piątek, 27 stycznia 2012

MARMUROWE PRZERÓBKI

Kilka miesięcy temu Krzysztof poprosił mnie, bym przemalowała przenośne tabernakulum używane podczas Triduum. Dotychczas było drewnianym pudłem wymalowanym złotolem i srebrolem. Farba była położona grubo i niestarannie. Pryncypał chciał, bym przemalowując przybliżyła owo tabernakulum do marmurowego z głównego ołtarza.
Tyle marmurkowania jeszcze nigdy nie robiłam, starałam się dojrzeć i przedstawić różnice w strukturach różnokolorowych marmurów.
Dobre doświadczenie w doskonaleniu warsztatu:


czwartek, 26 stycznia 2012

PRZYWOŁYWANIE

Zima tego roku wielce łaskawa dla nas, nocami zimniejsza od poprzednich przeżytych przeze mnie w Toskanii, ale za dnia słoneczna, dogrzewająca powietrze nawet do kilkunastu stopni. A jednak już by się chciało wiosny, więc staram się ją przywoływać. Zaczęłam od różowych tulipanów, teraz kupiłam pierwiosnki.
O tej porze rzadko wychodzę do ogrodu, zazwyczaj Krzysztof wyprowadza psy, ale wybył na kilkudniowe rekolekcje, więc teraz ja pilnuję Druso, żeby niczego nieodpowiedniego nie zżarł, co się potem kończy sensacjami gastrycznymi. Tak go śledziłam węszącego w ogrodzie, że dopiero dzisiaj zauważyłam kwitnące na trawniku krokusy.
Jestem mistrzynią przywoływania wiosny, nieprawdaż? Hi, hi, hi. Hurra!

wtorek, 24 stycznia 2012

JESZCZE RAZ O ZEGARZE, I NIE TYLKO

Pisząc poprzednią notkę przypomniałam sobie, że niedawno w końcu zrobiłam dokładniejsze zdjęcia pewnym bardzo wdzięcznym urządzeniom wmontowanym w fasadę florenckiego kościoła Santa Maria Novella, chodzi mi astrolabium sferyczne i dwustronny zegar słoneczny.
Znalazły się tam za przyczyną Ignazio (ewentualnie Egnatio) Danti - dominikanina z tejże świątyni. Zakonnik był astronomem, matematykiem, a pod koniec życia został biskupem Alatri. Obserwując zrównania dnia z nocą, obliczył, ile opóźnienia ma kalendarz juliański. Raczej nie wymienia się go jako autora kalendarza gregoriańskiego, ale miał swój udział w jego powstaniu. Po śmierci Cosimo I wyjeżdża do Rzymu i tam ma okazję przekonywać papieża Grzegorza XIII do reformy kalendarza. Opóźnienie w 1582 roku wynosiło 11dni, dlatego gdy 4 października ogłoszno nowy sposób naliczania dni, następnym dniem był 15 października. Akurat tej nocy zmarła Teresa d'Avila,ciekawie więc jest napisać, że ktoś zmarł w nocy z 4 na 15 października, nieprawdaż? Jednak encyklopedie nie znoszą absurdu, więc podają 15 października jako  dzień jej śmierci.

niedziela, 22 stycznia 2012

ODPOWIEDŹ ZNALEZIONA PO LATACH

Jest taki zegar na wieży w Montecatini Alto, który ciągle nie dawał mi spokoju. Kiedyś nawet pisałam o nim tu, na blogu. Nikt z moich czytelników jednak nie znał przyczyn zastosowania takiej tarczy zegarowej, albo przynajmniej nikt się z wyjaśnieniem nie odezwał.

Po latach trafiłam na ciekawe zdjęcie w książce o niezwyczajnej i tajemniczej Toskanii. Jest na nim wieża z zegarem Castello San Niccolò. Na razie wklejam zdjęcie wyszukane w internecie, ale mam nadzieję kiedyś dotrzeć tam osobiście.
http://www.mondimedievali.net/Castelli/Toscana/arezzo/castelsannicolo.htm
Ten sam podział! Szybko przebiegłam wzrokiem po tekście, pomyszkowałam jeszcze w internecie i oto po latach znalazłam odpowiedź. Mamy do czynienia z dawno temu stosowanym podziałem doby zwanym "alla romana". Po wprowadzeniu zegarów mechanicznych najpierw podzielono tarczę na 24 części i, nie bacząc na porę dnia czy nocy, uderzenia młotków wybijały pieczołowicie każdą godzinę. Można się domyślić jak szybko stało się to dokuczliwe, więc uproszczono podział doby na sześć części, co przedstawiają właśnie te dwa zegary. W erze napoleońskiej "włoską godzinę" zastąpiono oczywiście francuskim podziałem tarczy zegarowej na 12 części. 
Poszukując wyjaśnień znalazłam też obraz Giovanni Paolo Paniniego przedstawiający wjazd Karola III Bourbona na Watykan.
http://www.settemuse.it/arte_bio_P/pannini_giovanni_paolo.htm
Jest tam wieża, a właściwie szczyt budynku, ze znanym już nam motywem, jedyny chyba ślad, który pozostał po rzymskich zegarach mechanicznych z podziałem właśnie "alla romana".  
dopisane: Popatrzcie na link na dole wpisu - okazuje się, że ten ślad wcale nie jest jedyny, jeszcze są prawdziwe  "włoskie" zegary w Rzymie. 
http://www.nicolaseverino.it/Articoli/L'ora%20italica%20del%20Vaticano.pdf
Malarz namalował tę tarczę także na innym obrazie (Wyjazd Księcia Choiseul z Placu św.Piotra):
http://www.settemuse.it/arte_bio_P/pannini_giovanni_paolo.htm 
Może podczas podróży odkryjecie zegary "alla romana"? Dajcie znać, proszę. 
dopisane: Już mam namiary od Małgosi Kistryn (bardzo dziękuję!), więc dla nieczytających komentarze podaję tutaj link do zdjęć zegarów.
A na koniec rysunek, który zrobiłam do drugiej książki:

