacjach zachciało mi się choć trochę poznać ten język. Jednak nie dawałam rady i zarzuciłam lekcje. Potem już tu na miejscu chodziłam na kursy włoskiego dla średnio zaawansowanych. Ja byłam najmniej zaawansowana spośród wszystkich uczestników. Trudność przyswajania polega też na tym, że na co dzień nie muszę używać włoskiego. Próbowałam wielokrotnie rozmawiać po włosku z Krzysztofem, ale się nie da, trybiki same wskakują na język ojczysty. Poza tym to jest trochę jak z porządkiem, szkoda mi czasu na naukę, bo jest tyle innych ciekawych rzeczy tu do robienia. Więc pokornie jestem na poziomie "dogadania się", samodzielnie załatwiam sprawy typu pogaduszki pod kościołem, zakupy, fryzjerka, rozmowy przez telefon z udzieleniem odpowiedzi, kiedy będzie proboszcz itp. No nie jest ze mnie poliglota! Tłumaczenie tekstów to ślęczenie ze słownikiem, jest też o tyle trudne, że np. w przewodnikach często używa się tych trudniejszych czasów przeszłych. Na początku niemal nic nie mówiłam, więc i tak jest jakiś postęp :)

Agnieszko no właśnie ta czerń ubiorów jest uderzająca i jeszcze bardziej widzi się ją na zdjęciach, czasami pojawi się fiolet i tyle z szaleństwa. Dlatego tak mi spodobał się w Sienie pan w białym płaszczu i niebieskich skarpetkach. Pozostaje nadzieja, że dyktatorzy mody wymyślą jakiś inny jaśniejszy kolor jako obowiązujący :)

Dublinio, gdybym była w tym czasie, co masz zamiar przyjechać to bym się razem z Tobą wdrapała na wieżę w Sienie, może jakoś wespół zespół byśmy dały radę :) Pamiętam pewne wakacje, kiedy co chwilę na jakąś wieżę wchodziliśmy. Już miałam dość, a zważ że mam słabą kondycję i lęk wysokości :) Ale warto dla wyśmienitych widoków.

Emilystar rozłożyłaś mnie na łopatki marzeniem o byciu krzesłem w mojej pracowni. Ja bym z chęcią widziała Cię raczej jako gościa w niej. Wiem, że taka wspólna praca to jest jeszcze coś bardziej zbliżającego niż same pogaduchy.

Za wszystkie komplementy dotyczące prac serdecznie dziękuję, tych nigdy dość :) Ja tam jetem łasa na pochwały, nie wiem, jak Wy?

Małgosia K. pyta się o film o freskach z kaplicy Brancacci. Jest, ale nie chcieliśmy czekać. Może kiedyś.

Południe Włoch faktycznie na pierwszy rzut oka nie zachęca, by się tam zatrzymać. Ale po tych paru dniach mogę powiedzieć, że z chęcią jeszcze tam kiedyś wrócę. Za natchnienie i motywację do wyjazdu bardzo dziękuję Hani. Powiem tylko, że wraz z mężem snującym NATO-wskie opowieści utrudnialiście nam zwiedzanie, bo wybór wcale nie był łatwy: Wy czy turystyka. Aż głupio było mi jechać na te wycieczki.

Eugenio Lacrima Christi jest dalej w sprzedaży. To chyba bardzo charakterystyczny wyrób dla winnic rosnących w pobliżu. Ale jakoś nie pomyślałam, by kupić choć jedną butelczynę.

Marleno ja świadomie Neapol zostawiłam na jakąś dalszą nieokreśloną przyszłość. Myślę, żeby choć trochę to miasto obłaskawić trzeba większej liczby dni, niż nasze trzy razem wzięte. Poza tym skoro wiem, że jest tam dużo baroku, to odkładam go aż nasycę się starożytnością i średniowieczem :)

Mażeno ten cień śmierci jest dość trudny do ominięcia w Pompejach, ale konsekwentnie starałam się wyobrażać to miasto jako żywe, pełne ludzi, ich emocji, uśmiechów, łez, ploteczek, kłótni, okrzyków radości. Nie miałam pojęcia, że Pompeje wymagają minimum dwóch dni, by je spokojnie poznać. Dlatego mam w sobie ogromne poczucie niedosytu. Dobrze jest za czymś tęsknić a nie myśleć, że już się wszystko zobaczyło.

Majano drożdżówki były z serem i kawałeczkami skórki pomarańczowej i niestety najlepsze były na drugi dzień, gdy przykryte folią nasiąknęły trochę wilgocią. Ale goście sygnalizują mi, że te podsuszone też były jadalne, więc się mocno nie przejmuję.

Chiarze jeszcze raz dziękuję za troskę w sprawie kleszcza. Obserwuję, czy się nie pojawia rumień i za poradą w mailu zadzwoniłam do lekarki. Ponieważ niebawem mam robić kontrolne badania krwi, przy okazji zleci też wykonanie tych związanych z chorobami przenoszonymi przez kleszcze. Przy okazji chciałam Wam się pochwalić, że Chiara na swoim blogu napisała recenzję mojej książki, nie znając uprzednio bloga. Jest to pierwsza znana mi blogowa recenzja. Dziękuję!

BB-Italia już kiedyś pisałam, ale z chęcią odpowiem jeszcze raz. Do podstawowej obróbki zdjęć używam programu Picasa. Robienie kolaży bardzo usprawniło mi tworzenie wpisów, bo wklejanie każdego zdjęcia osobno było nie lada mordęgą i zabierało mnóóóóóóstwo czasu. Najczęściej używane przeze mnie funkcje to przycinanie, obracanie, wyostrzanie, nieostrość, rozjaśnianie i przyciemnianie. No i oczywiście tworzenie kolaży.

