piątek, 29 kwietnia 2011

EPITAFIUM

Chciałam Wam opowiedzieć o jednej osobie i trochę o sobie.
Otóż wśród wielu czytelników, którzy się do mnie odezwali była kobieta (niemal rówieśniczka), która trafiła na moją książkę w sposób dość niezwykły. Nie szukała niczego o Toskanii, choć Italia była jej oczkiem w  głowie, akurat przechodziła przez dział z książkami zupełne niezwiązanymi z włoską tematyką i przykucnęła, by po coś sięgnąć, a wtedy spadła na nią moja książka, którą ktoś, rozmyśliwszy się, zatknął gdzie popadło.
Kupiła ją, trafiła na mojego bloga, a potem i na toskańskie forum. Okazało się, że w moich słowach znalazła odpowiedź na dręczące ją pytanie. I to bardziej po tym kluczu zaczęła się rozwijać nasza korespondencja.
Na forum czujnie wychwyciła, że ktoś potrzebuje opieki rehabilitacyjnej, a że był z Trójmiasta, jako i ona, to dopomogła jako lekarz rehabilitacji.
Pierwszy raz osobiście spotkałyśmy się  majem 2010 roku w Warszawie, w której akurat była na delegacji. Nie mogła zostać na spotkaniu autorskim, ale za to całe przedpołudnie przegadałyśmy, jak byśmy się znały od zawsze. Siedząc przy słodkościach na warszawskim rynku dopomogłyśmy wycieczce nobliwych Włoszek w porozumieniu z kelnerem. Ona uczyła się wtedy intensywnie języka włoskiego.
Wskazałam jej na jeden z niewielu mi znanych noclegów wartych polecenia i skontaktowałam z gospodarzem.
I tak oto drugi raz spotkałyśmy się w Toskanii, dokąd przyjechała z 11 letnią córką. Spędziliśmy (i Krzysztof, i jeszcze jeden zaprzyjaźniony ksiądz) razem urocze popołudnie w Vinci, zaczęte obiadem w naszym ogrodzie.
I to było nasze ostatnie spotkanie.
W październiku dostałam od niej sms, że rak, który został zaleczony 7 lat wcześniej, wrócił i rozpanoszył się po całym jej ciele. Już wiecie, że piszę o Marlence?
I tu się zaczyna odwrotne dawanie. To już nie ja w czymś dopomogłam Marlence, ale ona mi. Od początku miała niezwykłą postawę. Po ludzku się bała, ale głównie tego, że w chwili dużego cierpienia zwątpi, że przestanie ufać Bogu. Oczywiście walczyła, ile się dało, by wyzdrowieć. Bywały momenty, gdy się zdawało, że rak jest w odwrocie, a potem nagle już nawet lek, którego szukaliśmy, nie mógłby pomóc, bo wątroba nie była w stanie podołać żadnej terapii, tak ją zmogła choroba.
Pytacie się, co ja otrzymałam od Marleny?
Wielki Post był dla mnie czasem niezwykłych z nią rekolekcji. To ona mówiła, że nie pojmując sensu choroby i konieczności śmierci, ufa, że jest  w tym jakiś sens.
Jeszcze ważniejsze były pytania, które sobie zadawałam, kiedy jest ta granica, że już czymś mam się przestać zajmować? Na miesiąc, tydzień, dzień przed śmiercią? Marlenka po chemioterapii wracała zaraz do pracy, by pomagać swoim pacjentom. I gdy już ostatni raz  wzięła zwolnienie lekarskie, jeszcze pojechała do jednego pacjenta.  A gdy pojawiały się u mnie jakieś fatalistyczne myśli, że może nic nie ma sensu, żadne moje zajęcie, jej przykład ułożył mi wszystko w logiczną całość i przypomniał przypowieść o pomnażaniu talentów. Że życie to nie tylko oczekiwanie na śmierć,  że nie mam zakopywać darów od Boga, tylko je wykorzystywać na Jego chwałę, a korzyść ludzi.
Dzięki inicjatywie modlitwy za Marlenę udało mi się modlić regularnie, nie przegapiłam ani jednego wieczoru! Swoją postawą mobilizowała mnie do klarownej postawy. Oswoiłam lęki związane ze śmiercią, uznałam ją w końcu za ten element życia, który mnie czeka.
To ona pocieszała mnie, gdy ostatni raz rozmawiałyśmy przez telefon i było już wiadomo, że niebawem umrze. Pocieszała nie tylko mnie. Przygotowywała swoich bliskich na odejście. Jej starsza córka, której nigdy nie poznałam, napisała mi takie świadectwo, które bez jej zgody pozwolę sobie zacytować, bo jest niezwykle budujące:
Odeszła z niesamowitą klasą. Walki z chorobą nie przegrała, bo przecież dzielnie walczyła do końca. Dawała nam wszystkim przykład i siłę. Jestem pewna, że będzie się z Nieba o nas troszczyć i nigdy o nas nie zapomni. Tak jak i my o Niej.
Módlmy się więc za duszę zmarłej 28 kwietnia 2011 roku śp. Marleny Wojciechowicz:
Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków. Amen

