poniedziałek, 31 maja 2010

OBIECANE ZDJĘCIA

Dni przed wyjazdem do Polski płynęly intensywnie wraz z parafiną. Jak dobrze, że mój chlebodawca mnie kontrolował w pracownianych szaleństwach, bo raczej bym się nie zabrała z tym, co na początku powstało. A tak wystarczyło pytanie: "I ty to masz zamiar dźwigać?", bym zaczęła szybko szukać podobnie malarskich efektów, ale o znacznie mniejszej wadze. Oto więc świece wszystkie, czyli i te, które cieszą obecnie oko w domu, i te które już mają nowych właścicieli. Napisałam, że cieszą oko, bo faktycznie sama jestem bardzo zadowolona z osiągniętych efektów, co przy okazji pomogło mi odkryć następne rozwiązania w wytwarzaniu świec
.

niedziela, 30 maja 2010

KRAKOWSKIE IMPRESJE

Powoli dochodzę do siebie, cały dzień przeplatany jest podsypianiem po dużych niedoborach snu spowodowanych zbyt wysokim poziomem adrenaliny. A wszak same przyjemności mnie spotykały, jednak mój organizm uważał je za stres. Byłam bardzo przejęta spotkaniami, wzruszeń tylu w tak krótkim czasie chyba nigdy nie doświadczyłam i jeszcze Kinga podejmowała mnie tak po królewsku, że czasami mi już pokory brakowało, by to wszystko przyjąć.
W piątek miałam iście krakowską ucztę. Najpierw spacer z Nelą - krakowską przewodniczką. Mogłam się czuć niemal jak VIP a raczej z włoska MIP czyli la persona molto importante . Leniwy spacer przeplatany ciekawostkami a do tego cudna pogoda. Akurat dokładnie w tym dniu słońce przypomniało sobie o swoich powinnościach. Tak żeśmy się schodziły, że do pęcherzy po wysokich obcasach doszły pęcherze po pełnych butach założonych na gołą stopę, gdyż jakoś sandałków nie przewidziałam w bagażu. A nie chciało mi się chodzić po sklepach, by coś znaleźć. I tak z trudem wyszukałam komplet ubrań na podróż, bo i w tym zakresie miałam niedobory.
Krakowa opisywać nie mam zamiaru, zdjęcia i tak zdradzają, co o nim myślę. Powiem Wam tylko, że mam wielki niedosyt, że głupio było mi zatrzymywać Kingę, Nelę i Agnieszkę, z którymi miałam okazję poszwendać się tu i ówdzie. Za spacer jestem bardzo wdzięczna jego organizatorce :)
 
 
Chwila wypoczynku i wieczorem udałyśmy się w niewiadomym mi celu. Dostałam tylko wytyczne, że mam się przebrać w coś bardziej strojnego (to akurat jeszcze miałam) i zabrać aparat. Faktycznie wszystko się przydało, gdyż Kinga sprawiła mi ogromną frajdę zaproszeniem do Teatru Słowackiego na "Tango Piazzola", idealne przedstawienie na lekki wieczór, po stresach bycia panią autorką. A aparat? Oczywiście nie na fotosy ze spektaklu, tylko przyjrzenie się wystrojowi teatru. Co za przepych! Co za detal!

Sobota to powinności wysyłkowe, spędziłam więc trochę czasu na poczcie, a potem odwiedziłam moją kochaną katechetkę Siostrę Barbarę, która mnie prowadziła do Pierwszej Komunii św. Na nasycenie się wizytą czasu jak zwykle za mało. Trzeba było wracać, zrobić jedynie słuszne zakupy (czyli kabanosy Krakusa oraz polskie słodycze), wsiąść do samolotu i o 23.00 zostać przywitaną niemal histerycznie przez stęsknione smoki.
Mimo pięknej pogody nigdzie dzisiaj nie wyruszyliśmy, bo ja zamieniłam się w śpiącą niekrólewnę, a Krzysztof miał dwie uroczystości - w drugiej parafii I Komunię św. a u nas właśnie skończyła się Msza św. z bierzmowaniem. Ale o tym następnym razem.
Zapraszam jeszcze do wpisu ze spotkaniem w Trattoria da Cesare, który w końcu uzupełniłam o zdjęcia.