W końcu udało mi się odpowiedzieć. Czasami mam wrażenie, że pęknę przygnieciona stosem rzeczy do zrobienia. Proszę więc Was o cierpliwość, bo bywa, że muszę wybierać między zrobieniem nowego wpisu, odpowiedzeniem na komentarze, maile, między wycieczkami, domem, pracownią i wieloma innymi sprawami. Jeszcze w ogóle nie wspominałam, że jesteśmy w trakcie prac w ogrodzie, ale nie chcę nic pokazywać, póki całość konkretniejszych kształtów i oprawy nie zyska. Po wytyczaniu ścieżek i rabat miałam zakwasy w nogach hi hi hi. Teraz trochę uspokojona nadrobionymi zaległościami blogowymi (zaznaczam, że nie wszystkimi) wracam do innych zajęć. Dobrych przygotowań do Wielkanocy życzę.

czwartek, 25 marca 2010

odc. 4 - ZAMIAST CINQUE TERRE

Dwukrotnie już udawało nam się wczesną wiosną wyjechać do Pięciu Ziem w Ligurii. Wyjazd na południe Italii musiał więc zaowocować wizytą na tamtejszym klifie zwanym Costiera Amalfitana, czyli Wybrzeże Amalfitanskie. Wyruszyliśmy jeszcze dalej za Neapol na południe. Dojechaliśmy do Salerno i stamtąd wracaliśmy powolutku podziwiając wysokie wybrzeże i to, co ludzie są w stanie na nim zbudować. Salerno nas nie ciągnęło, widać, że duże miasto, a do gwaru tęskno nam nie było.

W następnej miejscowości zachowałam sie niemal jak przysłowiowa blondynka, każąc kierowcy natychmiast się zatrzymać, jakby nie wiadomo co się stało. Sprawa może nie należała do tych niecierpiących zwłoki, ale nie mogłam spokojnie przejechać koło takich sklepów z ceramiką. Nie żeby zaraz coś nabywać, ale choć podelektować się ich wyglądem.

Droga wzdłuż wybrzeża jest niezwykle kręta i wyobraźni mi zabrakło na stworzenie sceny, jaka musi tam co chwila rozgrywać się latem. Mieliśmy małą tego próbkę. Przed nami jechały dwa autobusy i kilka samochodów osobowych a za nami następne auta i znowu autobus. Droga zrobiła sie wąska, gdy nagle stanęliśmy a z naprzeciwka jakiś człek jadący furgonetką zaczął przestawiać całą naszą kolejkę do tyłu, by mógł przejechać. Myślałam, że z tamtej strony jest jeszcze bardziej tragicznie, jakież było moje zdziwienie, gdy okazało sie ze mężczyzna ów wolał cofnąć długą kolejkę samochodów jadących z naprzeciwka, niż krótka, która sam utworzył, złożoną jedynie z czterech aut.

No to teraz pomnóżcie takie niemyślenie przez olbrzymią liczbę turystów, autobusów i 40 stopni latem. Widzicie to? Ja nie. Wybrzeże Amalfi zawsze kojarzyło mi się z gajami cytrusowymi i scenami z filmów, jak chociażby Positano w "Pod słońcem Toskanii". Mój pracodawca po kluczu swojej „profesji” wiedział,że w Amalfi są szczątki św. Andrzeja. Prosił mnie tylko wcześniej, bym się upewniła w przewodniku, czy to prawda. No i sprawdzam sobie, są i owszem, a tu wzrok mi się omsknął na sąsiednią miejscowość - Ravello i relikwie świętego umieszczone w tamtejszej katedrze. O kogo chodzi? O św. Pantaleona (San Pantaleo). Zaraz więc dodaliśmy obowiązkowy punkt programu do wycieczki. Jest to patron naszej parafii, a niewiele o nim wiemy. Nie można dostać żadnych obrazków z jego wizerunkami (zwanych we Włoszech santini), brakuje książek czy jakichkolwiek źródeł pisanych ogólnie dostępnych. Jadąc od strony Salerno zjazd na Ravello jest przed Amalfi, ten fakt i zbliżająca się sjesta wyznaczyły miasteczko, jako pierwszy dłuższy przystanek. Wspięliśmy sie niemożliwie wysoko - na szczęście autem. Ravello jest miejscem wartym zjechania z trasy, a nawet zatrzymania sie na dłużej. Nadciągała 13.00. Zaczęliśmy z niepokojem szukać katedry, uff, otwarte drzwi. Ale w drzwiach stoi grodzący nam drogę potykacz z informacją, że kościół jest otwarty do 12.00. Napisano to w kilku językach. A na dole, małymi literkami i po włosku, dodano, że podczas sjesty jest możliwe wejście z boku przez przykatedralne muzeum. Warto wiedzieć, bo to samo powtórzyło sie w Amalfi.
Lubię takie kościoły, tym bardziej, że wiem, iż mezzogiorno jest mocno opanowane przez barok, to wnętrze ledwie trącono tym stylem. Udało się zachować mnóstwo wspaniałego wyposażenia.
Ambony dwie - jedna do głoszenia Ewangelii druga do czytań, bądź do prowadzenia dysput teologicznych.


W ołtarzu posoborowym podstawą jest sarkofag. Nie wiedziałam, śmiać się czy płakać, na widok dołączonego do niego współczesnego marmurowego blatu. W bocznym ołtarzu obraz ze św. Michałem Archaniołem tak skutecznie odnowiony, że jedynie kompozycja wraz z małymi malunkami na dole kazała mi przypuszczać szacowną wiekowość dzieła. W bocznej kaplicy poruszające figury Matki Bożej i umarłego Chrystusa. Widać ewidentnie, że niebawem zostaną użyte podczas uroczystości Wielkiego Piątku. Ciekawe, czy po miasteczku będzie wędrować z nimi procesja? Pierwszy raz spotkałam taka figurę Maryi w żałobie. A może już gdzieś widziałam, ale akurat nie mogę sobie przypomnieć? A kaplica z bocznym ołtarzem po lewej stronie kryje właśnie relikwie w postaci ampuły z krwią San Pantaleone.