Msza św. pogrzebowa zostanie odprawiona 2 maja o godz. 9:30 w kościele bł. Doroty w Gdańsku Jasieniu, a pochówek nastąpi tego samego dnia o godz. 11.00 na Cmentarzu Łostowickim.
Życzeniem Marlenki było przekazanie pieniędzy na kwiaty na rzecz Hospicjum Matki Teresy z Kalkuty w Gdańsku..





czwartek, 28 kwietnia 2011

NA RYMPAŁ

W slangu złodziei oznacza to włamanie z łomem, ale już w Słowniku Beskidzkiego Traktu ten zwrot kojarzy się z wędrówką prosto przed siebie, bez względu na teren. Nasza niedzielna wyprawa była oczywiście bliższa drugiemu znaczeniu, choć zachłanność odwiedzanych miejsc wypełniała nas jak u włamywaczy. Jeszcze, jeszcze i jeszcze.
Przyczynkiem do obrania kierunku było jedno zdjęcie napotkane w internecie, resztę pozostawiliśmy wycieczkowemu żywiołowi.
Na początku miał być to tradycyjny poniedziałkowy wielkanocny piknik, lecz przeniesiony na niedzielę, żeby nie utknąć w korkach. Niedziela została, i owszem, ale piknik rozmył się po południowej wizycie gości. Towarzyszyliśmy im w poczęstunku i zrezygnowaliśmy potem z jedzenia, bo ciasto nas niosło przed siebie. A dokąd?
Jak dotąd rzadko wybieraliśmy się na wschód od Autostrady Słońca, w dolinę rzeki Arno (Valdarno). Poszperałam za miejscami niezbyt odległymi, ale obiecująco się zapowiadającymi. Odwrócę kolejność wycieczki, gdyż nie umiałabym jak Hitchcock utrzymać Was w napięciu, a pod powiekami został mi głównie obraz z pierwszego miejsca. Poczekajcie na niego proszę.
Zacznijmy więc od  Pian di Scò, i jednego tylko tam obiektu - Pieve di Santa Maria, przedziwnie usadowionego kościoła. Odwrócony plecami do ulicy, a właściwie to uroczymi absydami, które od razu wiodą nas w dawne wieki aż po czasy romańskie i wiodą też w poszukiwaniu wejścia. Makieta wewnątrz uświadamia, jak cały zespół budynków wtulił się w siebie otwierając jedynie na (nomen omen) boskie widoki ścielące się u jego stóp.
Portal zdaje się być mało efektowny, pięć ślepych arkad i dwa okna, bardzo proste zdobienia, żadnej rzeźby Mało zachęcające, ale wejdźmy. Mistyczny półmrok powoli ujawnia wnętrze. Kościół w ciągłym użytkowaniu, wypełniony kwiatami na Wielkanoc. Mój wzrok jednak nieomylnie wędruje ku kolumnom, by na ich szczycie w kapitelach dać ucztę romańskiej rzeźby. Niestety nie wszystkie są tak pięknie zdobione, wiele wieków ukruszyło proste pierwotne piękno świątyni. Choć przyznam, że późniejszy dodatek w postaci pięknie namalowanego "Opłakiwania" z chęcią bym przygarnęła.

Jedziemy dalej, drogą o nazwie "Siedem mostów". Nie liczyłam, ale faktycznie trochę ich napotkaliśmy. Wszystko przez to, że trakt wiedzie poboczem wzgórz, poprzez gaje oliwne i winnice. Zachwyciły mnie całe pola irysów o barwie wypłowiałego fioletu. Czy to jakiś rodzaj lokalnej tradycji? Skąd ich tam tyle? Nawet ostra czerwień maków nie zdołała odwrócić wzroku od fioletowych połaci. 