czwartek, 19 stycznia 2012

ŁADNE KWIATKI

Skoro już mnie na kwiaty wzięło, to wrócę jeszcze do niedawnego wypoczynku noworocznego. Rośnie tam kilka krzaków rozmarynu i wszystkie umówiły się na kwitnienie. Już kiedyś pokazywałam zbliżenie tych delikatnych i drobnych kwiatków. Tym razem pomyślałam, by je wykorzystać spożywczo. Gdzieś po głowie tłukło mi się, że Asia wspominała kiedyś o naleśnikach z kwiatami rozmarynu. Okazało się, że mówiła, ale o ciastkach, i to na słono. Oj, mocno mi się obiła ta pamięć. W dodatku nie miałam innych potrzebnych dodatków, więc może innym razem. Poszperałam po włoskich stronach kulinarnych i znalazłam pomysł na krem ziemniaczany z kwiatami rozmarynu, jako towarzystwo do ryby.
W domu była ryba zamrożona, bo gdy Krzysztof odbierał karpia na Wigilię, ekspedientka zaoferowała mu po bardzo promocyjnej cenie pstrąga tęczowego. Wziął - i dobrze zrobił.
Najpierw więc przepis na pieczonego pstrąga (z Kuchni Włoskiej wyd.Bellona)
pstrąg o wadze 1 kg (ja miałam dwa mniejsze, ale proporcje dam z książki)
8 filetów anchois w oleju
1 szklanka świeżo startego parmezanu
1 łyżeczka świeżo startej gałki muszkatołowej (popełniłam przestępstwo, bo miałam tylko zmieloną)
5 łyżek oliwy
sól
Oczyszczonego,opłukanego i osuszonego pstrąga przeciąć wzdłuż szkieletu z góry,ale nie wyjmując go. Włożyć połowę anchois, a drugą do jamy brzusznej. W misce wymieszać parmezan z gałką i solą i tym wyłożyć wnętrze, w miarę głęboko, by masa nie wyciekła podczas pieczenia. Włożyć do żaroodpornego naczynia (lepiej nie przykrywać) i piec temp. 150 stopni przez 35 minut, potem zwiększyć temperaturę do 180 stopni i piec jeszcze przez 10 minut. 


A do ryby podałam gęsty krem ziemniaczany właśnie z kwiatkami.
Gdy mieliśmy wracać do domu, zabrałam się za zrywanie kwiatów, szło mi opornie, bo akurat tej nocy padał deszcz, ucięłam więc kawałki gałązek z kwiatami i zapakowałam do szklanego pojemnika, w domu trzymałam w lodówce.
Po dwóch dniach kwiatki były jeszcze świeże i pachnące, świetnie odrywały się z gałązek.
Sam krem to właściwie purèe, tylko rzadsze, dodaje się do niego trochę masła, mleka i śmietany, no i garść kwiatów rozmarynu. Ugotowane ziemniaki zmiażdżyłam praską i w garnku (postawionym na małym ogniu) zmieszałam z pozostałymi składnikami.
Kremem obłożyłam rybę i posypałam całość resztą kwiatów rozmarynu. Są bardzo ciekawym dodatkiem, nie tak intensywne jak liście rozmarynu, dodają ziemniakom bardzo przyjemny posmak.

wtorek, 17 stycznia 2012

MAMY chrystusa

Nie pomyliłam się. Tak miało być w tytule, małą literą. Od soboty w domu pojawił się nowy sprzęt, niepożądany, acz konieczny. I to w pokoju najbardziej przyjaznym estetycznie. Podczas polskiego obiadu na Boże Narodzenie jeden z gości spostrzegł pękniętą główną belkę stropową. Katastrofa budowlana już zaglądała nam w okna. W dodatku nad tym pomieszczeniem jest moje oczko w głowie - pracownia!
Przyszedł budowlaniec, przyszedł architekt i postanowili: "stawiamy cristo", tak określają tu stempel. Zatroskana zapytałam architekta, czy będę mogła używać pracowni. Na co on, bawiąc się grą słów: "Na Chrystusie można oprzeć wszystko". 
Teraz główkuję, jak schować to "cudo", bo pomieszka z nami do remontu, czyli do nie wiadomo kiedy.
Na pocieszenie sobie, a i tym, którzy nie lubią szarości nowego wystroju - bukiet różowych tulipanów. Uwiodły mnie w sklepie. 
I jeszcze specjalnie dla Marzenki z Wrocławia, toskański kot na toskańskim dachu.



sobota, 14 stycznia 2012

NOWA KARTA, NOWE UFFIZI I W OGÓLE NOWY ROK

We wtorek (widzicie, jak opornie idzie mi pisanie) wybraliśmy się do Florencji, by nabyć Karty Przyjaciół Uffizi i przy okazji zajrzeć na dwie wystawy.
       Jedna bardzo tymczasowa, coroczna bożonarodzeniowa "I mai visti" (Nigdy niewidziane) tym razem pod tytułem " Odsłonięte twarze". Jej bohaterami są głównie rzeźbiarskie portrety starożytne, a dodatkowo obrazy o tematyce nawiązującej do antyku. Obrazy, jak obrazy, aż tak bardzo powalających na kolana dzieł nie zauważyłam, właściwie to żaden mnie nie zatrzymał. Za to rzeźby? I owszem, tak.
żródło:  http://artesenzaconfini.myblog.it/archive/2012/01/11/volti-svelati.html   
Wspaniałe, czasami tak realistyczne, że czuć było za nimi sportretowanego człowieka. Od razu chciało się dorabiać mu historię. Jest w tych rzeźbach tyle życia, a wszak uwiecznieni w kamieniu umarli wieki temu. Ciekawe, że rzadko tak mnie porusza rzeźba portretowa, zazwyczaj wydaje się być zbyt wyidealizowana. Tutaj spoglądałam na wybrzuszenia w czaszce, na misterne fryzury, na żyłkę pod skórą i miałam wrażenie, że zaraz usłyszę jakieś ploteczki ze starożytnego Rzymu. Cezar i zwykły człowiek, 44 twarze obok siebie milcząco świadczą o swoich czasach.
Ciekawostką może być, że prawdziwie starożytne najczęściej są same głowy, reszta "narosła" w późniejszych wiekach. A w ogóle to początki kolekcji zawdzięczamy, a jakże by inaczej, Wawrzyńcowi Wspaniałemu. Wspaniale!
Znalazłam jeszcze taki oto plik PDF z częścią wystawionych prac oraz artykuł, także z obrazami odwołującymi się w jakiś sposób do starożytności.
Pomyślałam sobie, że tytuł wystawy może też być dosłowny. Nigdy nie widziałam magazynów muzealnych, ale wyobrażam je sobie trochę jak letni dom podczas zimy. Wszystkie meble w pokrowcach - rzeżby przykryte płótnami.