Domyślacie sie zapewne, że jak w Neapolu św. Januarego tak i tu ta krew się burzy w dniu odpustu. Co to jest nie wiem? Mam zawsze duży problem z tego rodzaju cudami, jednak nie wykluczam ich prawdziwości. Wydaje mi się, że to dobrze, że coś pozostaje w kręgu wiary, że nie wszystko trzeba udowadniać, wtedy właściwie mielibyśmy do czynienia z wiedzą a nie wiarą. Przypomniała mi się w tym miejscu reakcja Wandy Półtawskiej na cud ozdrowienia, którego zaznała. Pierwsze reakcje to wcale nie była radość, lecz bunt, że Bóg nie dał jej możliwości wyboru. Ona po prostu czegoś doświadczyła, z czym nie mogła dyskutować. Chyba bałabym sie tak konkretnego cudu. Pozostawmy więc burzącą się krew patrona i naszej parafii temu, co niezbadane i przejdźmy do malutkiego muzeum diecezjalnego ulokowanego w krypcie pod kościołem. Niewiele w nim eksponatów, ale i tak ze smakiem im się przyglądałam. Lubię mieć możliwość obejrzenia z blisko tych elementów architektonicznych, których w naturalnym ich położeniu nigdy nie mogłabym tak wnikliwie obejrzeć, a wiec np. kapiteli kolumn, mozaiki czy chociażby relikwiarza. Inne były w kościelnej gablocie, niemożliwe do zbliżenia oka.


Wizyta zakończyła sie wielką radością proboszcza, który w końcu znalazł wiele materiałów o naszym świętym. Zakupił książki, obrazki a nawet film. Gdy to wszystko przeczyta, powyciągam z niego wiadomości i wtedy napiszę o świętym Pantaleonie.
Uprzedzając trochę bieg wydarzeń, opiszę jeszcze jedną niezwykłą dla nas sytuację. Otóż w drodze powrotnej ktoś zadzwonił na komórkę Krzysztofa. Przedstawił się jako Pantaleone. Jest człowiekiem mieszkającym na południu Włoch w parafii pod wezwaniem jego patrona i należy do grupy czcicieli świętego. Jeżdżą do różnych miejsc jego kultu i chcieliby w drodze do jakiejś innej parafii odwiedzić i naszą. Rzecz będzie miała miejsce w lipcu w okolicy odpustu. A tymczasem wysłał Krzysztofowi książkę wydaną przez ich grupę oraz folderki z modlitwami do świętego.
Po zwiedzeniu katedry w Ravello uznaliśmy, że i nas dotyka syndrom sjesty. A raczej początki jej objawów, czyli konieczność zjedzenia posiłku. Szybki spacer połączyliśmy z poszukiwaniem lokalu ku pokrzepieniu ciał.


Nie było łatwym znalezienie w miasteczku czynnej restauracji. Jedyną nieliczącą się z brakiem sezonu okazał się "Cumpá Cosimo". Przedziwne słowo w nazwie wyjaśniła nam obsługująca nas mamma. Inaczej tej pani nazwać nie mogę, z wyglądu herszt kobieta, z przybrudzonym sztucznym kwiatem we włosach, z głową kręcącą się niemal cały czas, by wszystko mieć pod kontrolą. To chyba było ponad jej siły zostawić swobodę pozostałym obsługującym. Skończyło się tym, że nie podano mi zamówionych karczochów, z czego się bardzo cieszyłam, bo po zjedzeniu bruschetty oraz przepysznego spaghetti z pomidorową wersją frutti di mare nie potrafiłam znaleźć pustego kątka w żołądku. A słowo "cumpá" oznacza włoskiego "padrino", czyli ojca chrzestnego. Właściwie to blisko mu do naszego kuma, nieprawdaż? Zjechaliśmy z powrotem na wybrzeże i pojechaliśmy do Amalfi, które wznosi się od poziomu morza na poziomy wysokie :) Ażeby sprostać różnicom poziomów domy nachodzą na siebie, wyżej można dostać sie schodami w wąskich przejściach pomiędzy budynkami. Dominująca biel w architekturze przywodzi mi na myśl zdjęcia z greckimi miasteczkami. Zresztą już wcześniej miałam poczucie znalezienie się na Peloponezie a nie na Półwyspie Apenińskim. Elementy bizantyńskie, a właściwie to nawet można napisać szerzej ze wschodnie, co chwilę pojawiają się w architekturze całego wybrzeża.


Od razu widać, kto jest patronem miasta.

Katedra dumnie góruje ze szczytu schodów i przywołuje do siebie.

Znowu weszliśmy "za biletem", tym razem poprzez zachwycający krużganek, potem przez starą bazylikę, następnie przez kryptę ze szczątkami św. Andrzeja, by w końcu znaleźć się w ubarokowionej katedrze.
Kontrast bieli i ciemnej zieleni w krużganku, nad nim rozwieszony błękit i ciekawie zaglądające promienie słoneczne nie chciały mnie wypuścić ze swoich objęć. Tylko zasiąść gdzieś pod palmą i czytać. Rysować? Malować? Co kto lubi, byle tam trwać.


Drugi punkt zwiedzania - bazylika - została w miarę możliwości przywrócona do stanu pierwotnego i dostosowana na muzeum katedralne.


Pilnująca tam pani z chęcią nam opowiedziała o budowli i eksponatach. Wyglądało to tak, że gdy podchodziliśmy do jakiegoś obiektu ona zza stolika rzucała nam kilka słów wyjaśnień. Aż dziwne, że nie zareagowała, gdy podeszłam do wspaniałych drzwi, ale chyba wtedy zaczęła do muzeum wchodzić młodzież "skazana" na zwiedzanie.
Po skromnym romańskim stylu absolutnie kontrastem staje się krypta kryjąca doczesne szczątki jednego z Dwunastu.