Nagle na zakręcie drogi, w Montemarciano, wyrósł następny ciekawy w bryle kościół. Tu już nie ciągnie go do góry dzwonnica. Wyrósł więc przysadziście, bardzo horyzontalnie. Właściwie nazywa się on Oratorium Matki Bożej Łaskawej, której wizerunek karmiącej Dzieciątko widnieje na ołtarzowym fresku. Mimo niezaprzeczalnego uroku, mnie to dzieło skojarzyło się z serialem "Allo, allo!". Po powiększeniu domyślicie się sami, dlaczego.
Nie zabawiliśmy długo w tym miejscu. Jak przed siebie, to przed siebie, z ryzykiem, że się coś ominie. Szukając nazwy kościoła wypatrzyłam, że samo borgo, do którego prowadziła prostopadła do naszej trasy ulica, też było godne zajrzenia. Zapisuję na specjalnej mapie "do zwiedzenia".
Tymczasem zapraszam Was do górskiego miasteczka, którego ciszę sjesty zakłócał szum rwącego potoku przecinającego Loro Ciuffenna. Ciekawa byłam, co jest tam tak specyficznego, że zaliczono je do jednego z 16 najładniejszych miasteczek w Toskanii. 
Nie wiem, czy diabeł tkwi w tłumaczeniu? Bo Loro Ciuffenna określa się słowem "borgo" - co słowniki tłumaczą jako osadę, wieś, przedmieście, a nawet podzamcze. Jeszcze takiej prywatnej listy sobie nie utworzyłam, ale mam wrażenie, że byłaby bardzo odmienna od tej na stronie najładniejszych miasteczek Italii.
Nie, nie - nie było niezadowolenia, miłe miasteczko z mieszkańcami dogorywającymi po najważniejszym wielkanocnym posiłku, jakim jest niedzielny obiad. 

Wszystko pozamykane, oprócz jednej enoteki, a mieliśmy chęć na lody. Trudno!
No i w końcu mamy początek. Od tego miejsca zaczęliśmy i to ono zapewne stało się powodem, że wszystko inne zbladło. Otóż na samym wstępie naszej wyprawy zawitaliśmy do Gropiny. Auto zostawiliśmy przed znakiem informującym o strefie ograniczonego ruchu. Nic dziwnego, wąska droga asfaltowa nie dawała szans na mijankę, a poza tym ta mała osada zasługiwała na ciszę.
Zatrzymaliśmy się więc przed kapliczką - co ciekawe, także tyłem ustawioną do przybywających..
Najpierw rozrywkę miały smoki, zwłaszcza Boguś, bo jeden kot na jego widok zwiał na drzewo, a drugi - strażnik Gropiny - wręcz przeciwnie. Gdyby chart umiał się wspinać, to by to uczynił ze strachu przed bojowym kotem. Na zdjęciu widać tylko jego wchodzenie w ostry wiraż na widok kociej akcji obronnej. 

Potem zagłębiliśmy się w sielskość i ciszę otoczoną kojącymi oko i duszę krajobrazami. Cywilizacja ma tu niewielką siłę przebicia, dlatego jedna z niewielu osób przez nas spotkana przypomniała nam scenę z filmu "La Passione", gdy ktoś chcący skorzystać z telefonu komórkowego udawał się do jedynego punkt w miasteczku, gdzie łapał zasięg. Chodziła nerwowo z laptopem w rękach, usiłując połączyć się ze światem. 
A ja tam wolałam zapomnieć o całym Bożym świecie, bo znalazłam się w romańskim raju.

Gdy na zdjęciach zobaczyłam fasadę, myślałam, że spotkamy się z ruiną. Biel alabastru w niewielkich oknach była tak łudząco podobna do nieba na znalezionym przeze mnie zdjęciu. Ciekawa jest ta jakościowa zmiana barwna z bieli w ciepłe, jasne brązy które widzimy we wnętrzu.