sobota, 29 maja 2010

W ŚWIETLE JUPITERÓW

Drugi dzień w Warszawie to dwa skrajnie różne spotkania. Ponad czterogodzinne z Marleną, moją czytelniczką (usiłuję znaleźć cieplejsze słowo i mniej oficjalnie, niż czytelniczka czy czytelnik, na razie bez powodzenia), która dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności akurat znalazła się w Warszawie. A że miała czas do pociągu a ja nie miałam ochoty na zwiedzanie Warszawy, a obydwie od pewnego czasu prowadziłyśmy ze sobą dość systematyczną korespondencję to ... Przegadałyśmy każdą wolną sekundę, poznałyśmy się jeszcze bliżej. Co rzeczywistość, to rzeczywistość, nie zastąpią jej żadne literki. Gdzieś pomiędzy rozmową udało nam się nawet pomóc czterem szacownym Włoszkom w dogadaniu się z kelnerem. Odprowadziłam Marlenę na pociąg a sama odebrałam książki zamówione w merlinie i poszłam do Empiku, gdzie padłam na krzesło i godzinę usiłowałam dać wytchnienie nogom. "Mądra" Małgosia chcąc oszczędzać kręgosłup ograniczyła ciężary zabrane do Warszawy do minimum, na to pojęcie nie załapały się wygodniejsze buty, więc dwa dni męczyłam moje stopy butami na obcasie.
Jako tako ochłonęłam i poszłam zasiąść w świetle jupiterów. Miejsce bardzo deprymujące, oficjalne, ne którym zasiadają wielkie sławy, a ja taką wszak nie jestem. Zrozumiałe więc, że nogi nieumiejętnie schowane za ławą trzęsły mi się jak osika. Tym razem część z moimi wypowiedziami skierowanymi do wszystkich była znacznie krótsza niż w dwa poprzednie dni. Mikrofon skutecznie grodził mnie od czytelników, więc większość pytań zadawało Wydawnictwo Feeria. Za to potem nastąpiła ta przemiła część, gdy twarzą w twarz spotykam się z okruchami ludzkich historii, z ich wdzięcznością za to, co robię, ze łzami wzruszenia, nie tylko z mojej strony. Aż trzy panie z mokotowskiego spotkania pojawiły się ponownie.
Byłam pod takim wrażeniem miejsca, że zapomniałam zacząć od miłego akcentu, czyli wręczenia świecy osobie, która zgłosiłaswój akces w  spotkaniu pod postem "Świecowo". Była to Pani o oryginalnym imieniu Mażena. Zapewne wyobrażacie sobie, jak miłe musi być widzieć rozpromieniony uśmiech obdarowanej osoby. Sama zostałam za to obdarowana przez Panią Mażenę bukietem kwiatów. Mnie też w tym mnomencie buźka jeszcze bardziej się rozpromieniła, bo przecież zwyciężczyni losowania idąc na spotkanie nie wiedziała, że wygra prezent ode mnie.
Wspaniale było też spotkaćc na nowo grupkę osób, o których jest mowa w drugiej książce, to ci, którzy przyjechali dwa lata tmu z księdzem Tomkiem na wakacje do Toskanii a ja ich mizernie oprowadziłam po kawałku Pistoi. Zastanawiałam się wtedy, czy się jeszcze kiedykolwiek spotkamy. Odpowiedź pojawiła się w Warszawskim Empiku. 
W kolecje do mnie ustawił się też mężczyzna bez książki, podszedł i powiedział "cześć Gosiu", po krótkiej chwili wysiłku przepalonych od intensywnego myślenia zwojów mózgowych rozpoznałam w nim kolegę z licealnej klasy. Przechodził i usłyszał w głośnikach mój głos, rozpoznał i podszedł się przywitać.
Pełna wrażeń jeszcze tego samego dnia wróciłam do Krakowa, gdzie czekały mnie wspaniałe atrakcje. O których w następnym wpisie.
Tutaj chciałam jeszcze podziękować Wydawnictwu Feeria za taki ogrom niezwykłych przeżyć, za całą moją dotychczasową przygodę, która raczej nie powinna się jeszcze skończyć, bo mamy wspólne plany, o których innym razem.
Cały czas jednak zastanawiam się nad tym, czy chciałabym częściej takich spotkań? Mimo, że emocje ze wszech miar pozytywne, ale nawet one wywołują u mnie nieprzyjemnie odczuwany poziom adrenaliny, czyli motyle w żołądku, nadmierne wybicie z toskańskiego spokoju i harmonii. Musi mi się to ułożyć.
A tym osobom, które poświęciły mi czas, które obdarowały mnie, Krzysztofa, a nawet psy!, prezentami z całęgo serca dziękuję. Nawet emipkowskim mikrofonom nie udało się zamaskować serdeczności, z jaką mnie przywitały.
I znowu dzięki wspaniałej Panii Zofii seria zdjęć. Tym razem mniej macham łapkami, bo mikrofon mnie skutecznie blokuje. Przyznam, że sama nie wiedziałam, że tylu części ciała używam do mówienia.


czwartek, 27 maja 2010

BIBLIOTECZNIE

Inny klucz, już nie włoski właściciel i jego trattoria, ale biblioteka jako miejsce jak najbardziej kojarzone z książkami, nie tylko o tematyce włoskiej. Mimo niefortunnej daty - Dzień Matki - malutka czytelnia zapełnila się osobami chcętnymi do wysłuchania mojego gadulstwa. Dzięki temu, że dotarłam na Mokotów przed czasem, miałam niewątpliwą przyjemność porozmawiania z samymi paniami biblioterkami. Wręczyłam im w podarku świecę, która jeszcze tego samego dnia została zapalona, więc jej spływająca parafina niczym piasek w klpesydrze wyznaczała mi upływające chwile w dobrej, pełnej pytań atmosferze. Zupełnie niezauważalnie upłyneły dwie godziny, tym razem bez długiej kolejki do podpisywania książki, bo to wszak głównie byli czytelnicy tejże biblioteki.
Dzięki uprzejmości Panii Zofii, mam dla Was niespodziankę i zdjęcia, które jeszcze tego samego wieczora otrzymałam w mailu.
Pani Zofia dostarczyła mi jeszcze więcej wzruszeń uroczymi prezentami, także dla Krzysztofa, oraz mnóstwem ciepłych słów. Miałam też niewątpliwą przyjemność poznania jeszcze dwóch czytelniczek blogowych, odzywających się w komentarzach czyli Wigi i Bogusi. Obydwie nie darują mi i dzisiaj, więc mam zapewnione na pewno dwie osoby w warszawskim Empiku. A teraz szykuję się na spotkanie z jeszcze jedną dotąd nieznaną mki osobiście czytelniczką. Pogoda ładna, udało mi się przemycić w walizce trochę toskańskiego słońca.

środa, 26 maja 2010

PIERWSZE KOTY ZA PŁOTY

Kinga już mnie zdążyła ubiec w komentarzu pod poprzednim wpisem, ale to wszystko przez to, że mnie niecnie porzuciła dla pracy, gdy ja się jeszcze bardzo porannie kokosiłam wraz z jej cudownym psem .