Próbuję sobie przypomnieć, do ilu apostolskich grobów dotąd dotarłam? Z tej pierwszej dwunastki był to jedynie św. Piotr. A z tych już poza "czołówką" to św. Paweł i św. Marek. Plus relikwia św. Jana (głowa, brrrr, jak można dzielić zwłoki, już kiedyś się na to obruszałam w przypadku św. Katarzyny).
No i w Amalfi nawiedziłam miejsce depozycji szczątków św. Andrzeja a gdy potem sprawdzałam w małej książeczce o apostołach ich życiu i, między innymi, pochówkach, to odkryłam, że w ominiętym Salerno są złożone relikwie św. Mateusza.
Wracając do katedry w Amalfi, a raczej wychodząc z krypty, w końcu znajdujemy sie we wnętrzu katedry. Niestety wystrój nie należy do moich ulubionych, choć niezawodne różowe okulary sprawdziły sie i tu bezbłędnie pomagając wyszukać ciekawe elementy wnętrza.



Będac w Amalfi nie można nie zauważyć cytryn - mojej wielkiej słabości. Te na południu Italii maja sie bardzo dobrze, w przeciwieństwie do naszych, które ledwie zipią po mroźnej zimie. Nie wiem dlaczego, ale gaje cytrynowe nie wyglądały zbyt atrakcyjnie, gdyż poprzykrywano je czarna siatka, jak żałobnym kirem. Przy krętej nadmorskiej drodze co pewien czas stali sprzedawcy oferując cytrusy, wśród których najdorodniej prezentowały sie olbrzymie cedraty. Zastanawiałam się czy handlarze informowali kupujących, że z tego owocu używa się jedynie skórki? A może miąższ nie jest szkodliwy? Żółty owoc dominuje wystawy sklepowe, nie tylko pod własną postacią, ale i upłynniony do limoncello czy crema al limone, umydełkowiony apetycznie, stanowi główny element dekoracyjny tamtejszej ceramiki. Moją uwagę przykuły podstawki pod rozkrojoną cytrynę. Jedna z nich znalazła miejsce w naszej kuchni. Tak mi zaczęły się mienić cytryny w oczach, że z daleka w rusztowaniu elementy montażowe zobaczyłam jako dorodne owoce.

W dalszej drodze zamierzaliśmy wstąpić do Positano, ale sprytni mieszkańcy ukryli drogę, którą zjeżdża się do miasteczka nie oznakowawszy jej zupełnie. Więc przejechaliśmy i stwierdziliśmy, że jedziemy dalej. Dojechaliśmy niemal do Sorrento. Zatrzymaliśmy się na chwile na wysokim nadbrzeżu.


Musieliśmy jednak wracać biegiem do auta, bo rozpętała się deszczowa burza z gradem, najmniej było w niej grzmotów i błysków i szybko przerodziła się w ulewny deszcz skutecznie spowalniający powrót w gościnne progi Hani i Mirka. A taki ładny wieczór się zapowiadał.

Zupełnie zapomniałabym napisać, że mimo ogromnego zadowolenia z wycieczki, jednak wolę Cinque Terre. Są jakieś takie skrojone bardziej na moją miarę.

środa, 24 marca 2010

NOGI MI WESZŁY

Nie napiszę, gdzie, ale się zapewne domyślacie. Nie dość, że weszły nie tam, gdzie trzeba, to stopy tak bolą, że ustać nie mogę, więc siadłam i piszę, co następuje:
Dzień zaczął się wcześnie. Przyszłam do pracowni spokojnie pisać dalszy ciąg o wyprawie na południe Italii, ale przerwałam, bo dzisiaj środa i być może ostatni taki sprzyjający zakupom na ryneczku dzień, więc czmychnęłam po buty. Wielkanoc tuż tuż, a moje obuwie w opłakanym stanie. Po kilkukrotnym obejściu kramów, po wielu przymiarkach, po nauczeniu się że łyżka do butów to calzante, stałam się szczęśliwszą kobietą. No dobra, może nie należy tego mieszać ze szczęściem, ale na pewno z poprawianiem i tak dobrego humoru. Po powrocie do domu czas przyśpieszył i niespodziewanie mnie zaskakiwał. Nawet nie mogłam sobie poprzymierzać nabytków. Nieoczekiwany gość pojawił się na kawie, więc trzeba było tuż przed jego wizytą poukładać zdjęte i zostawione w soggiorno pranie, równolegle zabrałam się za drożdżówki, bo ... o tym za chwilę. Potem niespodziewanie zadzwonił mój kolega, z wieścią że może przyjechać po odbiór paschału, więc po jego telefonie szybko wraz z Krzysztofem montowałam grana, reszta na szczęście była już gotowa. A że zaprosiłam go na obiad w postaci zupy ogórkowej to poczekaliśmy z posiłkiem. Potem więc w ekspresowym tempie pakowaliśmy paschał  do auta, ja kończyłam drożdżówki i szykowałam się na warsztaty. Krzysztof wybył na błogosławieństwo domów w drugiej parafii. Dowiedziałam się, że mają tam ciekawy zwyczaj dzwonienia w kościelne dzwony, gdy ksiądz wyrusza z "Acqua Santa".
A ja dzwoniłam na alarm, że mi ktoś ukradł cenne minuty. Zapomniałam podgrzać parafinę na czas, za długo trzymałam bułki w piekarniku, ale koniec końcem wszystko pięknie się udało. Drożdżówki znalazły chętnych a warsztaty jak zwykle przebiegły w wyśmienitej atmosferze. Nie wszyscy w nich uczestniczyli, ale za to wspaniale nam umilali czas rozmowami. A była to mama koleżanki oraz  pierwszy raz spotkana osobiście, wcześniej znana mi tylko z internetu Polka - Emilka z jej synkiem Leonardo. Od kilku dni szykowałam egzemplarze pokazowe, by natchnąć kobietki do pracy. Coś z tych pomysłów zapewne sama wykorzystam na wielkanocny stół.
Głównym zadaniem moich "uczennic" było stworzenie bazy czyli świecy jaja, a reszta leżała już w gestii każdej lepiącej. Powstało sześć świec o kształcie jaja, część już nawet zyskała zdobienia. Im bliżej oczekiwanego kształtu, tym szersze uśmiechy na twarzach, co podkręciłam degustacją crema al limone z naszych biednych zmarzniętych cytryn. Trunek wcale nie wskazywał na tragiczne mroźne przejścia, smakowicie przygotował do zakończenia spotkania.
A ja znowu muszę się kajać za to, że niewiele teraz na bieżąco piszę, ale żeby mi było mało to tuż przed wyjazdem pod Neapol wykonałam zamówienie, które po powrocie musiałam wysłać.
No i potem "dziergałam" właśnie paschał. Trudno mi przychodzi napisanie wprost, że coś, co zrobiłam bardzo mi się podoba, ale nie mogę inaczej napisać o paschale. Jestem z niego dumna, pierwszy raz robiłam tak gigantyczną świecę (wys. 96 cm, średnica 13 cm).
Nie starałam się specjalnie o proste linie, bo chciałam, by było widać absolutnie ręczną pracę, a nie fabrycznego gotowca.
No i to tyle o dzisiejszym dniu, a zaległe wpisy tylko się mnożą, wolałabym je zsunąć za monitor i nie myśleć, ile mi się nazbierało. Tym bardziej, że do końca marca muszę dokonać ostatnich szlifów książki i równolegle przygotować dom na święta. Kartki nie wiem kiedy wypiszę, a może ktoś ma pomysł na samopiszące się życzenia?
A żeby zaległości mnie nie przybiły to jeszcze wrzucę tu kolaż z niedzielnego spaceru z psami, tytuł jedyny możliwy: wiosna! Oprócz rosnącej dawki optymizmu i nadziei na słońce przytargałam do domu kleszcza wpitego w mój brzuch. Obserwuję więc sobie miejsce ukąszenia i na razie śpię spokojnie.
Nie chcę kończyć wpisu krwiopijcą, więc zupełnie z innej beczki napiszę, że merlin z okazji 11 urodzin sklepu znowu ma moją książkę w promocji.