         Druga wystawa zapowiada się na stałą, bo to tzw. Nowe Uffizi. 18 grudnia 2011 otworzono nowe skrzydło z 10 salami poświęconymi zagranicznym malarzom. Przyznam, że trudno znaleźć ten fragment ekspozycji. Liczyłam na "Nowe Uffizi" i w ogóle coś krzyczącego w stylu "koniecznie zobacz". W końcu zapytaliśmy jedną z pilnujących pań. Być może udałoby nam się trafić na to wejście, bo i tak planowaliśmy wizytę w barze. A właśnie do baru należy się skierować, by znaleźć dostęp do nowego skrzydła. Tuż przed barem wchodzimy na nową klatkę schodową wybudowaną tak, że osobom z lękiem wysokości nie polecam spoglądania poza poręcze.
Każdemu zwiedzającemu chcącemu udać się do toalety przyda się też informacja, że nie musi stać w kolejce przy starych toaletach. Niech idzie do tamtego skrzydła, czysto i nietłumnie.
A samo malarstwo? Najpierw oszałamia tło ścian. Obłędnie intensywny błękit.
http://www.ilgiornale.it/cultura/nel_blu_dipinto_blu_nuovi_uffizi/18-12-2011/articolo-id=562991-page=0-comments=1
Dużo Niderlandów, co bardzo lubię. Małe obrazki z mieszczańskich domów, mistrzowsko pokazujących zwyczajne życie. Ale nie tylko. Także wielkie nazwiska, nie tylko flamandzkie: Rubens, Rembrandt, Van Dyck,  czy Goya albo El Greco.
Poszperałam w internecie i znalazłam prezentację zapowiadającą dopiero nowe skrzydło, wymieniającą autorów dzieł.

A gdzieś indziej parę zdjęć.
A że zdjęć własnych z muzeum nie mam, to na koniec proponuję choć kilka barwnych zestawów z samej Florencji.
Jako że zima ponoć - o czym ma świadczyć poranny szron - wejście do jednego sklepu.
Zestaw fioletów i różów. Bardzo często przechodzę koło tych lamp, ale nigdy nie zajrzałam na podwórze, a tam fiolecik jak znalazł. Kilka ulic dalej, w tym samym barwnym klimacie wypożyczalnia rowerów.
Od razu chce się dziarsko maszerować w rytmie arkad Santa Maria Novella.

piątek, 13 stycznia 2012

ŚWIĘTY MICHAŁ NA FORUM

Podczas każdej wizyty w Lukce mijam ten budynek nieodmiennie go podziwiając. W końcu postanowiłam dokładniej przyjrzeć się kościołowi San Michele in Foro, często mylonemu z katedrą. Nic dziwnego, bo położony jest bardziej centralnie, niż lukkańska katedra. Nie sprawia też aż tak wrażenia wciśniętego w plac, jak Duomo.
Sama jego nazwa (in Foro) wskazuje na antyczne źródła miasta. Dokładnie w tym miejscu, w starożytnych czasach,  przecinały się dwa główne miejskie trakty decumanus i cardo. Przy ich skrzyżowaniu znajdowało się rzymskie forum. Zbudowano tu wtedy wiele typowych dla tej epoki budynków, między innymi bazylikę i świątynię zwaną capitolium, czy nawet tawernę. Imponujące korzenie. Resztki budowli z trudem dałoby się odszukać w obecnej świątyni. To pilastry z narożnika w transepcie.
Ale na razie zostańmy na placu przed kościołem.
Pierwsze wzmianki sięgają VIII wieku, jednak to, co przetrwao do naszych czasów to wynik działań pomiędzy XI a XIV wiekiem.
Trudno to sobie teraz wyobrazić, ale kiedyś do kościoła przechodziło się po drewnianym moście nad kanałem przecinającym plac. Wita nas przedziwna fasada - od dołu romańska, dość prosta z siedmioma ślepymi arkadami, ozdobionymi rombami, potem dwa rzędy gęsto utkanych arkad, a potem jeszcze dwa krótsze rzędy, które po gotycku chcą wyciągnąć ku górze romańskie poziomy.
A gdy tylko zrobić parę kroków dalej widać, że to tylko nadbudówka, niezakrywająca żadnej nawy. Widać też schodki, którymi można wspiąć się do Archanioła Michała, wysokiej na 3,75 m figury. Jego skrzydła zrobiono z ołowianych blaszek, zamocowanych każda osobno, by wiatr mógł spokojnie przenikać przez płaszczyzny i w ten sposób nie niepokoić szacownego anioła na szczycie, znaczy by go nie przewrócić.
Kościół jest zorientowany na wschód, więc fasadę oświetla zachodnie słońce, wygrywając niezwykłe rytmy na kolumienkowym szaleństwie.
Arkadki są bardzo charakterystyczną cechą architektury sakralnej w Toskanii. Często na ten rodzaj zdobień używa się określenia styl pizańsko-toskański, albo romanizm pizański, choć o kościołach w Lukce mówi się już, że zbudowano je w swoistym manieryzmie.
Nie po raz pierwszy pokazuję tu kolumny splecione węzłem - to symbol Trójcy św. (kolumny to Bóg Ojciec i Chrystus, a węzeł Duch św.). Nie dość, że jest tyle tych kolumienek, to jeszcze są tak różnorodne,  inkrustowane w geometryczne wzory szachownicy, czy w jodełkę, a nawet bardziej skomplikowane ornamenty, bywają nawet rzeźbione.
Nad kapitelami widzimy wiele głów, zwierzęcych i ludzkich. Ciekawostką są głowy umieszczone tam niemal współcześnie.W 1886 roku podczas restauracji fasady postanowiono wymienić zniszczone głowy i zastąpić je postaciami związanymi ze Zjednoczeniem Włoch. O ironio! Postaciami, z których część była wrogami Kościoła. Widzimy więc Garibaldiego (jako trzeciego z prawej, w drugim rzędzie arkad od dołu), króla Vittorio Emanuele II (siódmego od prawej), Mazziniego (czwarty z lewej) albo ... Dantego (szóstego z lewej).
Główek jest o wiele więcej, i to nie tylko na fasadzie, na prawej bocznej ścianie jest jeszcze długa galeria z kolumienkami.
Nie wchodzę jeszcze do świątyni. Najpierw ją okrążam i przyglądam się wykończeniom wąskich okien, czego z zewnątrz nie widać, ale wypełnionych witrażami. Część kolumn przylegających do bocznych ścian (koło tych okien) ma bogate kapitele.
I tak mogłabym krok po kroku, kamień po kamieniu, ale nie ma co się bawić w inwentaryzację.  Oczywiście podoba mi się absolutnie wszystko, jednak chyba najbardziej odczuwalne łaskotanie wzruszeniem powodują różne ornamenty i napisy, w miejscach zupełnie nieprzewidywalnych. Zwłaszcza te upamiętniające pochówki. Widzicie tę rękę kamieniarza, który je dłutem wyczarował?
No dobra, nie odpuszczę płaskorzeźbom. Są nad portalem z przodu i tyłu kościoła.
Trudno też nie wspomnieć o jaśniejącej pełną aureolą figurze Madonny z Dzieciątkiem.  To kopia, oryginał (XV wieczne dzieło Matteo Civitali) znajduje się dokładnie po drugiej stronie ściany, wewnątrz świątyni.
W końcu więc wchodzę do środka.
Raz kiedyś tu byłam i niewiele pamiętam poza półmrokiem, a może nawet mrokiem? Niestety pamięć mnie nie zawiodła, tak też jest i teraz. Zdjęcia przekłamują w kierunku jasności, ale nie dajcie im się zwieść.
Ciekawe, ile może zdziałać światło, lub jego brak. Mam wrażenie zaniedbania, odchodzenia w niepamięć. Nie poddaję się i usiłuję dojrzeć skarby miejsca.
W ciemnej szarości od razu wzrok przyciąga także Madonna z Dzieciątkiem, ale bieluśka, majolikowa - Andrei della Robbia (XVw.). Zawsze zadziwiają mnie te bogato rozbudowane swoiste ramy otaczające inne, malutkie dzieło. Tutaj dodatkowo podrażniona jest moja ciekawość, bo figury otaczające płaskorzeźbę spoglądają do góry ku pustej przestrzeni. Co tam było? Gdzieś znalazłam informację, że św. Łucja, ale gdzie ją wyniosło? Albo wynieśli?
Oj! Ominęłam fresk. Wszystko przez to światło i pełno różnych papierowych rolek z plakatami, z przodu przed freskiem. Zostawiwszy stosowną kwotę bierzemy ten z krzyżem, ale o samym krzyżu za chwilę. Po drugiej stronie głównego wejścia jeszcze niewielki fragment z portretem św.Antoniego Opata. Piękny starzec, kocham takich.
Światło padające z głównego portalu tak oślepia, że trudno przyjrzeć się schowanym w półmroku misternie wymalowanym organom z początku XIX wieku. Ciekawe, czy muzykowi przyjemniej grać, gdy instrument jest tak piękny? Chyba tak :)
Rozglądam się dalej, ale ciągnie mnie ku prezbiterium. Wisi tam namalowany w XII wieku krucyfiks z delikatnie reliefowym Chrystusem, którego głowę okala wychodząca w przestrzeń aureola. Czy też lubicie tego typu krzyże?
Zęby ostrzyłam na obraz w pobliżu, ale akurat wywieziono go na wystawę do Rzymu. To są te chwile, które jeszcze bardziej wzmacniają moją radość z mieszkania w Toskanii. Mogłam powiedzieć sobie: "kiedy indziej". Dzieło Filippino Lippiego (syna Filippo) przedstawia czworo świętych (Rocha,Sebastiana, Hieronima i cesarzową Helenę) i znane jest pod nazwą Pala Magrini.
Widać wpływy Botticelego i ojca malarza., ale nie ma co pisać o niewidzianym obrazie. Jednak nie mogę się oprzeć wskazaniu na lwa wyglądającego zza św. Hieronima niczym kiciuś domowy - milusi drapieżnik.

