Czy spotkanie udane, jest mi trudniej pisać, bo to raczej mogą napisać osoby postronne, ale mogę z całą pewnością zapewnić Was, że jestem bardzo zadowolona i mile zaskoczona ilością przybyłych. Poczułam się jak autorka pełną gębą, gdy na mnie patrzyło i rozmawiało ze mną, co ważniejsze, chyba ponad 30 osób.
Teraz mogę zdradzić, że najbardziej obawiałam się pustek.
A tu dostawiane krzesełka, a tu spory przekrój wiekowy a tu mnóstwo ciepłych zwrotnych komunikatów. Co ja się napodpisywałam książek! A to dla mam, a to dla kuzynki na urodziny, a to przed podróżą, a to dla przewodnika po Krakowie, ech ....
Zdarzyły się też momenty niezywkle wzruszające, gdy podeszła do mnie pani w moim wieku i przywitała po imieniu tak ciepło, że od razu zrozumiałam, że musiałysmy się kiedyś spotkać osobiście. A ja, nie uwierzycie, mam fatalną pamięć do twarzy. Okazało się, że rok razem byłyśmy w jednej klasie przedziwnego tworu oświatowego, jakim było pomaturalne studium nauczycielskie. A potem podeszła do mnie równie sympatyczna, znacznie młodsza osoba, przepraszając, że bez książki, ale ona jest blogowo nastawiona i że pracowała przy konkursie na bloga roku. To by był mały pikuś, ale ona przez ten konkurs i mojego bloga odkryła swojego ulubionego wikariusza, który przygotowywał ją do bierzmowania i znacząco wpłynął na jej życie. Mogę śmiało powiedzieć, że nie tylko na jej. Domyślacie się o kim piszę?
I taka mała perełka, pewna z kolei starsza pani podarowała mi bukiecik konwalii - ulubionych kwiatów mojej śp. Mamy.
Po rozejściu się gości zostaliśmy z moim Wydawcą i jego przemiłą rodziną na kolacji. Polecam wszystkim pyszne bruschetty i  pomidorowy krem, nic więcej nie dałam rady spróbować, bo zazwyczaj omijam kolacje wielkim łukiem.
I tyle pierwszych wrażeń. Szykuję się na pociąg i jadę do Warszawy. Ciekawe, samolotem leci się krócej do Krakowa (z Pizy), niż jedzie z zacnego grodu do stolicy.
Pozdrawiam wszystkich bardzo serdecznie.
Dodaję zdjęcia. Chciałam też sprostować liczbę uczestników spotkania, kochana Ewunia napisała mi, że doliczyła się 50.


poniedziałek, 24 maja 2010

WZMIANKA PRASOWA

Uwaga! Rozdają książki.

JEDEN RAZ W ROKU

Z taką częstotliwością można znaleźć się na najwyższym szczycie wzgórz Montalbano, niepodal Pistoi. W 1900 roku postawiono tam na solidnym postumencie, kryjącym nawet małe pomieszczenie, duży metalowy krzyż. A że szczyt, więc można się domyślać że i widoki mogą być piękne, bo nazwa na to wskazuje - Croce di Belvedere. Jednak chyba od początku XX wieku wzgórze trochę zarosło i teraz trzeba mocno wyciagać szyję by zobaczyć owe faktycznie piękne widoki.

Nasz dekanat, głównie za inicjatywą parafii w Vinaciano, organizuje doroczną pielgrzymkę do tego miejsca. Głównym punktem programu jest oczywiście Msza św. odprawiana w plenerze. Z tego to powodu i miotania się burz dwa lata temu nie trafiłam pod Croce di Belvedere (nikt wtedy nie trafił, bo odwołano pilegrzymkę), a z kolei rok temu czekałam akurat na przyjazd gości z Polski. Poza tym jedynym dniem w roku nie można się dostać na wzgórze, gdyż jest własnością prywatną jakiegoś Niemca, który zawsze bez problemu otwiera bramy posiadłości, by tradycji stało się zadość.
Niestety dzisiejsze uroczystości odbyły się w pośpiechu i w strugach przelotnego deszczu. Przeleciał on i owszem, ale dokładnie podczas Mszy św., czym nie wystraszył uczestników. Jeno potem szybko zaczęli się rozchodzić, nie bacząc na zawsze piękną tęczę i nie zatrzymawszy się nawet na przygotowanej merendzie. Druga, kulinarna część (a jakże bez jedzenia nie ma nawet pielgrzymki) przeniosła się więc do naszego circolo. Nie skorzystałam, bo to nie moja pora na jedzenie. A poza tym chciałam zająć się zdjęciami świec i właśnie z dzisiejszego popołudnia. Tych pierwszych, jak już wspominałam, nie pokażę, a te drugie prezentuję. Zobaczycie tu i samo miejsce i widoki po drodze. Drzewa oliwne wydają się nam być bardziej charakterystyczne dla Toskanii, a przecież gęsto porośnięte lasy, to typowy wygląd tutejszych gór, nie pagórków.