Ale pozostańmy jeszcze przy fasadzie. Od razu widać, że i tu sięgnęło panowanie Medyceuszy, a właściwie jednego z ich członków, papieża Leona X. Tuż nad samym wejściem swoimi nieporadnymi sześcioma skrzydłami chce nas otulić Serafin. Wśród niewielu elementów wyróżniających się na ścianie frontowej, wysoko nad okrągłym oknem wystaje biała głowa białogłowy. Podejrzewa się, że to Matylda z Canossy, chyba jedna z najbardziej znaczących kobiet Półwyspu Apenińskiego, żyjąca na przełomie XI i XII wieku.
To już nam mówi o wieku kościoła, do którego weszłam. A jednak jego korzenie dalej, o czym świadczą wykopaliska, do których prowadzą schodki w nawie świątyni. Niestety, nie można było tam wejść. Doczytałam potem, że podłoga kryje starsze mury sięgające VIII wieku. 
Do zadowolenia wystarczyło mi jednak to, co się znajdowało powyżej poziomu posadzki.
Najpierw podeszłam aż po prezbiterium, gdzie koronkowo ulokowały się dwa rzędy arkad. 
Ale byłam rozdarta, bo już mnie ciągnęła mijana po drodze ambona. Cudeńko! Dech zapiera, słowa zabiera. 
Datowana na pierwszą połowę IX wieku. Dosłownie i w przenośni przeplata się w niej bogata symbolika chrześcijańska. Mamy tu zachwycający przykład wyrafinowania i dbałości o szczegóły, który wskazuje, że artysta był przygotowany technicznie i merytorycznie do wykonania swojego dzieła. Przyglądając się rzeźbom i reliefom na pewno znajdziemy wśród nich podstawowe dogmaty wiary chrześcijańskiej, takie jak np o Trójcy św. 
Konstrukcja wspiera się na kolumnach, dwóch z tyłu o przekroju prostokątnym i dwóch splecionych ze sobą na wzór elementów zdobniczych używanych przez ofitów (najstarsze sekty gnostyckie z Syrii i Egiptu przyjmujące węża jako symbol gnozy - poznania).W rozumieniu chrześcijańskim taki element ma symbolizować właśnie Trójcę Świętą - kolumny to Bóg i Syn, a węzeł to Duch Święty. Ambona niczym cała religia chrześcijańska wspiera się na Trójpostaciowym Bogu. Dwanaście postaci ze wzniesionymi modlitewnie rękami wieńczących splecione ze sobą kolumny  to apostołowie w chwili zesłania Ducha Świętego, ponad nimi są ognie symbolizujące tę chwilę. W dole okrągłego korpusu ambony ciągnie się fryz z przeplecionych  gałęzi dębu - symbolu siły i zbawienia. Prostopadle do nich umieszczono ewangelistów, poczynając od dołu św. Marka pod postacią lwa, św. Mateusza jako człowieka z księgą oraz św. Jana zobrazowanego przez orła. Na lewo od nich jest bogaty relief ukazujący człowieka gryzionego przez dwa węże, a pod nimi syrena o dwóch ogonach. Zapewne mamy do czynienia ze światem pokus, reprezentowanym przez węże i syrenę. A obok nich Serafin - istota z najwyższego chóru anielskiego. Nie był wysyłany jako posłaniec, bo uważa się, że jego niezwykły wygląd mógł przerażać ludzi. To serafinom przypisuje się słowa hymnu "Święty", śpiewane podczas każdej Mszy św. 
Potem zaczęłam chodzić w tę i z powrotem oglądając kapitele.Osiołkowi w żłoby dano! 
Jedyna trudność to sfotografowanie, niestety oświetlenia dobrego nie było. Co dałam radę utrwalić, to prezentuję:
Po prawej stronie od wejścia na pilastrze locha karmi swoje maleństwa. Spotkałam się z wyjaśnieniem, że jest ona symbolem obfitości, a cztery warchlaki to cztery pory roku. Pojmuje się ją też jako Matkę Kościoła. Po jej prawej stronie czai się wilk, a po lewej - także wilk z rozwartą paszczą, upatrzył sobie owcę na ofiarę. 
Następnie kolumny odrywają się już od ściany i widzimy na nich:
Jeźdźca uzbrojonego w tarczę i lancę który walczy z dwiema demonicznymi postaciami. Przypuszcza się, że jest to Cesarz Teodoryk, którego bardzo podobne przedstawienie widnieje ponoć w katedrze San Zeno w Weronie.
Robi się coraz groźniej. Następny kapitel przedstawia tygrysa i lwa zaciekle walczących ze sobą. Widać jak jedno zwierzę wykrzywia pysk z bólu, gdy drugie zatapia w nim swoje zęby.
Odczytanie roślinnej formy z następnej głowicy przysparza problemy nawet botanikom. Jedni twierdzą, że to winogrona, inni uważają że to pinie. Malutka różnica!
A orły? Na pozór sympatyczne, majestatyczne, ale nie chciałabym się znaleźć na miejscu ich ofiar. 
Nie mogło zabraknąć mojego ulubionego motywu - akantu. Z czasów starożytnych przejęto symboliczne uhonorowanie nim zwycięzców, przy czym w chrześcijaństwie tym zwycięzcą jest Chrystus. 
Na innej kolumnie wśród liści akantu skryła się ludzka twarz, a z innej mało doświetlonej strony, czyha na nas diabeł.
Przepięknie, jak to tylko w romanizmie mogło się przytrafić, wpisał się w formę kapitelu tronujący Chrystus, otoczony aureolą typu mandorla (migdałową, obejmująca całą postać). 
Chyba najwięcej ruchu kryje kolumna ze sceną Sądu Ostatecznego, podczas której wyznaczana jest kara za grzech żądzy. Po lewej siedzi starzec ciągnący się za brodę, co jest z antyku wziętym gestem złości. Moje zdjęcie nie ukazuje całego bogactwa sceny. Trzech kobiet z rozpuszczonymi włosami i obwisłymi piersiami, karmiące smoki o rozwidlonych ogonach. Widoczna  niewyraźnie jest jedna z nich, po prawej stronie.
Na drugim prostokątnym pilastrze przysiadła chimera, czyli rodzaj hybrydy lwa, smoka i węża. 
Niestety nie udało mi się sfotografować wszystkich kapiteli. Nie chciałam posługiwać się lampą błyskową, która za bardzo spłaszcza zdjęcia. Następnym razem, jeśli kiedyś on nastąpi, wezmę ze sobą jakąś silną latarę.
I to był koniec początku naszej wycieczki. Nie byłam przygotowana na to, co napotkaliśmy podczas wędrówki. A że jestem jeszcze ciągle pod wielkim wrażeniem miejsca, nie darowałam sobie wyszukania klucza do odczytania romańskiej sztuki, która kryła się na wzgórzu ponad doliną, której rzeka zagraża ciągle swoimi powodziami. Mam cichą nadzieję, że ktoś kiedyś skorzysta z tego, co tu napisałam i lepiej ode mnie odnajdzie się w Pieve San Pietro di Gropina.
Przy okazji tworzenia tego wpisu trafiłam na wiele nowych informacji o rejonie Valdarno, będzie do czego wracać!


