środa, 29 lutego 2012

PREZENT NA NIEZWYKŁY DZIEŃ 2012 ROKU

Dzień ten, zdarza się raz na cztery lata, a ja mam dla Was prezent, jakiego jeszcze nie miałam.
Chcę ogłosić konkurs, sama nie wiem, czy łatwy czy trudny.
Zdziwiłam się szukając na swoim blogu, że nie wspomniałam o jednym z filmów dziejących się w Toskanii.
Nie było go w zakładce z filmami, nie ma też wpisu o wizycie "śladami filmu". A jednak byłam tam, tylko że jeszcze zanim obejrzałam film. Wszystko to wyparowałoby mi z pamięci, gdyby nie fakt, że akurat na ekranach polskich kin ma się pojawić ta produkcja, a ja otrzymałam wirtualnie trzy dwuosobowe wejściówki  na przedpremierowy pokaz.
Rzecz odbędzie się 7 marca o godz. 20.30 w kinie Muranów w Warszawie.
Gdyby być bardziej bliskim oryginalnego tytułu, chodziłoby o "Kopie zgodne z oryginałem". W języku włoskim dodatkowo zachodzi jeszcze tutaj gra słów, bo mogą to też być "Pary zgodne z oryginałem". 
dopisane: Olśnił mnie mail od czytelniczki Moniki, jeszcze lepszą grą słów będzie wszak "Wierne kopie" - "Wierne pary". Jak to jednak często bywa, zmieniono go na bardziej chwytliwy tytuł "Zapiski z Toskanii". Nie zrażajcie się jednak, gdyż film jest wart obejrzenia, pamiętajcie tylko, że oryginalny tytuł jest poniekąd kluczem. Dzieło Abbasa Kiarostami - irańskiego reżysera - jest bardzo rozsmakowanym, powolnym obrazem swoistej gry podjętej przez dwoje obcych sobie ludzi, w których postaci wcielili się Juliette Binoche i William Shimell. Film otrzymał nominację do Złotej Palmy, a aktorka za swoją rolę otrzymała Złotą Palmę w Cannes. 
Subtelne i kameralne sceny świetnie współgrają z małym toskańskim miasteczkiem, starym barem, niewielkim muzeum czy pokoikami w hotelu. 
Po jego obejrzeniu od razu chciałam tam wrócić. Wy też będziecie chcieli zobaczyć to miejsce, jeśli jeszcze tam nie trafiliście :)

Moje konkursowe pytanie brzmi:
W jakim miasteczku nakręcono większość tego filmu? 
Może podpowiedzią będzie niektórym zwiastun filmu?

Choć zadanie nie wydaje mi się łatwe, już nie raz przekonałam się, jak bystrych mam czytelników :)
Czekam więc na odpowiedzi, ale tylko mailowe z podaniem imienia i nazwiska. Trzy pierwsze osoby, które prawidłowo odpowiedzą i 7 marca mogą dotrzeć do kina Muranów, zgłoszą się tam przed seansem i na swoje nazwisko odbiorą podwójne wejściówki.
Mój mail widać w nagłówku oraz na wizytówce z Facebooka ("Facebook bywa przydatny") w kolumnie po prawej stronie bloga. Nie trzeba się logować, nie trzeba umieć wpisywać komentarzy, nie trzeba należeć do Facebooka. Trzeba tylko napisać maila z prawidłową odpowiedzią, którą później umieszczę i tutaj.
Film wchodzi do dystrybucji 2 dni później.