niedziela, 21 marca 2010

odc. 3 - POMPEI

To dosyć naturalna kolejność zwiedzania, od źródeł ( w tym przypadku od źródła lawy i popiołu) po kres. Do zwiedzania Pompejów przygotowywałam się przed wyjazdem. Główną pomocą była mi książka Salvatore Nappo "Pompeje. Przewodnik po starożytnym mieście" wydawnictwa Arkady.

Nie miałam zbyt wiele czasu, by dokładnie przestudiować całą książkę, nie mieliśmy też wiele czasu na Pompeje. Przyjechaliśmy do miasta w porze obiadu i rozsądek nakazywał mi zjeść coś przed wejściem, żeby mnie przypadkiem zamiast zachwytu nie dopadło coś w rodzaju hipoglikemii. 

Zaczęliśmy  około 14.30, ruiny zamykano o 17.00, więc ciągle czułam presję, żeby gnać i zobaczyć jak najwięcej, a potem dopiero to sobie w głowie poukładać. Na szczęście  w moich zapędach skutecznie powstrzymywał mnie robiący za fotoreportera Krzysztof. 

Nie będę tu opisywać obiektu po obiekcie. Powiem, że mimo spotkania przed laty z ruinami Ostii pod Rzymem, byłam zaskoczona Pompejami. Wyobraźnia ciągle produkowała mi dźwięki i zapachy, które mogły tu dominować za życia mieszkańców nieszczęsnego miasta. Musiało być nieźle gwarno, jeśli wozy (na pewno bez kół z oponami) wyryły w kamieniach ulic głębokie koleiny,

a wiele domów to były malutkie gospody przywołujące nosami do ich potraw.

Dobrze, że zjadłam przed wejściem, bo już zaczynałam oblizywać się na widok mis i amfor. Niemal rozglądałam się za ludźmi, w powietrzu wolałam słyszeć gwary przechodniów niż okrzyki rozpaczy ginących pod popiołami. 

Porównując powierzchnię ruin z obecnymi miastami, czy raczej miasteczkami, zaskoczyło mnie, że tyle się działo w granicach  13 tysięcznych Pompejów. Świadczą o tym takie budynki jak świątynie, amfiteatr do walk gladiatorów, dwie sale gimnastyczne pod chmurką, dwa teatry, forum, termy. 

W związku z taką ilością instytucji miasto przyjmowało mnóstwo przybyszów. Czy znam obecnie miejscowość wielkości Pompejów posiadającą tyle wyśmienitych obiektów? Usiłuję wyobrazić sobie takie miasteczko w Polsce, do którego przybywają tłumy, nawet do 20 tysięcy osób jednocześnie (tyle np. mogła pomieścić widownia amfiteatru).  
To z jednej strony.
Z drugiej - jakoś trzeba było żyć, odgrodzić się od zgiełku ulicy. Zamykano więc ciężkie drewniane drzwi z okuciami i w środku własnych zabudowań znajdowano wyciszenie przy szemrzących fontannach, zielonych ogrodach, nawet winnicach i fantastycznych malowidłach.

 

Niemal odczuwałam to wraz z rodzinami zamieszkującymi poszczególne domy. Ciepłe leniwe słońce dopomagało wyobraźni, chmury pozostały przy Wezuwiuszu, który nie wydawał się z tej odległości być jakimkolwiek zagrożeniem. Ładna góra na horyzoncie. Taaaak, łaaaadna. Lepiej nie myśleć, co to będzie, gdy się znowu obudzi i kiedy to nastąpi.
Na razie w Pompejach panował spokój, niewielu turystów nie raniło ciszy, którą ja wypełniałam wyobraźnią, słyszałam pogaduszki przy ujęciach wody,

spieszyłam za jakimś kupcem po przejściu dla pieszych,

uciekałam przed dyskusjami na forum, śmiałam się w teatrze, obejrzałam detale

w końcu zadumałam się na cmentarzu. 

I tak od razu wsiąść do samochodu? Krzysztof zaproponował jeszcze wizytę w XIX wiecznym Sanktuarium Matki Bożej Różańcowej Pompejańskiej. Dosłownie zajrzeliśmy tylko do środka zdumiawszy się ilością Mszy św. nawet w dzień powszedni. Akurat trwała jedna z nich, więc cichcem, od kruchty, przyjrzeliśmy się świątyni i wróciliśmy w gościnne progi Hani i Mirka z mocnym postanowieniem, że to nie było jedyne spotkanie z Pompejami.