sobota, 22 maja 2010

SŁONECZKO - DNIA OKO PIĘKNEGO

W końcu! W bólach i powoli wypełza zza chmur. Od poniedziałku parasole poszły w odstawkę. Nie żeby upalnie się zrobiło, ale jest nad wyraz przyjemnie. Wieczorami w tym co ma być ogrodem świetliki odstawiają harce dodając magii i tak tej cudownej krainie. Mogłabym tak stać i się na nie gapić równie długo jak na gwiazdy, niestety najczęściej jestem już tak bardzo zmęczona, że rzucam szybką obietnicę odwiedzin i zmykam do łóżka. Zmęczenie wynika z prac nad świecami, ale były też i inne jego przyczyny.
W poniedziałek była to Florencja.
Miałam dwa skrajnie ambitne plany: wzbogacić swoją garderobę oraz zwiedzić wystawę surrealistów. Pierwszy plan, mimo pełni zaangażowania, spalił na panewce, no nic nie weszło w oko ani na mnie i nie zachęciło portfela do bycia bardziej otwartym.
Za to drugi plan zrealizowałam z wielką satysfakcją.
Stowarzyszenie Przyjaciół Uffizi zroganizowało visita guidata, czyli oprowadzanie po wystawie. Niestety Krzysztof miał do odprawienia pogrzeb, zostałam więc rzucona w przepastne przestrzenie malarstwa metafizycznego i surrealizmu języka włoskiego.
No nie byo tak źle. Na szczęście nie ja się musiałam odzywać, tylko pani odpowiedzialna za powstanie wystawy "Spojrzenie na niewidoczne". A bierne słuchanie wychodzi mi znacznie lepiej niż aktywne paplanie językiem.
Wystawy w Palazzo Strozzi nie są objęte kartą Przyjaciół, jednak cena biletu została znacznie zredukowana. Ja i tak miałam zamiar udać się na nią, ale jeśli mam wybierać między samodzielnym zwiedzaniem a takim ze specjalistą, to wybieram to drugie. Chętnych na tę formę było więcej osób. Tym razem w grupie nie było chyba żadnego obcokrajowca, oprócz mnie. Przypomnę, że gdy zwiedzaliśmy Korytarz Vasariego, Krzysztof na początku obawiał się, że zwiedzanie będzie w języku angielskim. Tym razem byłam najmłodszą wśród nobliwie wyglądających Toskańczyków, głównie mieszkańców Florencji. Jedna z pań nawet mi się żaliła, że wzięła taksówkę, a  ta ją obwiozła bardzo okrężną drogą, gdyż nowe władze miasta bardzo zredukowały ruch w pobliżu Duomo, obawiała się więc, że nie zdąży na czas.
Mimo, że nie jestem wielką fascynatką surrealizmu, ciągnęło mnie jak magnes jedno nazwisko: Magritte. Mam słabość do jego meloników, do zabawy przestrzenią, przedziwnych skojarzeń i proporcji.
Na wystawie było niewiele obrazów jego autorstwa, ale przynajmniej w końcu głębiej zapoznałam się z prekursorem surrealizmu - Chirico - i przyznam, że zauroczyłam wyraźnie śródziemnomorskim światłem jego dzieł. Poznałam wiele interesujących faktów o malarzu, usłyszałam jak interpretować jego obrazy. Arcyciekawe były anegdotki związane z samymi pracami nad wystawą oraz te o artystach. Jestem pełna podziwu wobec profesjonalizmu twórców wystawy. Często, żeby być pewnymi atrybucji dzieła szperali po archiwach, przeglądali zachowane zdjęcia z pracowni. Problemy się komplikowały np. przez to, że Chirico miał zwyczaj odwoływać lub na nowo potwierdzać atrybucję swych dzieł. A z kolei Max Ernst wykonywał kopie swojego kolegi lub wręcz malował czy rysował w jego stylu i o tym, że np. rysunek jest jego autorstwa zadecydowała fotografia z pracowni malarza, na której widać było leżący na stole dowód.
Sama wystawa, kolejna widziana przeze mnie w Palazzo Strozzi, wspaniale zrealizowana, z podziałem ideowym sal, z przemyślanym doborem barwnym wyposażenia, z aktrakcjami dla rodzin z dziećmi.
Na początku otrzymaliśmy małą książeczkę zwaną paszportem po wystawie, która nie jest jedynie broszurką, lecz odwołuje się także do miejsc we Florencji związanych w jakiś sposób z ekspozycją. Ponoć to stały motyw wystaw swoiste połączenie ze stolicą Toskanii. Tym razem były to miejsca ulubione przez Chirico, który, wśród wielu miejsc zamieszkania, miał też i florencki epizod.
 Nie będę po niej oprowadzać, nie śmiem po takim wzorze, jakiego doświadczyłam. Pani przewodnik niemal omówiła obraz po obrazie, rysunek po rysunku, co zajęło jej bite dwie godziny. Przyznam, że kręgosłup i nogi wołały już o litość. Sama wystawa wirtualnie do zwiedzenia tutaj.
A oto miejsce akcji:

I jeszcze na deser, dla mnie zawsze słodkie jest szwendanie się po Florencji, więc zapraszam do krótkiego spaceru, takiej zupełnie bez klucza obserwacji miasta.


A na koniec zobaczcie, kogo spotkałam tego dnia. Jakiś dziwny to był pies, chodził bez smyczy, nie uciekał, a gdy się ciut oddalił to na zawołanie swojej pani od razu wracał. Wiadomo - to nie Druso.

Wracam do przygotowań przedwyjazdowych. Postaram się zrobić coś, byście nie czuli się tutaj tacy opuszczeni przez pięć dni. Może mi się uda :) A świece pokażę po powrocie, żeby nie zepsuć niespodzianki tym, którzy je zamówili, lub których nimi obdaruję.
I tak zupełnie przy okazji: czy ktoś mógłby przyjechać i pomóc mi się spakować?

piątek, 21 maja 2010

WYNIKI

No to się naliczyłam. W konkursie wzięlo udział 13 osób. Weźcie pod uwagę, że to w żadnym przypadku nie jest tutaj liczba brana za nieszczęśliwą. Z tego, co kojarzę, taką jest tutaj 16, ale mogę się mylić, bo to nie mój krąg zainteresowań. Przedział prawidłowych odpowiedzi był od 7 do 14.
A zwyciezcą jest: Tatiana!
Nawet nie wyobrażacie sobie, jak mi miło to napisać, bo to moja ukochana Tatiana, którą uczyłam plastyki i z którą bawiłam się w teatr przez chyba 11 lat! Tatianko, jeśli się mylę, to mnie popraw. Razem przeżyłyśmy wiele wpaniałych chwil i bardzo się zparzyjaźniłyśmy. Więc z wielką radością oznajmiam, że moja Tatianka zwyciężyła.
Ale ponieważ zaraz za nią z liczbą 13 uplasowała się Eugenia to i jej wyślę pakiecik świeżych liści laurowych, lecz poproszę o prawdziwy, żywy adres pocztowy :)
Postaram się to zrobić, zaraz po przyjeździe do Polski, by jak najszybciej doWas dotarły.
Pełna podziwu gratuluję, ja bym była na szarym końcu, gdybym miała wziąć udział w tej zabawie.
Podejrzewam, że chyba nawet 6 bym nie odgadła.
Do nóżek padam!