No i nie myliłam się. Nie dość, że czytelnicy bystrzy, ale i z refleksem. Pierwsza odpowiedź padła już w pół godziny po ogłoszeniu konkursu i podała ją Małgorzata Niemiec, do niej dołączyły: Marzena Konopko, Krystyna Czechowska. Wszystkim z całego serca gratuluję.
A odpowiedź kryje się w nazwie Lucignano, które odwiedziłam dwa lata temu, wpis tutaj
Przy okazji zdradzę Wam, jaka korzyść płynie dla mnie z tego konkursu. Otóż znowu poznałam nowych czytelników i otrzymałam wiele głasków,na które postaram się powoli odpowiedzieć. Za udział, czasami bardzo emocjonujący, dziękuję Wam wszystkim. Jesteście niezawodni i wspaniali!

wtorek, 28 lutego 2012

PROSTY SŁODKI OBIAD

Wbrew pozorom w potrawach, o których chcę napisać nie ma ani grama cukru, ani innych substancji słodzących.
Na pierwsze danie proponuję zupę własnego pomysłu, choć nie gwarantuję, czy gdzieś coś takiego nie pojawiło się, nie sprawdzałam.  Roboczo więc nazwę ją tak:

ZUPA MAŁGOSI
Otóż dużą cebulę pokrojoną w kostkę, pół kilograma mielonej wieprzowiny podsmażyłam na oleju, potem dodałam dwie pokrojone na kawałeczki papryki, wszystko razem poddusiłam, lekko przyprawiając solą i pieprzem. W tym czasie w osolonej wodzie trochę podgotowałam pokrojone ziemniaki, po czym dodałam do niej mieszankę z patelni. Wszystko gotowałam aż do zmięknięcia ziemniaków, po czym zagęściłam powoli wsypując szklankę startego parmezanu. I to jest pierwsza słodkość - paprykowa :)

A druga jest chyba jeszcze prostsza, to schab na mleku. Przepis pochodzi od włoskiej rodziny Joasi. Nie dotarłam do informacji z jakiego regionu pochodzi ta potrawa, czy w ogóle skądś pochodzi.

SCHAB NA MLEKU
1kg mięsa
1 litr mleka
2 cebule
sól i pieprz
Schab w całości (bez kości) zarumieniłam z każdej strony, podsmażyłam potem z nim cebulę i gdy ta się zarumieniła zalałam całość litrem mleka. Oczywiście posoliłam i posypałam świeżo zmienionym pieprzem. 
Całość dusiłam pod przykryciem przez mniej więcej godzinę. Mięso wyjęłam, a sos zmiksowałam. Coś wspaniałego! Sos jest gęsty, aksamitny i słodki słodkością cebuli. 
Mięso pokroiłam w plastry. Dobrze jest przygotować tę potrawę dzień wcześniej, bo mięso na zimno lepiej się kroi, ale schab to nie wołowina, więc i tak łatwiej pokroić go na równe plastry, nawet gdy jest ciepły.

Szukając w internecie informacji na temat pochodzenia potrawy, znalazłam kilka wariacji tego przepisu. Np. do smażonej cebuli dodać jeszcze marchew i seler naciowy. Można też dodać trochę ziół, np. szałwię, rozmaryn. Kto lubi, niech dorzuci ząbek czosnku. Widziałam też wersje z białym winem. Sos też miał różną konsystencję, od niemal pulpy po gęsty płyn.