mapa wycieczki 


wtorek, 26 kwietnia 2011

WIELKANOCNE SZALEŃSTWA

Oj! Było bardzo szalenie, bo dobrze ułożony plan działań, żeby bez pośpiechu, żeby spokojnie, rozjechał się wynikiem choroby. Nie dałam się jej jednak i wszystko, co zamierzałam w zakresie świecowo-zdobniczym, dopięłam na ostatni guzik.
Mogę więc zaprezentować, co się działo w dziale estetycznym :)
Pierwsze przed dom trafiły, jak co roku jajowe drzewka, dodałam im tylko po kilka wydmuszek gęsich.
Potem ukończyłam zamówienie dla jednego księdza z Pistoi. Pokazałam mu kilka projektów, wybrał dwa, które zrealizowałam.
Przy okazji upiekłam dwie, a nawet więcej pieczeni na jednym ogniu. Bo poza korzyścią finansową, jaką zyskałam, mam też pozwolenie na sfotografowanie niezwykłego kościoła w Pistoi, z zakazem robienia zdjęć. Hurra! Niebawem tam się wybiorę.
Oprócz tego dane było mi zobaczyć fragment plebanii i po prostu jęknęłam z zachwytu. Mimo, że miejsce zaniedbane ale wyobraźnią poszłam bardzo szeroko. Zdjęcia zrobiłam telefonem, bo nie pomyślałam, że już mi się przyda aparat. Jak tu nie piać na widok takiego krużganku z porastającym chwastami ogrodem, albo głów Ewangelistów witających gości w zagraconej sieni? Widzicie te możliwości?
Następne zamówienie było mniej korzystne finansowo, że tak nazwę bezpłatną działalność dla naszej parafii. Satysfakcja za to murowana, a i proboszcz bardziej wylewny w zadowoleniu. Kiedyś, podczas mojego pobytu ozdobiłam tutejszy paschał. Nie miałam wtedy pojęcia o możliwościach parafiny, więc użyłam żelowych farb. Potem trochę co roku reperowałam fragmenty tej dekoracji. W tym roku świeca przeszła metamorfozę. Zdarłam wszystko i zmieniłam zupełnie koncepcję. Do tego zostały dorobione świece na ołtarz.
 Jeszcze na zamówienie pań strojących kościół wykonałam jaja na balaski.
Ostatnie świecowe zmagania dotyczyły domu, tam pojawił się nowy model świec - pływające główki żonkili. Właściwie to nie wszystkie pływały, ale gdyby tylko chciały, to miały taką możliwość.
W dekoracjach domowych dominowały gęsie wydmuszki. 