ROZWIĄZANIE KONKURSU

1. macierzanka/tymianek fantini
2. macierzanka/tymianek citriodorus
3. macierzanka/tymianek gold king
4. macierzanka/tymianek done valley
5. majeranek
6. pietruszka karbowana
7. seler (tak mi powiedziała pani w sklepie, etyklietki nie było)
8. nipitella, nepitella - Calamintha nepeta, ponoć toskańska odmiana kocimiętki, ale raczej polska nazwa to kalaminta
9. biedrzeniec (anyż)
10. werbena cytrynowa (lippia trójlistna)
11. ruta zwyczajna
12. rozmaryn
13. mięty
14. mięta (mnie ona wygląda na okrągłolistną)
15. mięta (tak było na etykietce, ale bez określenia jaka)
16. mięta marokańska (obłędnie miętowa, inetnsywny aromat)
17. santolina
18. melisa
19. santolina
20. melisa
21. czosnek ozdobny
22. nipitella , nepitella- Calamintha nepeta, ponoć toskańska odmiana kocimiętki, ale raczej polska nazwa to kalaminta
23. pietruszka, nie ma na zdjęciu wyraźnie wydzielonej, ale widać ją na ogólnym
24. bazylia
25. oregano, także tylko na ogólnym zdjęciu

po komentarzu Kingi zorientowałam się że bagatelka zapomniałam wpisać olbrzmi krzak szałwii, przekopany z ogrodu po zmarłym contadino del prete, a więc:
26. szałwia, tam nawet obok niej jest odmiana pstra (prawdopodobnie tricolor), ale słabo ją widać.

To na razie rozwiązanie, a wyniki popoudniem tu dopiszę.

I jeszcze: wszelkie niejasności nie będą rozwiązane, bo musiałabym mieć tutaj specjalistę na miejscu, przyjmuję więc za jedyne słuszne nazwy z etykietek plus "Wielką księgę ziół". Tak jak zastrzegałam nie jestem znawcą ziół i pozostaję w wielkim zadziwieniu nad Waszą wiedzą, ale w końcu to tylko zabawa  :)

środa, 19 maja 2010

CHE BELLO! Ale piękne!

Pod takim tytułem można opisać każdą wyprawę z Włochami. Najczęściej zachwycają się wszystkim, bez względu na obiekt zachwytu. Tym razem te słowa ciągle słyszałam podczas niedzielnego wyjazdu do Sanktuarium della Madonna delle Grazie (Matki Bożej Łaskawej, patronki Toskanii) w Montenero nieopodal Livorno. To niedaleko od nas, tylko godzina jazdy autobusem, Msza św. w Sanktuarium zamówiona była na 17.00, a że wyjechaliśmy o 14.00, więc na chwilę zatrzymaliśmy się nad morzem. Przyznam się, że liczyłam na kiedyś zobaczoną promenadę pod Livorno, a kierowca wywiózł nas nad niezbyt zachwycający fragment wybrzeża. Wysoki brzeg a w dole kamieniste, nie do pospacerowania, jeno do zagapienia się w horyzont.
No to chwilę się pogapiłam, a potem zaczęłam patrzeć pod nogi i zachwyciłam się kamieniami i rysunkami na nich.
Jeszcze rzut oka na rośliny niewydmowe, no bo o wydmy było tam nad wyraz trudno, wręcz niemożliwie.

I jedziemy, wspinamy się, pokonujemy zakręty, a raczej kierowca, ciągle trąbiąc, by jadące z naprzeciwka auta nie były zbyt mocno zaskoczone czołowym widokiem autobusu. Pniemy się pośród gęstego mieszanego lasu, nie darmo nazwali tę górę Czarną, pewnie niewiele słońca dociera do podszycia. Zatrzymujemy się kawałek przed osadą Montenero, na dużym parkingu - dalej autobus nie pojedzie - przez co czeka nas krótki sapcer. Nie obejrzałam całego miasteczka, ale zawsze coś się znajdzie dla oka, więc czemu by i nie tu?

  

Jedynie w dole straszyło Livorno. Z daleka jeszcze bardziej odstręczało od bliższego spotkania.
Ostatnio dowiedziałam się pewnej ciekawostki o tym obrzydliwym mieście portowym. Otóż Livorno jest miejscem powstania włoskiej partii komunistycznej i wiele jego dzielnic ma nazwy związane z państwami o tym samym, ulubionym przez mieszkańców miasta, ustroju politycznym. Jest tam więc dzielnica Szanghaj, Korea itp. Brr!
To ja już wolę barok. A wszak nie jest to mój ulubiony styl. Zastanawiałam się nawet, czy może być coś, co zachwyca bezapelacyjnie w baroku. Pierwsza myśl to kunszt wykonania, forma może niekoniecznie. Ale wszystko oczywiście zależy od kontekstu. Barokową Farę Poznańską bardzo lubiłam odwiedzać i nawiedzać. A tu jakoś się nie odnalazłam. Choć takie lampy, czemu nie?
Tylko obraz, dla którego zbudowano sanktuarium, jest absolutnie zachwycający, budzący wręcz chęć posiadania.

I właśnie ten obraz pojawia się w legendzie o powstaniu sanktuarium. Pewien pasterz z powykręcanymi kończynami znalazł w 1345 roku cudowny wizerunek. Gdy za namową wewnętrznego głosu wniósł go na górę, został uzdrowiony. Przy czym obraz był na ciężkim, ogromnym kamieniu.
Tyle legenda. Faktycznie ten piękny obraz powstał dzięki pizańskiemu artyście Iacopo di Michele zwanym Gera, działającemu w drugiej połowie XIV wieku. Obraz przeszedł burzliwe dzieje, ale w końcu jego fama zaczęła się rozszerzać, dzięki osobom, które zaznały łask. I właśnie te osoby poruszyły mnie przejmująco. Dostarczyły niezwykłych wzruszeń, ale pokazały też kawałek świata, który odszedł. Kocham stare budynki, bo wydaje mi się, że prawie czuję ich poprzednich mieszkańców, mam wrażenie, że ściany emanują ich emocjami, rozterkami, szczęściem. Domy sprzed wieków promieniują wręcz historią. Dlatego stanęłam dosłownie jak wryta na widok przedziwnych wotów, nigdy i nigdzie takich nie spotkałam. Całe ściany pokryte są obrazami z takich chwil życia, z których tylko cudem ... No właśnie, absolutnie nie obchodziło mnie, czy faktycznie zaistniała tam niewyjaśnialna okoliczność nagłego ozdrowienia, uratowania od niechybnej śmierci podczas upadku z trzeciego piętra, wybawienia z rąk oprychów. Poruszyła mnie forma połączona z treścią. Swoista sztuka naiwna, choć i zdrzały się bardzo sprawnie namalowane wota, koślawa perspektywa, pieczołowiecie oddane szzcegóły, pismo tamtych osób, a nawet ubrania niczym kolaż włączone w kompozycję. Nie poruszają tak intensywnie ubrania panien młodych czy dzieci pierwszokomunijnych, a nawet kotyliony informujące o urodzeniu się dziecka, jak każą się zatrzymać przed sobą: koszula z nabojem, podkoszulek z dziurą po rogu byka, no i ubiór kobiety, ktorej udało się zbiec z haremu. Swoiste świadectwa wiary w opiekę Matki Bożej Łaskawej z Montenero, świadkowie swoich czasów pieczołowicie odtwarzający przed naszymi oczami fragment ulicy, domu, ubiorów, pojazdów, zachowań ludzkich. Trudno zobaczyć wszystkie obrazki-wota. W innym miejscu zgromadzono koronki, jedyna forma współczesna misternie dziękująca za doznane łaski. Z biegiem czasu malowanych podziekowań było coraz mniej, pojawiły się zdjęcia, już tylko w antyramach. Te jakoś mniej zatrzymują, choć także opowiadają ludzkie historie. Wiele ścian wypełniają formy charakterystyczne dla wotów, ale pojawiają się też takie przedmioty, jak fragmenty umundurowania, broń, elementy sprzętów związanych z morzem.
Chodzę i myślę o historiach tu uwiecznionych, o ogromie nieszczęścia, z którego człowiek się wydźwignął.