poniedziałek, 27 lutego 2012

TRÓJKĄTNA WYCIECZKA

Ile razy przejeżdżam autostradą w kierunku Pizy, tyle razy usiłuję wypatrzeć, co kryje się na terenach położonych w pobliżu drogi. Krajobraz bywa czasami bardzo współczesny, tuż przed Lukką ma się nawet fabrycznie, a to głównie przez zakłady produkcji wyrobów papierniczych, ze znaną także w Polsce Reginą, mrówką z papieru toaletowego. Miejsce nie jest przypadkowo wybrane, gdyż kiedyś papiernie położone były głębiej, w pobliskich w górach, wzdłuż rzek, by ich siła napędowa dawała potrzebną do produkcji energię. Gdy do Toskanii dotarł prąd, zakłady osiadły niżej, na łatwiej dostępnym terenie, niestety nie czyniąc widoku zbyt interesującym. Na szczęście ten industrialny odcinek nie jest długi, za nim, zaraz za rozjazdem na Viareggio zaczyna się nieznany mi trójkąt - nieznany do ostatniej niedzieli. Wierzchołkiem właściwie jest Lukka, a podstawą morze (bądź, jak kto woli, autostrada A12), ramiona tworzą dwie odnogi autostrady A11.  No i tam tkwi sobie wieża, która mnie frapowała. Wyruszyliśmy więc sprawdzić, w czym rzecz.
Nauczyłam się już, że zima nie sprzyja wycieczkom, nie zawsze z powodu pogody, a podczas tej wycieczki było pięknie, około 17 stopni w cieniu. Uśpiona pogoda, łyse drzewa, mało tak charakterystycznych dla Toskanii kwiatów doniczkowych odbierają zwiedzanym miejscom trochę uroku. 
Nasza wyprawa była dość krótka. 
Zaczęliśmy od kościoła z przełomu XIX i XX wieku. w Maggiano, niestety zamkniętego. Ciekawie położony, z zapraszającymi do wejścia dwiema palmami.
Zastanawiam się, czy to częsty widok tak dorodne palmy przed kościołem? Jakoś nie mogę sobie żadnego przypomnieć.
Potem zajechaliśmy do najstarszej świątyni w okolicy, jest to romański kościół św.Jana w Arliano. Jego początki sięgają VIII wieku. To nie misterny styl pobliskiej Pizy, tylko kamienna przysadzistość, wręcz toporność. Trudno zrobić zdjęcie samej fasadzie, bo tuż przed nią przebiega mur, jednak gdy się przyjrzeć dokładniej widać delikatny relief przypominający bardziej bogate zdobienia romańskich kościołów zbudowanych w stylu pizańskim. Absyda z kolei ukryła się wśród dobudówek. Jedna z nich to pewna osobliwość, kaplica adoracji Najświętszego Sakramentu. Czyżby była tam kiedyś stała adoracja, możliwa nawet gdy kościół był zamknięty?
Z drugiej strony budynków słychać było ludzkie głosy. Jakaś ekipa wychodziła z chyba plebanijnych pomieszczeń, podejrzewam że ze wspólnego posiłku. Kościół był zamknięty, ale Krzysztof wiedziony jakimś zawodowym instynktem wyłuskał spośród ludzi jednego człowieka, który okazał się zakrystianem i otworzył nam świątynię. Wiecie, co najbardziej lubię w takich miejscach? Położone poza głównymi szlakami turystycznymi, potrafią zaskoczyć swoimi skarbami. Tak i tutaj było. No bo czyż nie są warte uwagi XVI wieczne freski ze sklepienia absydy? Albo "Madonna z Dzieciątkiem i aniołami" z XIV wieku przypisywana Nino Pisano synowi Andrei? Niestety nie pomyślałam, by poprosić o odsłonięcie chrzcielnicy, a i ona szacownie datuje się na XIV wiek.
Ruszyliśmy dalej w kierunku głównego celu wycieczki - Nozzano Castello. Zawsze mnie kusiły te machikuły i krenelaże wieńczące wysokie wieże. Co to za miejsce? Zamek powstał tuż przy rzece Serchio i był punktem obronnym Lukki przed Pizą. Potem stanowił też punkt celny dla towarów spławianych rzeką. Akurat w remoncie jest jedyna brama która wiodła do warownej twierdzy. Jednak tylko tamtędy można wjechać autem w wąską uliczkę okalającą budowlę.
Ten obecnie niedostępny dla zwiedzających zamek po słynnej przegranej bitwie Gwelfów z Gibelinami pod Monteaperti w 1260 roku stał się schronieniem dla wielu gwelfiańskich uciekinierów. Napomknę przy okazji, że ta bitwa znana jest także jako jedyna wygrana Sieny nad Florencją, czym mieszkańcy miasta wilczycy chlubią się po dziś.
Po obejrzeniu zamku ruszyliśmy ku podstawie trójkąta, czyli ku Massaciuccoli położonej nad jeziorem o tej samej nazwie. Musieliśmy przeprawić się przez niewysokie góry (niewysokie w porównaniu z pobliskimi Alpami Apuańskimi). Po drodze zatrzymaliśmy się, by obejrzeć cel podróży  w kontekście całego jeziora a nawet i morza na horyzoncie.
Tuż przy miejscu, z którego robiłam zdjęcia ulokowała się grota z figurą Matki Bożej, wyraźnie ulubione miejsce dziękczynne matek nowo narodzonych dzieci.
Massaciuccoli jest małą miejscowością kryjącą w sobie ruiny rzymskiej willi. I to głównie dla niej wspięliśmy się wąską, czasami szutrową, ulicą.
Ruiny willi oczywiście więcej przyjemności mogą sprawić miłośnikom starożytnej archeologii, mnie jednak dały przyczynek do myślenia, jak to w dawnych czasach ludzie świetnie umieli ocenić walory krajobrazowe i mikroklimatyczne tego miejsca. Amfiteatralnie położone wzgórza z nastawą południowo-zachodnią i obecnie dają zapewnienie łagodnych zim i szybkiego nadejścia wiosny.
No właśnie! Wiosny!
Ta naprawdę tam już jest. Świadczą o tym i w pełni dojrzałe cytrusy i kwitnące mimozy i ... magnolia :) Do nich dołączam spotkaną pod Nozzano Castello kamelię i mlecze.
To dodaje skrzydeł i chciejstwa na wszelkie działania.
Nie może zabraknąć kopytnych :) Chociaż one nie wiośniane, tylko całoroczne, ale czyż nie warto je pozaczepiać?
Żadne przeszkody nam nie straszne, z ochotą wspięliśmy się na wysoko położoną autostradę i ruszyliśmy ku codzienności.