Na koniec parę drobiazgów, takich jak fragment podłogi, figurka św. Michała Archanioła, anioły z kandelabrami, jeden z witraży, Madonna zwana "Zerwanym mostem", gdyż jest kopią obrazu z Rzymu znajdującego się w pobliżu Ponte Emilio, zwanym Rotto. 
Źle napisałam, teraz dopiero będzie koniec, bo zapadł wieczór i kościół ukazał się w zupełnie innej scenerii. Lukka na Boże Narodzenie zmienia wystrój wielu budynków rzucając na nie olbrzymie wzory. Tutaj to "tylko" rozgwieżdżone niebo. 

środa, 11 stycznia 2012

ZIMOWE NIEDZIELNE POPOŁUDNIE

Tytuł wpisu to pierwsze myśli przy planowaniu wycieczki.
Zimowe, znaczy "raczej wnętrza".
A gdzie? A co? Może nie za daleko, bo jeśli do dyspozycji jest tylko popołudnie, to czasu niewiele, szybko zapada zmrok.
Jakiś kościół? To też następne ograniczenie - godziny otwarcia.
Decyzja podjęta: kierunek Lucca.
Ale nie zdradzę w tym wpisie, który kościół.
Zapraszam na krótki spacer po Lukce. Oczywiście to tylko drobiazgi, bo spacer długi nie był. Poza tym na wielu uliczkach kłębiły się tłumy spacerowiczów i łowcy wyprzedaży, co utrudniało poruszanie się po zabytkowym centrum.
Weszliśmy zwyczajowo już przez Porta San Donato. Niebawem zaczepiła nas reklama zachęcająca do zwiedzenia żłobka "Ground Zero". Przyznam szczerze, że mimo poruszenia wydarzeniami z 11września 2001 roku, nie lubię nadużywania tego tematu. Ciekawość jednak wzięła górę, zwłaszcza, że instalacja była do obejrzenia w kościele niedostępnym dla zwiedzających. Właściwie to nie ma co się dziwić, że wnętrze natchnęło twórców w takim kierunku tematycznym. Byłam bardzo przejęta pogłębionym przez scenografię wrażeniem ruiny. Jakoś mniej mnie przejmowały te sztuczne ruiny, za to opuszczenie, zaniedbanie w świątyni były mocno, mocno smutne. Ale, jak przystało na tubylców, wszystko zrobiono z pompą. Czekaliśmy dłużej, niż oglądaliśmy cały zamysł. Towarzyszyły nam profesjonalnie przygotowane efekty światła i dźwięku. A gdzie w tym wszystkim Boże Narodzenie? Cała nawa wypełniona jest sztucznymi ruinami i tablicami upamiętniającymi różne miejsca związane z zamachami. Idziemy w kierunku ołtarza, gdy gaśnie światło i z ciemności, przy dźwiękach pompatycznej muzyki, powoli ukazują się klasyczne figury ze żłobka. A za nimi powoli widać barkowe fragmenty ołtarza i kopułę. Hmmm.
I my jeszcze za to zapłaciliśmy?
Ruszamy dalej. Pod Kościołem Św. Michała następna szopka. Mocno rozbudowana, z kawałkiem prawdziwej winnicy, drzewami oliwnymi i cytrusowymi. Figury z masy papierowej, naturalnej wielkości takie nieładne, że trudno o wzruszenie tajemnicą Narodzenia. Ależ się marudna zrobiłam, co? Wybaczcie, ale nie mogę się zachwycić. Jeszcze Maryja, no może nieszpetna, ale ten róż na twarzy?
Tym bardziej, gdy pomyślę, że kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Viareggio,  niedługo zaczną się karnawałowe parady mistrzowskich olbrzymich konstrukcji z użyciem papieru, to nie wierzę, że tylko tyle można było zrobić.
No to może jakieś inne obrazki spacerowe?
Takie, żebym nie narzekała? Nowe detale, nowe miejsca. Nowe dla mnie. Niewiele ich, bo to wszak było zimowe, niedzielne popołudnie.
Wiele miejskich pałaców ma olbrzymie okna, z konsolkowo wykończonymi parapetami. Zaczęłam im się przyglądać, co za wyobraźnia! 
Albo ta scenka w podcieniach. Co robią ludzie na zdjęciu? Oglądają mecz! Rzecz jasna większość tej grupy to mężczyźni. Żebyście widzieli, co się działo, gdy gol padł. Nigdy tego nie zrozumiem, ale z zaciekawieniem oglądam. Oczywiście nie TV, tylko oglądających.
A ta nieostra fotografia nie świadczy o szybkiej jeździe na rowerze, tylko o słabym świetle zmierzchu i moim braku refleksu.
A na koniec pomnik.
Wiele osób kojarzy Lukkę z Puccinim, i prawidłowo. Tak bardzo głośno wokół jego nazwiska, że gdzieś umyka inny muzyk, umyka nawet dosłownie na mniejszy plac, umyka ze swoim pomnikiem. To Luigi Boccherini. Urodzony w Lukce. Dlatego zapraszam wszystkich do menueta w oczekiwaniu na opis kościoła, który zwiedziliśmy.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