Przechodzę koło zakrystii, gdzie Krzysztof przygotowuje się do odprawienia Mszy św. i trafiam na jeszcze jeden bardzo ciekawy zbiór. Z racji patronatu nad całym województwem w korytarzu za prezbiterium umieszczono herby toskańskich gmin. Przebogate i różnorodne formy.
Oglądając te cudeńka, czy to cermaiczne, czy alabastrowe, czy z kamienia, czy mozaikowe, czy malowane, pomyślałam, że oto przede mną nazwy miejsc, do których chciałabym się wybrać, swoista lista wycieczkowa.
Tak, jak wspomniałam, Krzysztof odprawił o 17.00 Mszę św. nie tylko dla naszej grupy pielgrzymkowej, ale dla wszystkich przybyłych do tego miejsca. Dawno nie mówił do takich tłumów.

Kontrast z pobożnością przybyłych stanowili zakonnicy pochodzący z Indii. I nie chodzi mi o brak pobożności tych ostatnich, lecz o sam fakt ich obecności w tym miejscu. Widać pobożność Toskańczyków już za mała, brakuje własnego "zaplecza" i ratują się obcymi nacjami. Pomyślcie o tym, jak byście się czuli nie spotykając polskich mnichów w najsłynniejszych sanktuariach Polski, np. w Częstochowie? Po paru latach mieszkania tutaj wiem, że każdy obcokrajowiec to swoisty erzac, nie jest w stanie zrozumieć do końca mentalności danego kraju, popełnia pomyłki z tego faktu wynikające, może w dobrej wierze i nieświadomie ulec komuś, kto wręcz rozwala tradycję, zakorzenienie danej społeczności. Sama widziałam i widzę, z czym boryka się Krzysztof.
Ale nie zakończę tak smutno, bo po liturgii organizator pielgrzymki właśnie we włoskim stylu zorganizował wspólny posiłek. Niby zwykłe salami, prosciutto i niesolony chleb, wino, ale jakże razem pyszne, zjedzone w wesołym towarzystwie na plastykowych talerzach.

Teraz mogliśmy wracać do domu, sami zaznając małego cudu pogodowego. Jadąc w tę i z powrotem przebijaliśmy się przez ulewy a nawet grad. Raz widoczność spadła do niemal zerowej. Jednak cały czas od wyjścia i wejścia do autobusu mógł się obdyć bez parasola, który stanowił tylko zbędny balast. Od tego dnia się zaczęło rozpogadzać, może nie ma jeszcze czystego błękitu nad głowami, ale turyści mogą odetchnąć i schować najcieplejsze ubrania.
A może jeszcze parę migawek z niedzielnej pielgrzymki?
Otóż jedną ze ścian placu przed sanktuarium tworzą nisze z pochówkami oraz tablicami pamiątkowymi, z których jedna okazała się bardzo szczególna.
Otóż nie miałam pojęcia, że w Livorno urodził się malarz Amadeo Modigliani - autor portretów, które bardzo lubię. Pochowano go oczywiście w Paryżu na cmentarzu Père-Lachaise, ale właśnie w Montenero ze względu na miejsce jego narodzin, wmurowano tablicę epitafijną.

I jeszcze maluśki obrazeczek. W loggi sanktuarium są też epitafia.


Gdy tak sobie je oglądałam usłyszałam dźwięki przedziwnie niepasujące do miejsca nakładające się na dolatujące z wnętrza Ave Maria. Ich źródłem było małe radyjko leżąco koło pewnego pana, który słuchał w ten sposób jakiejś relacji sportowej.

No każdy radzi sobie, jak może.

wtorek, 18 maja 2010

sobota, 15 maja 2010

ŚWIECOWO

Wszystko będzie dzisiaj kręciło się wokół świec.
Zacznę od wyżalenia się. Wyobraźcie sobie, że około dwóch miesięcy temu postanowiłam zrobić mojej koleżance niespodziankę i wysłałam jej świecę. Adres zdobyłam od naszej innej koleżanki, niestety okazało się, że nieaktualny. Zanim awizo dotarło do koleżanki i ona się nim zainteresowała, polska poczta odesłała świecę z powrotem. I oto wczoraj dotarła do mnie, ale w przedziwnym stanie. Najpierw myślałam, że tak rzucano przesyłką, że kafelki odpadły od świecy - bo to była mozaikowa świeca. Jakież  było moje zdziwienie, gdy w paczce nie było brakujących płytek. Czyżby więc podejrzewano mnie o przemyt i sprawdzono, co kryje się pod kafelkami? Ale czemu tak chamsko nie zatuszowano zniszczeń?
Drugie świecowe dzisiaj do napisania i zaprezentowania to komplet na bierzmowanie. Jeszcze nie wiem, co zamierza katechetka prowadząca grupę, ale że zamówiła świece bez wyraźnych oczekiwań, to obrałam bardziej poważny styl, niż przy tych na Pierwszą Komunię św. W końcu i dzieciaki starsze od poprzednich.