środa, 17 marca 2010

odc. 2 - VESUVIO

Dwa pełne dni pod Neapolem trzeba było jakoś rozsądnie zagospodarować. Świadomie zrezygnowaliśmy z samego miasta, bo byłoby to zbyt pobieżne na zapoznanie się z jego specyfiką. Wykorzystaliśmy za to niedaleki wulkan oraz ruiny, do powstania których się przyczynił.

Przyznam się, że pierwszy raz miałam do czynienia z tego typu tworem geologicznym. Nie jest to miejsce do częstych spacerów, ale na pewno warte jest wspięcia się, jakby nie było na dość wysoką górę (1281 m n.p.m.). Żeby nie było, żem taka dzielna i tę wysokość pokonałam od stóp po sam krater. Otóż dosyć daleko podjeżdża się autem i dopiero ostatni odcinek - tak około 30 minut samego marszu - pokonuje się pieszo. Drodze samochodowej towarzyszą wątpliwej urody rzeźby umieszczone tam jako plenerowa wystawa ciągła zwana Creator Vesevo. Ledwie omiotłam ją wzrokiem.

 

Za to z chęcią przyjrzałam się śmieciom, a właściwie jednej rzeczy tam ulokowanej. Otóż przytargaliśmy z wyprawy następnego gąsiora. To ci dopiero pamiątka turystyczna! 

Lekko przymglone powietrze niechętnie ujawniało widoki na Zatokę Neapolitańską.

Przymgleniu wtórowały chmury, które obsiadły jedynie Wezuwiusza. Do tego dołączyły się opary z krateru i atmosfera wyraźnie się zagęszczała. Dobrze, że nie wiedziałam, iż 79 rok nie był wcale datą ostatniego i najsilniejszego wybuchu wulkanu. Jego najbardziej wzmożona działalność przypada na lata 1631-1872 i nikt nie zapewnia, że to już wszystko, co ten słynny wulkan miał do powiedzenia. Z lęków i tak wystarczył mi ten przed wysokością. Całe szczęście wejście jest obecnie bardzo zadbane i barierki z drewnianych bali sprawiają solidne wrażenie na takim cykorze, jak ja. 

Po lekturze wypowiedzi turystów przezornie ubrałam się w wygodne i łatwe do wyprania buty oraz spodnie. Nie pomyślałam, że doświadczenia tamtych osób są związane z bardziej upalnymi dniami, kiedy to pył faktycznie mocno potrafi ubrudzić obuwie i nogi. Nas Wezuwiusz przywitał ciężkim i zmoczonym pyłem dopiero wyłaniającym się spod śniegu. Za to polecam wszystkim kijki trekingowe. Bardzo mi dopomogły, bo ja mało wytrzymała kondycyjnie jestem, tym bardziej, że musiałam zrezygnować z uczęszczania na salę gimnastyczną ze względu na problemy z kręgosłupem. Na miejscu można za jakąś niewielką opłatą skorzystać z kijków leszczynowych oferowanych przez sympatycznego dziadka.

Na samym końcu turystycznego szlaku jest miejsce, z którego ponoć widać Pompeje. Ale ja musiałam uwierzyć na słowo. Hania z Mirkiem podczas kliku wizyt na górze także nie wypatrzyli starożytnych ruin, co mnie pocieszyło, że jeszcze nie tak  źle z moim wzrokiem.


W POSZUKIWANIU STRACONEJ WIOSNY - powieść w odcinkach, odc. 1

Zakończenie poprzedniej, florenckiej, wyprawy niebawem, ale póki pamięć świeża, zapisuję w odcinkach ostatnie cztery dni. 

Wyruszyliśmy jeszcze bardziej na południe. Dostaliśmy zaproszenie od jednej z moich czytelniczek. W końcu udało się zgrać wszystkie opcje: zastępstwo za Krzysztofa, opieka nad psami, naprawione usterki w aucie, brak gości u naszych gospodarzy oraz nieodstraszająca prognoza pogody. I  tak oto po pięciu godzinach jazdy w przemile grzejącym słońcu dojechaliśmy pod Neapol. Po drodze zewsząd straszyły ośnieżone szczyty gór. No co za okrutna barwa z tej bieli! Nawet na kilkadziesiąt kilometrów przed Neapolem.

Po zjechaniu z autostrady zostaliśmy porażeni ilością dwupasmowych zaniedbanych dróg, niedokończonych budynków straszących betonowymi szkieletami oraz śmieciami zalegającymi w każdej zatoczce drogi. Miny nam zrzedły. Jakże odmienna od Toskanii kraina! Mieliśmy jeszcze chwilę czasu do umówionej godziny przyjazdu, więc podjechaliśmy zobaczyć tutejsze wybrzeże. Wzdłuż ulicy tłumy prostytutek, smętne, opuszczone i brudne plaże (ciekawe, czy zmienią charakter latem?). Kontrasty za kontrastami. Architektura hoteli kiczowata, nadmiernie rozświetlona, tylko dla kogo, a zaraz po drugiej stronie ziejące pustką budynki. Osiedla, lub pojedyncze domy, odgrodzone murami albo płotami od świata, a raczej od złodziei. 

Nie zachęciłam?

Nie można ulegać pierwszym wrażeniom. Potem było już tylko piękniej, a wszystko zaczęło się jeszcze tego samego wieczoru wspaniałym przyjęciem przez Hanię i Mirka, ucztą dla podniebienia i pogaduchami jak ze starymi znajomymi.

sobota, 13 marca 2010

WYPRAWA NA ZARZECZE

A właściwie to powinnam napisać na Zaarnie, florenckie Zaarnie (Oltrarno).