PIĘKNO I BESTIA

Mogłabym nazwać ten wpis przeterminowanym. Zabierałam się do niego jak pies do jeża. I nie żeby specjalnie  kłuł, ale ciągle nie wiedziałam jak dotknąć tematu. A dotyczy on wystawy, której żywot kończy się już 22 stycznia. Nie chciałam, by zniknęła mi w oparach niepamięci, bo warta jest wspomnienia i przedłużenia trwania choćby w postaci tego artykułu.
Widziałam ją dwukrotnie. Najpierw skorzystałam z oferty "Przyjaciół Uffizi" i pojechałam na zwiedzanie z przewodnikiem, którym była kurator wystawy. Mimo, że Palazzo Strozzi nie należy do sieci objętej patronatem "Przyjaciół", każda jego wystawa nie pozostaje nie zauważona przez to stowarzyszenie. Umożliwia swoim członkom poznanie tajników ekspozycji, najczęściej w towarzystwie kogoś z twórców wystawy. Powoli już rozpoznaję twarze niektórych członków korzystających z każdej takiej okazji.
Pojechałam sama, ale obiecałam Krzysztofowi, że go potem oprowadzę. I tak musiałabym wrócić, bo za pierwszym razem zbyt się skupiłam na notowaniu i za mało patrzyłam, a wszak wystawy dobrze jest oglądać, nieprawdaż? A jak je oglądać, gdy na nosie okulary do patrzenia z bliska?
To trochę nietypowa wystawa, której głównym bohaterem nie jest właściwie sztuka, lecz złożone fakty i problemy towarzyszące narodzinom bankowości. Bardzo ciekawy pomysł, niby dominują obrazy, rzeźby, ale bardzo w funkcji. Włoski tytuł "Pieniądz i piękno" (Denaro e Belezza) przerobiłam według jednej z myśli towarzyszących wystawie, wskazującej na niebezpieczeństwa posiadania, obracania, decydowania, dominowania. Często w salach wyróżnionych ciemniejszym tłem pojawiało się słowo "lichwa". Jakoś nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, czemu w dawnych czasach Kościół zabraniał lichwy i czym w ogóle ona była. To znaczy wiedziałam, że w lichwie głównym czynnikiem był olbrzymi procent, ale nie pomyślałam o życiu człowieka, który poddawał się mechanizmom lichwy. A wystarczyło zastanowić się, kto bierze horrendalnie oprocentowaną pożyczkę? Najczęściej ktoś, kto ma złą sytuację, ktoś stojący w życiowym zaułku, ktoś kto nie widzi innej drogi wyjścia, czyli przeżywający tragedię. I na tym nieszczęściu żerował lichwiarz.
Zdjęć na wystawie nie można robić, ale, oprócz tych znalezionych w necie, pozwolę sobie wskazać Wam umieszczoną na stronie Palazzo Strozzi możliwość wizyty wirtualnej. Wystarczy wejść w dział "Percorso espositivo" (ang. Exhibition walktrough) i klikać poszczególne tytuły (w kolumnie z prawej strony). W tekstach są zdjęcia, które po kliknięciu stają się wirtualną panoramą sal ekspozycyjnych).
Zaraz po wejściu wita nas malutki niepozorny złoty krążek - floren. Niewielki przedmiot, ale z niego rozwija się wielka historia. Nie, nie. Nie obawiajcie się, nie opiszę wszystkich obiektów, tak zróżnicowanych. Chciałam tylko wspomnieć o sekcjach, na jakie podzielono całość, co wskazuje na wszechstronne podejście do tematu. Sama pani kurator podkreślała, że twórcy należą do różnych wyznań religijnych, a co za tym idzie i inne spojrzenie na pieniądz i skutki jego posiadania. Ponieważ floren zawojował ówczesny świat, dowiadujemy się, jak unikano oszustw, widzimy księgi (fiorinaio) z zatwierdzonymi florenami, które co kilka miesięcy zmieniały swoje cechy. Już pierwszy obraz, dzieło kilku malarzy, nie został umieszczony dla swojego niezaprzeczalnego piękna, lecz ze względu na patronów na nim namalowanych. Poznajemy bankiera z Prato - Datiniego - którego już sam ubiór informuje nas, że mamy do czynienia z majętnym człowiekiem (czerwona szata z trudno pozyskiwanego barwnika). Dlaczego akurat Datini? Bo szczęśliwym zbiegiem okoliczności po jego życiu pozostała bardzo bogata dokumentacja, dostarczająca nam pojęcie o rzędach wydatków na życie i poziomie bogactwa pierwszych bankierów.
Druga sekcja każe nam zastanowić się, co niepokojącego jest we wprowadzeniu pieniądza. Człowiek stanął   wobec możliwości zestawienia cen za tak wydawać się nie mające punktów stycznych sfery życia, jak oferta za Mszę, beczka wina, czy usługa prostytutki. Okazuje się, że piękny acz niewielki obraz Madonny (tu dzieło Fra Angelico), który ma pomóc w modlitwie, jest w zasięgu możliwości finansowych tylko bogacza. . Biednego nie stać na towarzystwo takiego niezwykłego dzieła. Nawet udział w pielgrzymce wymaga bogatego portfela. Wprowadzenie pieniądza na tak szeroką skalę poniekąd uświadamia ludziom większe różnice majątkowe. Tworzy napięcia między wartościami materialnymi a duchowymi.
W końcu stajemy wobec problemu lichwy. Widzimy wymowny obraz Jana Provoosta "Lichwiarz i śmierć"
http://www.blogger-index.com/feed270708.html