A o Wenecji nie napisałam jeszcze ostatniego słowa :) 

sobota, 25 lutego 2012

SKRAWKI WENECJI ~~~~~~~~~~~~

Co ja się namęczyłam z podtytułem tego wpisu. Ciągle szukałam określenia, czym jest woda dla Wenecji. Błądziłam od prostej "wody" przez "krew miasta"  po "błogosławieństwo i przekleństwo". Te poszukiwania wskazują, jak trudno uchwycić mi w słowa niezwykłą obecność wody w życiu mieszkańców. Trudno, bo chcę nazwać tę wodę sama, bez jakichkolwiek sugestii, a te cisną się zewsząd.

Bardzo szybko zaakceptowałam wodno-pieszy styl życia i gdy drugiego dnia wymyśliłam sobie wykupienie dziennego biletu, by rozgryźć rozkład jazdy vapoertto, poczułam się wyobcowana na Lido, na które losowo trafiłam. Zaskoczył mnie ruch samochodowy, niemal  natychmiast zrobiłam w tył zwrot i wróciłam do bezsamochodowej Wenecji.
Dobór kierunków był tak losowy, że gdy w pewnym momencie znalazłam się na przystanku w pobliżu Piazzale Roma, nie chciało mi się dochodzić, jaką trasą popłynę, tylko zapytałam wpuszczającego na pokład, dokąd płynie ten tramwaj. Pan chciał mi dopomóc i spytał, gdzie chcę dotrzeć, a mnie nie interesował cel, tylko trasa. Pan był błyskotliwy, zrozumiał, o co mi chodzi i powiedział, że przez Giudeccę. I dobrze, przynajmniej obejrzałam sobie jej wieczorne wybrzeże. Trzeba pilnie wczytywać się w trasy wodne, bo niby vaporetto płynie tym samym kanałem, ale np nie zatrzymuje się na przystanku po stronie, na której chcielibyśmy wysiąść.
Wydaje mi się, że nie odkryłam jeszcze wszystkich tajników tras, na razie przyzwyczaiłam się do wysiadania z z mało stabilnego pojazdu, to nie to samo, co autobus na przystanku.
Wędrówki wąskimi uliczkami uczyły mnie pokornie roli mostu. No bo co z tego, że uliczka ma w linii prostej swoją kontynuację poza kanałem?
Musiałam wracać i szukać przeprawy dla dalszej wędrówki. Jeśli ma się zmęczone nogi, a w zaparte wędruje się pieszo w zimowym obuwiu, to boleśnie odczuwalna jest na przykład skromna liczba mostów na Canale Grande. A było tak, że po dniu spędzonym dość intensywnie na wodzie następny w ucieczce przed tłumami postanowiłam zapełnić własnymi krokami. Jeśli pieszo, to pieszo, do oporu! Nawet nie wykorzystałam opcji przeprawą traghetto (z tego, co się zorientowałam koszt ok 1€, płatne przy zejściu z łodzi).