Specjalne miejsce przeznaczyłam na ozdobny od Pani Marzenki z Częstochowy. Witają gości zaraz po wejściu do mieszkania.
Jedna ozdoba powstała z inspiracji Kingi i także z myślą o innej miłośniczce Druso - Marzence z Wrocławia. Bystre oko dostrzeże gałązkę bukszpanu wplecioną w ogonek.
Tak mniej więcej wyglądała nasza Wielkanoc. Święconka ograniczona do symbolicznego jajka, bo my mało "żarci" jesteśmy.
Inne aspekty wkrótce.

piątek, 22 kwietnia 2011

AUGURI!






Czego nam wszystkim życzę :)


środa, 20 kwietnia 2011

ZARCHIWIZOWANY WYWIAD

Kto chce usłyszeć niedzielną audycję ze mną, proszę kliknąć na logo: 
POD ZAJAWKĄ TEKSTOWĄ JEST LINK "POSŁUCHAJ"


wtorek, 19 kwietnia 2011

W CIENIU SAMOLOTÓW

Cały czas męczę się, z czym "ugryźć" niedzielną wycieczkę, jest tyle do przekazania, że nie wiem, jak to w miarę jasno zapisać. Pewnie wyjdzie mi z tego nieskładna dłubanina, ale lepiej tak, niż nic, bo jest o czym :)

Na północnym skraju Florencji miasto otulają idylliczne wzgórza. Piękna nastawa południowa aż się prosiła o zasiedlenie w dawnych czasach. Czyniło to wielu notabli, zostawiając po sobie arcyciekawe posiadłości. Wśród nich znajduje się bodajże najsłynniejsza willa medycejska "La Petraia".
Nie od początku jednak była willą i nie od początku medycejską. Średniowieczny zamek obronny, zbudowany na tym miejscu, posiadała rodzina o skądinąd także sławnym nazwisku - Brunelleschi, lecz wcale nie krewni Filippa, twórcy m.in kopuły. W XV wieku przejął go Palla Strozzi - bankier, polityk, filozof, literat. W końcu zabudowania trafiły do... Medyceuszy. Jakże inaczej! No i ci nie zdzierżyli, posiadłość rozbudowali nadając jej obecny wygląd. To, co wystaje ponad budynek, jest właśnie średniowieczną wieżą z czasów rodziny Brunelleschi.
Ale zanim weszliśmy do środka...
W książkach  o willach medycejskich, czy toskańskich ogrodach, informacje dla zwiedzających podają cenę wstępu 2€. Jest ona atrakcyjnie nieaktualna, bo zredukowano ją do zera. Ale zredukowano też chyba stan obsługi, gdyż weszliśmy sobie przez bramę, a tam cisza, pustki. Pozostałości po odliczaniu gości na bramce. Nas ciągnęła i willa i przylegające do niej ogrody. Tylko którędy wejść?
Mała dziewczynka, która przycupnęła na schodach, nieświadomie wskazała nam miejsce.
Poczułam się najpierw, jak bym weszła do Tajemniczego Ogrodu.