W tej samej sali naprzeciw "Lichwiarza" fragmenty fresku z "Sądem Ostatecznym" Orcagni ilustrującym skazanie na piekło właśnie lichwiarzy. Także tutaj dowiadujemy się o przedsięwzięciu Kościoła "Monti di Pietà", które potem przekształciło się w funkcjonujący dotąd "Banca Monte dei Paschi di Siena". To miało powstrzymać lichwiarzy przed żerowaniem na ludzkim nieszczęściu, choć zapewne wielu z nas oceniłoby kredyty bankowe jako lichwiarskie, nieprawdaż?
Moją ulubioną salą na tej wystawie jest ta prezentująca wszystko, co się wiązało bezpośrednio z użyciem pieniędzy, ich wymianą, kursami itp. Chodzi o takie techniczne rozwiązania, jak niezwykłe kasy pancerne, precyzyjną wagę, śmieszne pękate kłódeczki, wymyślne klucze, mapy czy sakwy pieniężne. Takie przedmioty zachowały się w śladowych ilościach. Jedna z toreb na listy dla posłańców między punktami wymiany przetrwała dzięki temu, że przez kilka wieków ktoś używał jej jako tabakiery.
Zobaczcie, jakim cudem rzemiosła były ówczesne portmonetki, te misterne drapowania skóry, wykończenie koralikami, metalowe okucie. Ech!
http://www.historiabari.eu/Articoli/Il%20Costume.htm 
Ciekawe, że wraz ze wzrostem zamożności obywateli pojawiły się księgi wyznaczające normy ubioru, sposób świętowania, czy nawet odprawiania pogrzebu. Idealnie w czas pojawił się Savonarola, żeby zaostrzyć walkę ze zbytkiem i luksusem. Na wystawie pojawia się jeden olbrzymi obraz przedstawiający stos, na którym palono księgi i inne przedmioty kojarzone ze zbytkiem, czy próżnością. Konsekwencją tego jest jeszcze jeden stos, ale ten, na którym spłonął ten słynny zakonnik. W osobnej sali zgromadzono kilka wersji utrwalających to wydarzenie. Jako swoisty komentarz na przeciwnej ścianie powieszono chyba dość mało znany obraz Botticcellego "Kalumnia" o drugim tytule "Oszczerstwo Apellesa." Kogo interesuje historia obrazu odsyłam do wikipedii.
http://www.museumsyndicate.com/item.php?item=31264
Gdzieś po drodze ominęłam wiele innych przepięknych dzieł, dużo tu Botticellego, ale nie tylko. Obrazy, i inne dzieła sztuki użytkowej, wskazują, jak dobrym mecenatem zostali objęci artyści. Kim byli mecenasi? No cóż - bankierami.
Nie jestem w stanie oprowadzić Was i siebie raz jeszcze po wszystkich salach. Przyznam, że ciągle jestem pod wrażeniem wystawy. Świetnie zorganizowana, z bardzo przemyślanie dobranymi eksponatami, dostarczająca niezapomnianych odczuć estetycznych, ale też zmuszająca do zrewidowania własnego stosunku do pieniądza. Co wybieram: piękno czy bestię, tkwiące w jednym złotym florenie?

niedziela, 8 stycznia 2012

POCHWAŁA BEFSZTYKU


Kominek kusił, ruszt oparty o jego boczną ściankę tym bardziej nie dawał nam spokoju. 
W końcu Krzysztof wyskoczył do pobliskiego (16km!) miasteczka i kupił dwa kawałki bistekki. Niestety nie było tej klasycznej, o grubości 4 cm, więc wszelkie wartości liczbowe z przepisu podzieliłam na pół. 
Przepis? Na bistekkę? Przecież to proste. 
No teraz już tak, ale po lekturze „Księgi prawdziwej kuchni toskańskiej” dowiedziałam się, ile ja to błędów mogłam popełnić. Gdzie tam błędów, autor - Paolo Petroni, nazywa je wręcz świętokradztwem, zdradą tradycji i złym gustem, a wymienia wśród nich marynowanie mięsa w oliwie, nakłuwanie widelcem, solenie przed opiekaniem, czy też skropienie już przyrządzonego mięsa sokiem z cytryny.
Jak się więc robi idealną Bistecca alla Fiorentina? 
Otóż należy zacząć od nazwy. Określenie, że jest to befsztyk florencki używane jest ponoć tylko przez ludzi „spoza” - spoza Florencji i spoza Toskanii, miejscowi nie muszą jej określać drugim wyrazem, bo bistecca jest jedyna słuszna. Na mięso najlepiej użyć wołowiny rasy chianina, z młodej krowy (18-21 miesięcy) o wadze pomiędzy 800 a 1200 gramów.  Taaaa! Wiśta wio! Łatwo powiedzieć.  
Gdzie w Polsce? No dobra, jakiś comber, polędwica, ale koniecznie z kością.
Podam sposób przyrządzenia właśnie takiego zwykłego steku, połowę chudszego od oryginału. Jeśli więc kiedyś będziecie mieli okazję upiec samodzielnie prawdziwą chianinę, pomnóżcie czasy razy dwa. A jeśli nie, to wrzućcie na grila kawał soczystej wołowiny i absolutnie nie mówcie, że nie jecie krwistego. Też tak mówiłam i mam kilka lat w plecy rozkoszowania się tym smakiem. A poza tym, żadna krew nie wycieka z mięsa po jego opieczeniu, jest tylko zaróżowione wewnątrz.
Bistecca (alla Fiorentina)
Potrzebujemy węgla drzewnego, ja użyłam żaru z drewna kominkowego. 
Nagrzewamy ruszt.  Rękami kładziemy na nie mięso o temperaturze pokojowej, nie umyte. Zostawiamy na 3 minuty, przewracamy przy użyciu łopatki, solimy opieczoną część i znowu opiekamy 3 minuty. Odwracamy, solimy i trzymamy już tylko minutę. Podajemy na desce albo na ciepłym talerzu. Ewentualnie możemy posypać świeżo zmielonym pieprzem. 
Poza smakiem jest jeszcze jeden cudowny aspekt tej potrawy – jej przygotowanie zabrało mi 7 minut. Do tego podałam suszone pomidory w oliwie z ziołami oraz rukolę i pieczywo. No i koniecznie wino!
Kto ma kominek, niech rusza do mięsnego. A może zimowy grill na balkonie?