Wspominałam już o gondolach w osobnym wpisie, właściwie egzotycznie dla szczura lądowego wyglądają pojazdy wodne oklejone reklamami niczym auta na lądzie, niezwykłe są wszelkie pojazdy służb mundurowych.
Idąc jakąś bezludną uliczką wzdłuż kanału spotkałam ludzi płynących na kajakach. Pomyślałam, że to świetny pomysł na własny transport w Wenecji, potem jednak nie dawało mi spokoju, czy aby miasto nie zakazuje turystom użycia własnych wodnych środków lokomocji. Znalazłam kilka włoskich blogów ze wspomnieniami z kajakowej wyprawy do Wenecji, więc chyba istnieje taka możliwość. Bardzo lubię takie dociekania, szukając odpowiedzi trafiam na niespodziewane miejsca w sieci. Przy tej okazji  znalazłam stronę wykładającą zasady poruszania się po kanałach.
1. Nie zanieczyszczać wody, mieć dobrej jakości silniki, nic do niej nie wylewać.
2. Przestrzegać znaków wodnych, jak drogowych (znaki znalazłam tutaj)
3. Nie przeładowywać łodzi.
4. Przestrzegać ograniczeń prędkości. Ogólnie jest to 20km/h, ale bywają jeszcze mniejsze dozwolone prędkości, zależnie do kanału.
5. Przestrzegać odpowiedniej strony kursu na kanale. Najczęściej jest to ruch prawostronny, ale bliższy środka kanału, by nie płynąć zbyt blisko budynków. Do brzegu podpływać tylko w przypadku przesiadki, załadunku itp. Są jednak kanały wąskie, te wewnątrz struktury miasta, na których obowiązuje ruch lewostronny. Tam wiosła też należy trzymać z lewej strony.
6. Dawać pierwszeństwo przejazdu według ściśle określonych reguł, zależnie, czy jest to statek pod żaglem, łódź komunikacji publicznej, itp. Na Canale Grande bezwzględne pierwszeństwo mają gondole przeprawowe traghetto (z jednego brzegu na drugi), muszą im ustąpić nawet vaporetti.
7. Sygnalizować chęć wyprzedzenia dźwiękami (jednym, gdy z prawej dwoma gdy z lewej strony). Płynący wyprzedzaną łodzią musi zwolnić, jeśli zajdzie taka konieczność.
8. Zbliżanie się do skrzyżowania kanałów należy sygnalizować głosem, klaksonem a w nocy światłami.
9. W przypadku  mgły oraz po zachodzie słońca używać świateł określonych przepisami zapobiegającymi zderzeniom na morzu.
10. Ponieważ łodzie nie są wyposażone w kierunkowskazy zaleca się sygnalizowanie skrętu poprzez okrzyki: "a stagando" (skręt w prawo), "a premando" (w lewo), "de longo" (kontynuacja prosto).
11. Zmniejszać hałas, unikać wydawania dźwięków bezużytecznych, wyłączyć motor podczas nawet krótkiego postoju na wewnętrznym kanale.
12. Postój jest możliwy tylko w miejscach dozwolonych, no i w sposób nie utrudniający przepływu innym łodziom. Nie wolno zatrzymywać się w kanałach zewnętrznych.  Należy tak zacumować łódź, by uniemożliwić jej odczepienie innym osobom. 
13. Bezpieczne przewożenie materiałów niebezpiecznych tylko za zezwoleniem odpowiednich urzędów.
14. Podczas mgły zachować większą ostrożność i zmniejszyć prędkość.
Ostatni obrazek powtarza się, bo tak mi pasowało w kolażu, hi hi hi. 
No to co? Wybiera się ktoś własnym pojazdem wodnym?
Niewiele znaków uzbierałam, a pośród nich największą moją uwagę zwrócił na siebie nie ten uprawniający gondole do przepłynięcia, lecz żółty z lekka zanurzony w wodzie, zakazujący wstępu do strefy wojskowej. 