Teraz pomieszam w czasie, a co! Pogoda może, to i ja przestanę pilnować porządku i chronologii. Wracamy więc do niedzieli 7 marca. Tym razem wycieczkę poprzedziło dość drobiazgowe przygotowanie. Szperałam po wszelkich dostępnych mi książkach i przewodnikach, by znaleźć informacje o jedynie dwóch kościołach: Santa Maria del Carmine oraz Santo Spirito.
Wybraliśmy się zaraz po Mszy św. połączonej z rekolekcjami. Byliśmy bez obiadu. Pierwszym punktem musowo musiała być jakaś jadłodajna instytucja. Zaparkowaliśmy pechowo w takim miejscu, że trudno było znaleźć jakikolwiek czynny wyszynk. Z ulgą znaleziony otwarty lokal niestety miał wszystko zarezerwowane, a tak pięknie kusił zapachami. W końcu trafiliśmy na dość pustą pizzerię z przedziwnym wystrojem wskazującym na powiązania z Neapolem. Nawet balkonik z gaciami znalazł się jako wystrój. Tak też powiązane było menu, albo pizza (ale nie popołudniu), albo stwory morskie, na które jakoś nie mieliśmy ochoty. Krzysztof w końcu skusił się na wstążki z sosem grzybowym a ja nieszczęśliwie na eskalopki w sosie cytrynowym. To chyba pierwsze zastosowanie mojej ulubionej cytryny, które nie wejdzie do preferowanych smaków z wykorzystaniem cudownie żółtego owocu. Podczas posiłku byliśmy świadkiem rozmowy zbłąkanego samotnego Japończyka nie znającego żadnego słowa po włosku z kelnerką mówiącą oczywiście jedynie w ojczystym języku. Właściwie to skłamałabym, że Japończyk nie znał ani słowa, ciągle, niczym mantrę powtarzał "spagieti" z akcentem na ostatnią sylabę. I tu się dogadali, ale potem zaczęły się schody, bo z jakim sosem. Mnie rozczuliła przyjmująca zamówienie tłumacząca mu, że sos fasolowy nie pasuje do spaghetti. Przeca to nawet mówiącemu po włosku obcokrajowcowi jest trudno pojąć. Nie od razu daje się rozróżnić, które sosy są bardziej lub mniej przylepne, które stosuje się do makaronów płaskich, przestrzennych a które do klasycznego spaghetti. Jaki makaron w końcu i z jakim sosem dostał Japończyk? Nie wiem, właśnie wychodziliśmy zamieniać się w turystów. 

Zaczęliśmy od Kościoła Santa Maria del Carmine, a właściwie tylko jego jednej kaplicy, do której dociera się w przedziwny sposób. Po prawej stronie fasady wchodzi się w bramę, którą grodzi buda z panią wyznaczającą godzinę zwiedzania. Myśmy nie musieli czekać, wszak to nie sezon, ale warto wiedzieć, gdy się chce tam wejść wtedy, gdy tłumy turystów zalewają Florencję. Rezerwację przeprowadza się telefonicznie (055.2768558 ), albo osobiście, ale raczej nie ma co liczyć na bezpośrednie powiązanie z nią wizyty. Do kaplicy jednorazowo wpuszcza się 20 osób i pozwala się na zwiedzanie jedynie przez 15 minut. 

No właśnie co znajduje się w Kaplicy Brancaccich? Na jej ścianach spotykają się trzy nazwiska: Masolini, Masaccio i Lippi - autorzy niezwykłego cyklu fresków. Czemu trzy nazwiska? Masaccio był asystentem Masoliniego, gdy ten został wezwany do Budapesztu, jako oficjalny malarz dworu węgierskiego. Gdy wrócił do Florencji, mógł się już jedynie uczyć od Masaccia, tak uczeń przerósł mistrza. Niestety uczeń długo nie pożył i w wieku 28 lat (inne źródła nawet piszą o 26 latach)  zmarł. Masolino pojechał do Rzymu i tam został. Prace zostały przerwane jeszcze z innego powodu, donator (Brancacci) naraził się Medyceuszom  i został skazany na wygnanie. A jednak ktoś dokończył dzieła. Długo nie spostrzegano różnicy stylu, tak znakomicie Lippi wpisał się w prace swoich poprzedników.

Kiedyś opisywałam wizytę w opactwie Monte Oliveto Maggiore i rewelacyjne freski Sodomy oraz Signorellego. Teraz cofamy się w czasie. Stajemy przed malunkami, przed którymi stawali też i Raffaello, Leonardo da Vinci czy Michał Anioł. Vasari powiedział o tych dziełach, że "wszyscy sławni malarze i rzeźbiarze następnych pokoleń uczyli się i prowadzili studia w tej kaplicy". To przełomowe podejście do malarstwa, początki renesansu.  Nie powiem, że nie lubię malarstwa średniowiecznego, wręcz przeciwnie, ale realizm, perspektywa, wnikliwa obserwacja postaci, zindywidualizowanie rysów, mnóstwo ludzkich emocji też wzbudzają we mnie dreszcze najdelikatniejszej radości z obcowania z pięknem. 

Głównym bohaterem fresków jest św. Piotr (rozpoznawalny dzięki pomarańczowej szacie), ale co zadziwiające, najsłynniejszym bodajże fragmentem cyklu jest wypędzenie z raju Masaccia  z przejmującym grymasem Ewy. Ileż bólu i rozpaczy z powodu własnego błędu. To przewidywanie, co ich czeka, poczucie straty, nieodwracalnej zmiany. Ciarki po plecach przechodzą wielkim chłodem. Chłodne jest też niebo, na którym silnie wybija sęi czerwona szata Archanioła.

 

Kiedy już się napatrzę na wypędzonych, zaczynam rozglądać się po kaplicy. Dokładnie naprzeciw położona jest scena kuszenia Masoliniego. Jakże odmienna, olbrzymi kontrast. Niemal sielankowa scena, tylko co tam robi wąż z ludzką głową? No i ten wzrok z jakim spoglądają na siebie Ewa i Adam, mało miłosny, nieprawdaż?