Wybaczcie czasami Druso pojawiającego się w kadrze, ale stwierdził, że jest piękniejszy od świec i ciagle krążył wokól nich podczas fotografowania.
Uroczystość będzie miała miejsce dopiero 30 maja, ale ja 29 wracam z Polski, więc śpieszyłam z wykonaniem zamówienia. Teraz mogę spokojnie się szykować na spotkanie z Czytelnikami.
No i właśnie tych spotkań ma dotyczyć trzecia świecowa myśl w tym wpisie, ale związana poniekąd z poprzednimi. Gdy tak sobie robiłam świece pomyślałam, żeby dać prezent jednej osobie, która przybędzie na jedno z trzech spotkań. Świeca ma być mozaikowa z toskańskimi zdobieniami w stylu tych.
Chętne osoby proszę o wpisanie się w komentarzach (przypominam, że należy kliknąć słowo "myśli" tuż pod tytułem posta). Jeśli nie chcecie wpisywać tu swoich imion i nazwisk proponuję wpisanie nicka a potem opisanie mi go drogą mailową. Oprócz nicka, czy też imienia i nazwiska, proszę napisać, na które spotkanie się wybieracie. Nie ogłoszę wyników losowania na blogu, tylko na danym spotkaniu, żeby tak trochę podkręcić atmosferę oczekiwania :) Chciałabym jednak, by zapisy były widoczne tu na blogu.
Jeśli wylosowana osoba nie pojawi się na określonym przez nią spotkaniu, zrobię losowanie wśród pozostałych zgłoszeń.
Termin zgłoszeń do losowania świecy: 24 maja włącznie.
Mam też jeszcze jedną propozycję związaną z moim przyjazdem. Czasami pytacie się czy można kupić świece ode mnie. Myślę, że gdyby je wysłać w Polsce to by nie doznały poszukiwań, podejrzewam, narkotyków. Mogę więc zabrać ze sobą świece i sprzedać osobiście, albo wysłać w kraju. Poza tym często cena przesyłki z Włoch powoduje barierę cenową nie do przejścia. Przykładowo takie świece mozaikowe to koszt około 10€ za samo przesłanie, bo ważą około kilograma. Niektore świece mogą być przekazane tylko osobiście, bo się nie nadają do przesyłek ze względu na kruchość odstających elementow. Jeśli ktoś chce dokonać zakupu i ma upatrzony typ świecy, proszę o kontakt mailowy najpóźniej do 20 maja, dogadamy szczegóły, by wykonać zamówienie. A przykłady mojej produkcji są oczywiście tutaj.
I to chyba koniec o świecach na dzisiaj, za oknem deszcz, deszcz, deszcz ...