Zastanawia mnie także upór i trwanie w mieście, podtrzymywanie przy życiu skomplikowanej struktury, którą notorycznie niszczy woda. Rozumiem, że teraz turystyka stanowi potężną część dochodu Wenecji, ale czemu ludzie z niej nie uciekli, gdy minęły wspaniałe czasy miasta, a zwiedzających nie było? Zapewne takie samo pytanie powinnam zadać w stosunku do mieszkańców Grenlandii, czy innych miejsc na Ziemi, w których panują skrajnie niekorzystne warunki. Ale to już długie rozważania nad kondycją ludzką. Możemy je zacząć od ponadgryzanych drewnianych pali - miernika niszczycielskiej siły morskiej wody.

Piszę ten tekst w pracowni mając za oknami widok aż na dwa łańcuchy górskie i rozległą dolinę pomiędzy nimi. Czy brakowałoby mi takiej przestrzeni w Wenecji? Czy rozległe spojrzenie możliwe tylko na obrzeżach miasta zaspokoiłoby moją potrzebę wypuszczenia wzroku aż po horyzont? Gdybym była Wenecjanką chodziłabym pewnie często z głową zadartą do góry, bo tylko tam w wąskich uliczkach można zajrzeć w nieskończoność.
Wenecja nie ma zielonych placów, parków, skwerów, potrzebę obecności przyrody zredukowano głównie do doniczek. Nic dziwnego - nieroztropnie byłoby przez wiele wieków dawać słodką wodę roślinom, gdy człowiek musiał o nią dzielnie zabiegać.
Ślady tych czasów stanowią liczne studnie. W książce Marion Kaminski "Wenecja. Sztuka i architektura" trafiłam na ciekawy artykuł o trudach Wenecjan w pozyskiwaniu pitnej wody. Co z tego, że otoczona morskimi wodami, jeśli te bezpośrednio nie są życiodajne?
Z wiekiem mieszkańcy miasta doszli do perfekcji, stworzyli skomplikowany system biorąc pod uwagę gromadzenie deszczówki, zabezpieczenie przed morską wodą podczas powodzi. Stawiali studnie w każdym nadającym się do tego miejscu. Obecnie większość studzien ma proste cembrowiny ale zdarzają się i pięknie rzeźbione.
Wszystkie, tak jak przed laty podczas ich użytkowania, mają klapy. Otwierano je tylko o ustalonej porze w towarzystwie urzędnika miejskiego nadzorującego czerpanie wody. Tak racjonowano wodę, a poprzez kontrolę obchodzenia się ze studnią unikano jej zanieczyszczenia. A woda w niej była czysta, bo przechodziła najpierw przez piaskowy filtr.
http://home.giandri.altervista.org/giandri_0424_SantAgostin.html
Co ciekawe przez wieki dbania o odpowiedni stan wody pitnej nie spostrzeżono, że blisko placów stały kościoły, a przy nich cmentarze. Powódź powodowała wypływanie zwłok a z nimi jadu trupiego, który przenikał do ujęć wody. Dopiero za Napoleona powstała oddzielna wyspa cmentarna. Chodząc po Wenecji wypatrywałam co ciekawszych studni. Niezły ich zbiór znalazłam w jednym z podwórzy, ale o tym, co mnie tam przywiodło napiszę w następnym wpisie.
Na tym samym podwórku spotkałam śmieciarza. Nie od razu załapałam, że pan z metalową klatką na kółkach zastępuje głośną (u nas około północy!) zabierającą śmieci maszynę. No tak! Przecież jest co dźwigać. I to nie tylko śmieci. Moje problemy z kręgosłupem od razu doceniły wszelkie wózki, czasami bardzo zmyślne, wielokołowe.
Ale wózek nie wszędzie dotrze, bo na przykład staną mu na drodze strome schodki.
Zastanawiam się tylko, czemu w Wenecji nie ma rowerów? Czy właśnie z powodu schodków i mostów wznoszących się nad wodami kanałów? Nie każdy ma wątpliwej urody platformę. W tym kolażu na zdjęciach w prawym dolnym rogu przynajmniej starano się zamaskować typowe dla rusztowań łączenia.