Przeskoczyłam na drugą stronę kaplicy, a przewodniki "rozpisują" ją na kwatery pasmowo, najpierw góra, potem dół. No to wracam do drugiej sceny znanej pod nazwą "Grosz czynszowy" albo "Płacenie daniny". Jak to często bywa jedna płaszczyzna zawiera trzy sceny rozłożone w czasie. Pośrodku duża grupa Jezusa z uczniami spotyka pod bramami Kafarnaum poborcę podatkowego. Jezus odsyła Piotra nad brzeg jeziora Genezaret, by z pyszczka ryby wyjął potrzebne dwie drahmy. Ciekawe, że scena samego cudu jest niepozorna, cofnięta z lewej strony na dalszy plan. Z prawej natomiast do przodu wysuwa się płacenie daniny. 


Na tym samym poziomie, ale na sąsiedniej ścianie po dwóch stronach ołtarza Masalino namalował "Nauczanie św. Piotra" a Masaccio "Chrzest neofitów". Skromniejsze sceny, obydwie rozgrywają się u podnóża gór, o które wszak w Toskanii nietrudno.

Nie miał chwili wytchnienia św. Piotr, już czekają na niego inne ważne zadania: uzdrowić kalekę i wskrzesić Tabitę. Jeśli dwa wydarzenia, to kwatera fresku musi być większa od dwóch poprzednich. Przeszliśmy już na trzecią zamalowaną ścianę. Olbrzymie malowidło wybitnie podzielone na dwie sceny łączą przedziwnie i finezyjnie ubrani mężczyźni po samym środku. Wielkie cuda na pierwszym planie, ale na drugim zwyczajna codzienność, ale nie biblijna, być może florencka, na pewno miejska. W oknach wzruszające detale: koszyk, ubrania, pościel, klatka na ptaki a nawet uwiązana małpka.

Gdy wzrok wraca na pierwszy plan, czuję się zaskoczona zaglądaniem do domu Tabity. Przedziwne miejsce, takie z innej opowieści. 

Kolejną sceną jest właśnie kuszenie, więc wracam na przeciwną ścianę i wiodę wzrokiem po dolnym pasie.

Zaczyna się sceną legendą "Odwiedzinami św Pawła u św. Piotra w więzieniu". Zaraz obok namalowano z wielkim rozmachem symultanicznie rozgrywające się wydarzenia: Wskrzeszenie syna namiestnika z Antiochii oraz św. Piotra nauczającego z katedry. Święty tak się zasłużył cudem uczynionym synowi Teofila, że mieszkańcy postanowili zbudować katedrę, czyli tron, z którego miał nauczać Piotr. Czy coś Wam przypomina ten układ? Mnie się od razu skojarzył z dotykanym przez miliony pielgrzymów i turystów brązowym posągiem pierwszego papieża w Bazylice Watykańskiej. Ponoć nawet na tym fresku Masaccio namalował siebie dotykającego św. Piotra, ale Lippi uznał to za niestosowne i przemalował układ ramienia.

Przechodzimy do dwóch mniejszych scen "Uzdrawiania cieniem" oraz " Rozdawania jałmużny". W pierwszej pojawiają się niezwykle realistycznie przedstawieni kalecy żebracy. Mam wrażenie, że idę florencką ulicą i napotykam tę scenę. To odczucie potęgują domy stojące przy ulicy, na pierwszym z nich charakterystyczne dla palazzi florenckich boniowanie a dalej pewien element architektury, o którym napiszę niebawem w odrębnym wpisie. Masaccio nie tylko obłaskawił umiejętność zindywidualizowanego portretowania, ale jakoby klatka po klatce, niczym w filmie, pokazał przebieg cudu. Pierwszy kaleki, na którego padł uzdrawiający cień stoi już z dziękczynnie złożonymi dłońmi, drugi podnosi się a trzeci to nawet chyba nie wie, co go za chwilę spotka.

 

Po prawej stronie ołtarza także florencka ulica, na której święci Piotr i Jan rozdają jałmużnę. Tak bardzo znałam już dużo wcześniej matkę trzymającą dziecko na ręku, że wobec fresku stanęłam i zapomniałam skąd ją znam. Męczę się od tego czasu i ani w ząb nie mogę sobie przypomnieć. 

I oto czwarta duża kwatera po lewej "Ukrzyżowanie św. Piotra" a po prawej "Dysputa świętego z Szymonem" albo według innego przewodnika "Skazanie na śmierć przez cesarza Nerona". Zaskakująca ta rozbieżność w tytułach, w większości źródeł jednak przeważa dyskusja, a że przed Neronem...  Fascynująca jest nie tylko obecność dwóch odległych od siebie wydarzeń w jednym malowidle, ale nawet obecność ubiorów z różnych epok. Święty ewidentnie przywdział szaty starożytne, ale dużo postaci jest w ubiorach renesansowych. I tym razem, tak jak w scenie powyżej jest coś, co zadziwiająco łączy te sceny ze sobą. Tam dwóch mężczyzn spacerujących po placu a tu w centrum kompozycji jest brama z sielskim toskańskim krajobrazem. 

 

Ostatnim freskiem mieszczącym się w łuku wejściowym do kaplicy jest "Uwolnienie świętego Piotra z więzienia". Anioł wyprowadzający więźnia wpatruje się w niego bardzo uważnie.  Piotr w tej sytuacji zdaje się mieć więcej do powiedzenia. 

Po wielkiej uczcie trzeba odpocząć. Usiadłam na ławeczce przed kaplicą i patrzyłam sobie na nią z rozrzewnieniem. Spokojnie bez pospiechu cuda na wyciągnięcie ręki. No i w tym wszystkim zapomniałabym umieścić niefortunnego obrazu w samym ołtarzu kaplicowym. Niefortunnego, bo nie daje rady konkurować ze ścianami pokrytymi freskami. Przyglądałam się zwiedzającym, niektórzy profesjonalnie nawet w lornetki się zaopatrzyli, ale może one zbyt mocno powiększały i ten świetny obraz nie miał szans na ich spojrzenie. Nikt też nie zadzierał głowy do góry, by zobaczyć misterny iluzjonizm wyłaniający się z sufitu.

 

Starłam się jak mogłam zdążyć do tej niedzieli z całą wyprawą, ale nie udało się. Na parę dni musi wystarczyć tylko to. 

c.d.n.