środa, 12 maja 2010

KOMENTARZOWISKO

Zacznę tym razem od podziękowań za wszelkie uwagi dotyczące nowego wystroju bloga. Jak napisałam, sama nie do końca jestem nim usatysfakcjonowana, ale może latem coś zmienię, gdy już się nauczę, co i jak. Dlatego dziękuję zwłaszcza Eugenii za reakcję i zaangażowanie nawet syna w wyjaśnienie mi, co i jak. Nie chcę tak od razu znowu zmieniać layoutu, więc poczekam parę miesięcy, aż ten Wam się znudzi. Widzę też, że Blogger powoli dostrzega konieczność wprowadzenia jakiegoś mechanizmu tworzenia własnych szablonów i znalazłam w jego wersji testowej nawet cudne cytrynkowe tło, ale jeszcze sobie pomyślę nad swoim własnym szablonem.
Basiu pytasz o filmy z Toskanią w tle - po prawej stronie znajdziesz taką listę.
Dublinio wracając do skorpiona - on najpierw parę godzin był w słoiku, bez tych kropel wody, chyba jakiś brudas z niego był i się tak na śmierć paru kropli przestraszył. Swoją drogą głupio. A o pogodę się nie martw, ponoć ma się do tego czasu poprawić.
Chiaro trafiłaś z dokładnie z określeniem Taty - ja go nazywałam sobie w dawniejszych czasach świętym od dnia powszedniego. Wybacz Tatko, że zdradzę tu publicznie, ale dotąd podziw budzi we mnie, że stałeś dla nas po artykuły higieny intymnej w długaśnych kolejkach, gdy wata była rarytasem.
Emilystar pytasz o Czacz - otóż tutaj jest mnóstwo punktów handlu starzyzną. Nie znam tak wielkich, jak ten w Czaczu, ale sama tutaj przepadam u jednego rigattiere. Są też takie miejsca na powietrzu. Mozna w nich zakupić stare cegły, marmurowe rzeźby, klatki na ptaki, bramy, meble itp. Tylko mieć pieniądze ...
Kingo podejrzewam, że nie rozpoznałaś śpiącego Drusa, bo mu się ogon prostuje gdy śpi, przez co traci na zawadiackości świńskiego skrętu.
Mażeno o tym psie nie można napisać, że lubi jakąś kuchnię - on po prostu wprost przepada za jedzeniem, nieważne, czy włoskie, polskie, byle było. Jedynie odpada sałata, ale już inne warzywa jak najbardziej i owszem.
Jo cieszę się, że dopomogłam kotlecikami. Sama nie mogę wyjść z zadziwniena nad prostotą pomysłu.
Wszystkim bardzo dziękuję za gratulacje z okazji ukazania się drugiej książki. Jeszcze chyba nie ochłonęłam i słabo to do mnie dociera. Ogrom pracy odbija mi się trochę czkawką. Za to cieszę się wzbogaconą formą o przysłowia, nowe teksty i rysunki. Na blogu książki ktoś żałował, że nie ma ona takiej struktury jak bloge ze zdjęciami przy tekście. Ze względów cenowych jest to niemożliwe, musiałaby kosztować chyba jeszcze raz tyle. Cieszę się, że wydawnictwo dokonało samo wyboru zdjęć, bo pewnie dotąd książka by się nie ukazała, gdybym ja miała to zrobić.
Bogusiu uzupełniłam w dziale ogłoszeń adres mokotowskiej biblioteki, w której odbędzie się moje spotkanie autorskie.
Aniu audio już też zostało wydane.
Kingo Twoje życzenie dobrej pogody płynęło z serca, bo fakltycznie na niedzielę Pierwszej Komunii św. się rozpogodziło. A skrót klawiaturowy ctrl+Z znam, lecz akurat w tym momencie nastąpiło automatyczne zapisywanie i nie miałam się już do czego cofnąć. Jakoś jednak skleciłam ten tekst od nowa.
Anonimowa osoba napisała przy ziołowym konkursie odnosząc się do posta o Komunii "a może by tak ks. Krzysztof", ale niezbyt rozumiem, co on?
Cieszy mnie Wasz udział w konkursie, doszło około 10 odpowiedzi, czekam na jeszcze. Liści laurowych wystarczy, wszak żywopłot długi.
Co do wystroju kościoła, przekazałam Wasze zachwyty katechetkom i buźka im się w piękny uśmiech przyoblekła. tym bardziej, że o dziwo nikt tutaj poza proboszczem im nie podziękował. Tym bardziej zastanawiający fakty, że te kobiety robią to zupełnie ochotniczo. Ale okazywanie wdzięczności jest tu ogólnie rzadko spotykane. Gdy moja tutejsza koleżanka dała córeczce na zakończenie żłobka róże, by po jednej wręczyła każdej osobie z obsługi , to się na nią inne matki patrzyły, jak na wariatkę.
Justi nawet wolałam nie patrzeć w momencie Komunii, czy przystępują, bo co mam o nich myśleć źle. Ale domyślam się, że część na pewno tak zrobiła, bo kilkukrotnie byłam świadkiem, gdy ktoś absolutnie nie powinien przystępować do Komunii, a to robił. Ja to nie widzę problemu, że ktoś by nie przystąpił do tego sakramentu, za to brak poczucia sakrum jest według mnie smutny.
Przypominam, że Mażena szuka wiadomości o "oliwkowcu". Sama z chęcią bym się czegoś o nim dowiedziała.
No i doszłam do wpisu ostatniego o Giaccherino.
Niebieska bardzo żałuję, że nie ubiegłam tych fabrykantów z Prato i nie kupiłam klasztoru, ale akurat wtedy nie miałam tych 3,5 mln €, teraz musiałabym mieć znacznie więcej, a wtedy kosztował "grosze". Dobrze chociaż, że na razie go nie sprzedali i mogę tam wchodzić.
Dziękując za wszystkie komentarze chciałam przypomnieć, że jeśli ktoś nie umie się zalogować to może pisac jako anonim, tylko proszę wtedy o podpisanie się w treści komentarza, bym wiedziała, komu odpowiadam. Poza tym to tak milej. A wejście do opcji komentarzy znajduje się tuż pod tytułem posta i nijak nie chce mi wrócić na stare miejsce pod wpisem.
No to wracam do pracowni i do świec. Za oknem burze, dni z ciągłymi deszczami, chwile upału, nic stabilnego. Właśnie zaczęło padać.

wtorek, 11 maja 2010

NIEDZIELNE ŚWIĘTOWANIE

Tak jak wspomniałam poprzednio i psy miały w niedzielę swoje święto. Nie ma to żadnego porównania z uroczystością religijną, jedynie czas akcji przypadł także na ten sam dzień, mianowicie smoki popołudniem doczekały się w końcu spaceru. A że i nam już bardzo brakuje oglądactwa, to chociaż małą namiastkę mieliśmy w postaci miejsca akcji, czyli mojego ukochanego Giaccherino. Mam wybitnego fioła na jego punkcie, więc Krzysztof tylko z lekkim zdziwieniem zapytał, po co znowu biorę tam aparat. No przecież zawsze można zajrzeć w zakamarki dotąd niewidziane, albo zobaczyć to samo w innym świetle. No przecież tam jest pięknie.

Żeby i wilk był syty i pies cały, albo odwrotnie, chwilę posiedzieliśmy u Marzenki a potem szwendaliśmy się razem z nią po chaszczach. Marzenka odważniej chodziła z nami na tyłach klasztoru licząc na to, że huncwoty wystraszą węże. Widać robiły to na tyle skutecznie, że żadnego nie zobaczyłam i mogłam ze spokojem zanurzyć się w soczystej wiośnie.
Na początek puszysta kalina. Ależ się pyszniła tymi kulistymi kwiatostanami.
Nachalnie w oczy pchają się róże. Powąchaj mnie! Zachwyć się mną! Ale którą?
Rzutem na taśmę odbyło się spotkanie z karczochami. To już ich łabędzi śpiew.
Bardzo nieśmiało swoje płatki rozprostowują maki, takie zwiewne, delikatne.
Czerń krzyży małego opuszczonego cmentarza, na którym chowano mnichów, znika niemal zagłuszona wybujałą zielenią.


Trawa jest tak soczysta, że Druso żarł jak opętany, co oczywiście szybko zakończyło się procesem odwrotnym.



Psy wyposzczone brakiem spacerów (deszcze, mnóstwo zajęć ich właścicieli) radośnie myszkowały wraz z nami.

Boguś na prostszych powierzchniach rozwijał swoje naturalne prędkości.
W celu uatrakcyjnienia pobytu czworonogom co pewien czas pokazywał się czarny kot.

Jednak wiosna to nie jest główny atut Giaccherino. Jestem absolutnie zaczarowana tymi murami, mogłabym aż do znudzenia wszystkich wklejać tu zdjęcia okien, drzwi, krużganków, wszelkich detali tego olbrzymiego klasztoru. No więc wklejam, ciekawe, czy wszystkie te detale już tu pokazywałam?


Ja tam jeszcze wrócę!