sobota, 7 stycznia 2012

NIEPOPRAWNI OPTYMIŚCI

Od kilku lat korciło mnie jedno miejsce na południu Toskanii. Już kiedyś nawet mieliśmy właśnie w styczniu w jego pobliżu wstępnie zarezerwowane pokoje, ale pogoda była pod zdechłym Azorkiem i zrezygnowaliśmy. Gdy się pojawiła możliwość skorzystania ze wspaniałej gościnności moich znajomych, wróciło i dawne marzenie.  We wrześniu jakoś nam nie po drodze było. Zresztą założeniem tych wyjazdów jest głównie zaszycie się, a nie turystyka. A poza tym wrzesień był tak gorący, że ciepłe źródła nie kusiły. A to właśnie Terme di Saturnia, położone półtorej godziny od miejsca naszego wypadu nie dawały mi spokoju. Tylko mi, bo Krzysztof do wodolubnych człeków nie należy. Tym bardziej jestem mu wdzięczna, że się ze mną wybrał i za fotografa robił. A sama to chyba bym nie dojechała, gdyż wszelkie znaki na niebie odwodziły nas od pomysłu wyprawy.
Ruszyliśmy z drobnym kapuśniaczkiem.  Niewielki deszcz nie stanowił przeszkody, bo i tak miałam się zanurzyć w siarczanowej wodzie. Na początku nawet mogłam podziwiać widoki. 
Niestety, z kilometra, na kilometr było tylko gorzej. Zaczęło lać na potęgę. 
Jak to się stało, że nie zawróciliśmy? Nie mam pojęcia. 
Zastanawiałam się, czy spod parasola da się zrobić zdjęcia, no i cieszyłam się,  że w ogóle w samochodzie były parasole. 
Potem zaczęła się mgła, więc już o zdjęciach nie było mowy. Krzysztof tylko stwierdził, że może dzięki temu będę jedyną kąpiącą się. No to brnęliśmy do przodu. 
Po przejechaniu przez najwyższe szczyty widoczność na drodze poprawiła się. Nadzieja pozwoliła sobie na wyściubienie nosa.
Ale jak odczytać tego stojącego na drodze zwierza? Że upór się opłaca? Że osły z nas? A w ogóle to osioł, czy muł? Bo nie jestem pewna. Czytałam gdzieś tam o odmianie osła z Maremmy, czy to jego przedstawiciel?
Za osłem, daleko na horyzoncie, chmury ustąpiły słońcu. Hurra!
Dojechaliśmy do punktu zapisanego w GPS jako „Terme di Saturnia”. Taaaaa! Bądź tu mądry i znajdź słynne ze zdjęć kaskady. Tylko jakieś baseny, owszem wstęp darmowy, ale ja chciałam do tych ziejących siarką wodospadzików. Pytamy ludzi o terme libere (ogólnie dostępne, darmowe), najpierw nie zajarzyli, o co chodzi, ale potem „bing, bang!” – „chcecie jechać do cascatelle?”
Si, Si.
Kto przyjeżdża od strony Saturni, ma jechać dalej, aż go droga doprowadzi do drogowskazu o nazwie „Cascatelle del Gorello”. Zapewne sezon wielki na takie kąpiele to nie był, więc autom  wystarczyło pobocze. Widziałam przygotowane miejsca z przeznaczeniem na parking, ale pozamykane.
Nóżkami zaczynam żwawiej przebierać. Do samych kaskad idzie się kilkadziesiąt metrów dalej. Styczeń, temperatura powietrza 11 stopni Celsjusza, wody ok. 36. 
Nie jest to tak gorąca woda, jak w  Bagni di Petriolo, ale zmarznąć nie idzie. Poza tym nie usiedziałam za długo pławiąc się tylko w śmierdzącej i ciepłej wodzie.  Z trudem dotarłam do bardzo silnych strumieni i stamtąd już wyjść nie chciałam. Przydały mi się butki do chodzenia po kamienistym wybrzeżu, dzięki większej przyczepności do podłoża udało mi się dojść do miejsca, gdzie czekał mnie wspaniały masaż!
Najtrudniejsze było wyjście z wody. Szybko się przebrałam, a nawiew w samochodzie idealnie sprawdził się w roli suszarki do włosów. Można było więc jeszcze spokojnie pomyszkować po okolicy. 
Najpierw przyjrzeliśmy się położeniu kaskad. Z góry było widać wyraźnie, że woda doprowadzana jest od strony basenów, do których na początku zaprowadził nas GPS. W pobliżu rozłożyło się pole golfowe będące częścią zespołu hotelowo-rekreacyjnego. 
Golf raczej nie dla mnie.
Kawałek dalej za punktem widokowym kusiło małe miasteczko o wyraźnie średniowiecznym charakterze. To Montemerano. 
Część miejscowości stanowią dużo młodsze budynki, ale centro storico zadowoli każdego miłośnika małych miasteczek.  Kwiaty przed domami ograniczone porą roku każą się domyślać letnich szaleństw doniczkowych upraw. 
Pierwsze swoje kroki skierowaliśmy do kościoła San Giorgio. Dopiero teraz do mnie dotarło, czemu w kościele na resztkach fresków widać smoki. Przecież patronem jest św. Jerzy! Ale wróćmy do wejścia. Z zewnątrz prosta fasada, łączy się płynnie z murem. 
Ciekawe, czy od strony miasteczka pod oknami przebiegała jakaś platforma obserwacyjna. Zastanawiam się, bo plac przed kościołem ma taką pochyłość, że u jego szczytu można spokojnie przez te otwory oglądać daleką panoramę.
W kościele od razu rzuca się na mnie barok. 