Czy woda oblewająca miasto i wnikająca w jego organizm nie jest złotą klatką?

piątek, 24 lutego 2012

SKRAWKI WENECJI - punkt patrzenia na gondolę

Kombinowałam w tę i z powrotem i nijak nie miałam pomysłu na jeden wpis. Podejrzewam, że po prostu nie da się tak ująć Wenecji. Nie czuję, że poznałam to miasto. Do domu przywiozłam jego skrawki, powyciągane z kontekstu myśli i obrazy, i dużo tęsknoty.
Dzisiaj więc gondolierzy.
Pomijając komercję, pomijając wysokie ceny i plastikowe pamiątki ...
Nie bacząc więc na oklepanie, na uśmieszki politowania nad moim kiczowatym gustem, zachwycam się gondolami.
Z chęcią przepłynęłabym kiedyś gondolą po kanałach.Te łodzie ujmują mnie swoim urokiem, sylwetką i pięknym wykończeniem, a "przepływka" (takie sobie ukułam słowo na wodną przejażdżkę) na pewno dostarcza turystom prostych, acz przyjemnych wrażeń.
Jak zapewne zobaczycie na zdjęciach, byłam tylko obserwatorem całego zjawiska związanego z gondolami. Każda fotografia właściwie ma swoją własną opowieść. Mnie najbardziej fascynują rytmy wyznaczane przez  okucia kilku gondoli, czy łódź na pierwszym planie, a za nią olbrzymi  wycieczkowiec, albo moment porannego sobotniego oczekiwania na turystów, który zgromadził kilkadziesiąt gondoli na styku dwóch kanałów.

Nie byłabym sobą, gdybym nie przemyciła we wpisie choć kilku informacji o gondoli:
- Długość: ok. 11 metrów, zbudowana z 280 różnych elementów
- Buduje się ją około roku
- Jej asymetryczny kształt wykluwał się pomiędzy XVI a XVII wiekiem, ostateczna forma została ustalona w XIX wieku.
- Metalowe okucie (ferro) z przodu ma sześć wystających równoległych elementów - bo Wenecja ma sześć dzielnic (sestiere), siódmy element po drugiej stronie okucia, to osobno traktowana wyspa Giudecca, łuk okucia jest nawiązaniem do mostu Rialto, inni widzą tam czapkę dożów. Mocna budowa i duża waga ma równoważyć ciężar gondoliera
- Mniejsze okucie z tyłu zwane risso, pełni głównie rolę odbojnika
- Czarny kolor był wprowadzony nie przypadkowo, to kwestia smołowania kadłubów, ale dopiero dekretem z XVII wieku nakazano malować tak całą łódź, by ukrócić rozbuchane zdobienia
- Typowe dźwięki wydawane przez gondoliera informują o zamiarze skrętu (a tak zamiast kierunkowskazów)

TYMCZASOWY

wtorek, 21 lutego 2012

KTO RANO WSTAJE ...