Jendak nastrój zamienił się z tajemnicy w panowanie geometrii żywopłotów. 
Zielony tunel wyprowadził nas na otwartą przestrzeń ogrodu, która z kolei płynnie zamieniała się w panoramę miasta. Dech nam zaparło! Tata z wrażenia i radości, chwycił za telefon i zadzwonił do mojej siostry, by podzielić się tym szczęściem.
Faktycznie - na początku nie wiadomo gdzie patrzeć, czy na ogród, na willę, a może na Florencję? Niewielu zwiedzających szybko zniknęło nam z oczu i staliśmy się panami na włościach. Jak dobrze nie celebrować sjesty!
Póki Tata rozmawia spójrzmy na Florencję.
Wjeżdżając w miasto pociągiem, czy autem tracimy skalę. Zainteresowani głównie zabytkami, nie widzimy, że stolicę Toskanii zasiedlają także wieżowce. Ale i tak wszystko staje się małe, i znaczeniem i formą, wobec historycznego centrum z dominującą nad nim katedralną kopułą. Wzrok wyszukuje znane sobie sylwetki budynków, a to kościół Santa Croce - w panoramie po lewej stronie katedry, a to daleko w tle na wzgórzu San Miniato al Monte. Jestem tak zauroczona Florencją, że z każdego punktu ogrodu śledzę jej profil. Swoisty rodzaj zakochania w mieście.
Ale też i nietrudno porzucić jej widok, gdy się kluczy pomiędzy żywopłotami z bukszpanu,pomiędzy którymi nieśmiało wyglądają kwiaty. Każdy zakręt, każdy zakamarek, choćby nie wiem jak pokrętnie i tak prowadzi do budynku.
A że ciągle jesteśmy na etapie zakładania ogrodu ...
Tu powinnam przerwać, jako i nam przerwano zapraszając do zwiedzania wnętrz, ale nie będę teraz Was odciągać od kwiecia wszelkiego, od róż pachnących i od... No właśnie, od czego? Ze mnie to taki amator-ogrodnik, że w konfrontacji z roślinami stoję na przegranej pozycji. Bo mało kto nie rozpozna tulipanów, choćby nie wiem, jak fikuśnych chcących przypodobać się hibiskusowi, albo bratków filetowymi akcentami znaczących mur tarasu.
Ale czy to białe cudo w glinianej donicy to azalia? Zawsze widziałam je dużo mniejszymi, więc ten olbrzymi krzak burzy moją pewność. Albo to zielone? Liście widziane wiele razy, a nazwa uciekła i wrócić do mnie nie chce, chyba się skryła w ciemnych kuleczkach owoców. To wcale nie koniec moich problemów. Srebrzyście zielone kule, trącone dłonią, wydają zapach zbliżony do tymianku, ale czy są tymiankiem? Na tyłach willi wzrok bzem mami krzew wcale bzem niebędący. Co za męczarnia! Tak się nie znać na roślinach!
Niech mnie utulą cytrusy w limonai. Ktoś odsłonił grodzącą barierkę z zakazem, więc skrzętnie skorzystaliśmy. A tam uczta światła i cienia. Gotowe obrazy w ramach pootwieranych okien.
Krzewy potulnie stłoczone w pomieszczeniu czekają, by je łaskawie ustawiono na pustych kamiennych bazach w ogrodzie. Czyżby jeszcze groziły im i nam jakieś chłody?
Nastrojowe detale, wycinki i zaraz obok nich całe połacie ogrodu.
Brać, nie wybierać - wszystko, jak leci.
Powoli przybliżamy się do budynku, najpierw jednak jeszcze jeden taras, zwany Tarasem Figurki, od rzeźby Giambologny zdobiącej fontannę. Jest to ponoć jedyna Wenus rzeźbiarza, której nadano imię - Fiorenza (stare brzmienie nazwy Florencji). Woda wydostawała się z warkocza Fiorenzy.
W samym rogu zbudowano mały domek z racji oczywistych zwany belvedere. Widoku, którego dostarczają jego ona nie widać, bo strzegą go okna, ale samo wnętrze wystarczy, nieprawdaż?
Skromne, w porównaniu z tym, co kryje willa. Kryje na tyle zazdrośnie, że obowiązuje w niej zakaz robienia zdjęć. Są tam głównie pomieszczenia z wystrojem XIX wiecznym, gdy Villa Petraia stała się letnią rezydencją króla. Król nie za bardzo przepadał za pełnieniem obowiązków. Używał więc ukrytego wyjścia, by wymknąć się małymi drzwiczkami na ulubione polowanie. To te małe drzwiczki, do których z zewnątrz podchodzi Tata. Te, przy których stoi Krzysztof, albo ja na zdjęciu profilowym, są symetrycznie z drugiej strony budynku.
Wnętrza możliwe do obejrzenia są tylko w towarzystwie przewodnika. Ale nie martwcie się brakiem znajomości włoskiego. Warto wejść i zwiedzić taki odległy czasowo i mentalnie świat.  Na wstępie zdumiewa wewnętrzny dziedziniec. Samo jego istnienie jest czytelne z zewnętrznego widoku budynku, ale żeby był zadaszony? Dla ochrony cennych wiecznych fresków z czasów Medyceuszy, w XIX wieku przykryto cały dziedziniec konstrukcją ze szkła i metalu, co dało dodatkowy, imponującej wielkości salon.
http://it.wikipedia.org/wiki/File:Villa_petraia_(16).JPG
http://pt.wikipedia.org/wiki/Ficheiro:La_Petraia_cortile_2.jpg
Oprócz zwykłych widoków dziedzińca znalazłam drugi podczas jakiejś renesansowej imprezy. Przyznam, że sama z chęcią wdziałabym takie szmatki na siebie i przeniosła się o kilkaset lat w tył.
http://www.turismo.intoscana.it/allthingstuscany/tuscanyarts/medici-villa-itinerary/
Nie będę wielce opisywać wnętrz bez zdjęć. Wspomnę tylko o pokoju służącym spędzaniu wolnego czasu. Nooo! Umieli się bawić ludzie. Tak ogromnych stołów bilardowych to ja nigdy nie widziałam. Mają około 4 metrów długości. Zwróciłam na nie uwagę, bo mam kilku znajomych ze środowiska bilardowców i zapałałam chęcią zobaczenia ich min na widok tego sprzętu. A może ktoś lubi flipery i chciałby zobaczyć ich prototyp?
W sali muzycznej z kolei istnieje hybryda fisharmonii z fortepianem.  Osobom rozmiłowanym w wystrojach wnętrz polecam tapety ręcznie malowane, lub ściany wyłożone jedwabnymi tkaninami z fabryki pod Neapolem funkcjonującej po dziś dzień.
Jeszcze tylko jedna fotografia z internetu i piękne popielate błękity.Od razu widać, że to kobieca sypialnia.
http://www.mediterraneonline.it/2010/10/30/firenze-visite-speciali-e-gratuite-al-belvedere-della-bella-rosina-di-villa-della-petraia/
Należała do morganatycznej żony króla Wiktora Emanuela, czyli kobiety o niższym pochodzeniu, która zazwyczaj nie zyskiwała przywilejów poprzez zamążpójście. Rosa Vercellana zyskała - została hrabiną Mirafiori i Fontefredda. Zwana La Bella Rosina miała 14 lat gdy poznała władcę, a "niższe pochodzenie" to delikatne określenie na pochodzącą z chłopstwa analfabetkę. Najpierw była jego kochanką, potem została osobliwą królową, właściwie nią nie będąc.
Była szczupłą i wysoką kobietą, więc na zdjęciach lekko uginała nogi, by nie przewyższać króla. Jej sylwetka w tamtych czasach uchodziła za niezdrową i Wiktor Emanuel wysłał ją w Piemont, by przytyła. Cel został osiągnięty. Decyzja o ślubie zapadła, gdyż król czuł, że zbliża się jego śmierć. Religijna ceremonia odbyła się w 1864 roku, a cywilny związek małżeński został zawarty osiem lat później, na trzy miesiące przed zgonem Wiktora Emanuela.
http://it.wikipedia.org/wiki/File:Bela_Rosin.jpg