Wyglądają przedziwnie te oprawy bocznych ołtarzy oraz łuku tęczowego. Mam wrażenie, że pojawienie się barokowych wstawek, było  tak spontaniczne, że budowniczym nie chciało się ujednolicić wystroju i pozostały pocięte starsze XV wieczne freski. A może zamalowano cały kościół, a podczas jakiejś konserwacji odkryto freski i pozostawiono nam do wzbudzenia żalu za całością? To znaczy ja ten żal odczułam bardzo, gdyż freski mają bardzo ciekawą tematykę. Właśnie smoki, dziewice, rycerze. A wokół łuku anioły, zbawieni i potępieni, już w szponach szatana, bardzo przypominającego słynnego diabła z bolońskiej katedry. 
Mam wrażenie, że autorem fresków był jakiś ówczesny Nikifor, budzą uśmiech i sympatię, mimo swoistego prostego warsztatu.  
Oczom własnym nie dowierzam, gdy dochodzę do prezbiterium, w takiej małej miejscowości w ołtarzu na kolana powala poliptyk Sano di Pietro. 
Niestety tutaj nie było mi dane podejść tak blisko, jak do innego dzieła tego malarza, wtedy gdy malowałam jego kopię. Może to i lepiej, bo nie wiem, kiedy bym wyszła z kościoła. Przy takim poliptyku na miejscu księdza odprawiałabym Msze św. tylko w rycie przedsoborowym, aż głupio stać do dzieła plecami. 
    Wzrok błądzi już dalej i nagle z rozdziawioną buzią okrywam obraz, który wypatrzyłam w tuż przed wyjazdem nabytej małej książeczce „Toskania niezwyczajna i tajemnicza”.  Nie doczytałam wtedy opisu do zdjęcia, więc nie miałam pojęcia, że to akurat tutaj znajdę jego realny odpowiednik. Obraz przyciąga zwiedzających  nie ze względu na to, co przedstawia, ale na to, czego mu brakuje. A oprócz tego, że brakuje mu dalszej części tematu „Zwiastowania”, czyli Archanioła Gabriela, brakuje mu też fragmentu deski, na której został namalowany. 
Otóż w dolnej jego części jest dziura, o której pochodzeniu legenda mówi, że kilka wieków temu zniszczyły się drzwi do proboszczowskiej piwnicy. Ksiądz szukał, czym by tu zastąpić brakujące skrzydło, jego wzrok padł na XV wieczny obraz (anonima zwanego Mistrzem z Montemerano). Wziął fragment z Maryją i zastawił wejście.  A że piwnica pełna była cennych dóbr, jak szynki, kiełbasy, sery i owoce, spodziewać się należało mysich odwiedzin. Jak im zapobiec? Wpuścić kota! Księżulo wyciął więc w obrazie otwór dla pogromcy gryzoni. Teraz obraz nie ma tytułu związanego z treścią, ale z nazywa się go  „Madonna Della Gattaiola", czyli "Madonną od Kociej Dziury".  Ta dziura jest tak atrakcyjna, że trzeba bardzo uważać, by nie zapomnieć o samej Madonnie, delikatnej, o pięknych wysmukłych dłoniach i co ciekawe, przyjmującej zwiastowanie w pozycji stojącej.
Mały kościół, miejscowość, której nazwy z niczym nie kojarzyłam, a w środku kilka pięknych obiektów, głównie z XV wieku, wszystko dobrze utrzymane i zadbane. 
Dla dobrego kontrastu szopka zaskakuje nowoczesnością umiejscowienia zwyczajnych figurek.
Właściwie tyle już by mi wystarczyło, ale okrążamy jeszcze raz miasteczko i wspinamy się do części zwanej castello. Jeśli traficie kiedyś na takie określenie, nie zdziwcie się, że nie stoi tam żaden zamek. Może to być zespół budynków mieszkalnych zbudowanych na wzgórzu w formie obronnej, otoczony murem. Często powstawał na wcześniejszych zabudowaniach fortyfikacyjnych. Z takim przypadkiem mamy w Montemerano. Przypadkiem jakże uroczym. Chyba najbardziej spektakularne jest strome wejście koło  otynkowanego zadziwiająco na jasno niebiesko budyneczku.
Mieszkańcy tam wjeżdżają, co z trudem udało mi się uwiecznić obiektywem. Goniłam za „pszczołą” (także niebieską), gdy tylko zorientowałam się, co zamierza, a zmierzała do celu raźnie i szybko. 
Przejście w łuku tworzy gotową ramę dla otwierającego się przed nami widoku na castello.
Jak na zawołanie, jako załącznik do „Madonna Della Gattaiola”, pojawia się puszysty rudzielec i przez dłuższy czas dzielnie mi towarzyszy. Patrząc na jego obfite kształty zastanawiałam się, czy zmieściłby się w kościelnej dziurze? 
A jakie detale sobie tym razem wypatrzyłam? Rdzawy uchwyt poręczy, kołatka w kształcie winogrona (ciekawe, że w krainie winem płynącej pierwszy raz trafiłam na taki motyw), intrygująca dziurka na klucz, przytulone do siebie kominy i wędrujące koło nich po grzbiecie dachu kamienie. 
No i ten kwiat. Czy ktoś z Was wie, co to za roślina? Piękne, duże i mięsiste liście o niezwykłym połysku, oraz kwiaty, w styczniu. Chętnie bym taką przygarnęła do naszego ogrodu.
Skoro nam tak dobrze poszło, to podjechaliśmy jeszcze do samej Saturni. Z daleka wzrok przyciągały dwie wieże. Jedna okazała się należeć do chyba zbyt mocno nowocześnie odnowionego kościoła, druga do zamku, ale trudno dostępnego. Wydawać by się mogło, że będzie to miasteczko o zwartej zabudowie, jak to poprzednie, a tu większość wzgórza zajmuje obszerny plac. 
Tuż przy nim do wizyty zachęcał bar z lodziarnią. Nie, nie. Aż tak ciepło nie było. Lody nie! Ale czekolada i owszem, pyszna, ciepła i gęsta, w sam raz dla niepoprawnych  optymistów J