Ten spotyka takie obrazy:



To moje ulubione kadry z karnawału, może niezbyt dobrej jakości, bo zrobione dżdżystym niedzielnym porankiem. Najpierw napisałam tu dlaczego akurat je wybrałam, ale skasowałam te słowa, bo zdjęcia tłumaczą wszystko.

ZDĄŻYĆ Z KARNAWAŁEM

Przeglądam i przeglądam te zdjęcia. I zastanawiam się, co mnie ujmuje w weneckim karnawale? Od lat właściwie tysiące ludzi robią te same ujęcia, a jednak jest w tym jakieś piękno niezaprzeczalne. Prezentowana przeze mnie kolekcja to tylko fragment tego, co można było spotkać w Wenecji w 2012 roku. Wszystko przez  to, że usiłowałam w jednym pobycie poznać karnawał i choć trochę miasto. Poza tym tłumy, które nastały w sobotę to coś absolutnie przerażającego, a właśnie naiwnie myślałam, że w tym dniu i w niedzielę skoncentruję się na karnawale. Sobotę przetrwałam z daleka od Piazza San Marco, ale za to zaskakująco dużo zdjęć porobiłam w niedzielę rano. Wybierałam się na 8 na Mszę św. do Bazyliki Św.Marka, po której zamierzałam zwiać z Wenecji. Wyszłam więc ok. 7.20, by zobaczyć miasto przesłonięte lekką mgiełką, w dodatku padał kapuśniaczek. Tłumów nie było, ale przebierańcy i fotografowie tak. Szaleństwo!
Oto wybór, którego dokonałam zmotywowana ostatnim dniem karnawału.
Na początek przebierańcy w ruchu. Przyłapani mimochodem:
Same maski:
A teraz pozujący do zdjęć:
Często zdarzały się takie pary,a nawet i więcej osób, tworząc kostium grupowy.



Błękitny chłód gondoli i te ciepłe barwy z przodu. Ach!
I jeszcze trochę chłodu, wszak to zima :)
Zdarzało się, tak jak w tym przypadku, że wielokrotnie spotykałam te same kostiumy. Tutaj widać to wyraźnie dzięki różnicy światła.
Tu już zaczynał się teatr, gesty spojrzenia - prawie opowiedziana jakaś historia.

Świetne, ile można opowiedzieć w czerni i bieli.


 Zawsze lubiłam zestawy zieleni z błękitami.

  Przyznacie, że róż w wykonaniu solidnego wikinga jest rozczulający?


A ten zestaw dedykuję Migoshi - tu lusterka nie blikowały, pozujący specjalnie się ustawiali, by fotografujący mogli zobaczyć w nich odbicia masek.
Ten kostium wyodrębniłam ze względu na ukrytą pod nim osobę. Oj! Ukrytą niesamowicie. Długo szukałam, gdzie jest twarz, w końcu dopomógł mi głos staruszki, więc jakoś łatwiej było mi znaleźć jej twarz nisko pod ręką kukły.
Na koniec jeszcze trochę nietypowych strojów i obrazki poniekąd związane z karnawałem - manekiny na kapelusze, maski w galerii i piórko z czyjegoś kostiumu.
W pierwszym kolażu umieściłam zdjęcia, bo spodobało mi się w nich wybitnie autorskie podejście. Nie ma w nich rozbuchanego baroku, ale i tak zatrzymują wzrok. Słabo widać, ale pani ze skrzydłami ciagnie za sobą kilkumetrowy ogon. Dołączyłam do zdjęć jednego z przebranych psów, z dedykacją dla Druso, boć to wszak jego biszkoptowy kuzyn, i jak się okazało - jego rówieśnik.

I jak? Macie swoje typy? Robimy własny konkurs na kostium? 
Ale zajrzyjcie jeszcze do osobnego wpisu pt. Kto rano wstaje...