Rozgadałam się o Pięknej Rosinie, ale w samej Villa Petraia już niewiele zobaczymy. Tzn. myśmy już więcej nie chodzili po terenie, który jest nazywany parkiem i zajmuje obszar kilkakrotnie większy od dotąd zwiedzonego. Wystarczy tego, jak na jedno niedzielne popołudnie. Jeszcze tylko zajrzeliśmy do widocznego nieopodal kościoła San MIchele a Castello.

Sprawdziliśmy skąd dochodziły psie ujadania - z ośrodka szkolenia czworonogów na potrzeby carabinieri. I potem zupełnie na węchowy azymut jechaliśmy gdzie nas oczy poniosą. Zaniosły obok klasztoru karmelitanów, więc zajrzeliśmy do nich i trafiliśmy na barwną (dosłownie) Drogę Krzyżową. 

Nie wzięliśmy w niej udziału, tylko poszliśmy zwiedzić kościół o niespotykanym wejściu. To znaczy ja dotąd nie spotkałam gaju oliwnego,który niemal wchodził do środka paczworkowo wyglądającej świątyni. Dlaczego paczworkowo? Bo w niektórych miejscach tak mi się jawiły zlepki różnych malowideł, materiałów itp.


I to byłoby na tyle, gdyby nie tytuł wpisu. Otóż na północ od Florencji nie tylko leży La Petraia, ale ulokowane jest tam lotnisko. Strach pomyśleć,  co to będzie, gdy nastanie planowana rozbudowa pasu startowego. Na razie jednak przeważa sielskość z odrobiną huku :)