środa, 30 maja 2012

OSTATNI SPACER TEJ WIOSNY

Więcej o tej porze się nie da!
Druso zasapany obstawiał każdy cień, nawet Bogusiowi nie chciało się zbytnio biegać.
Dla psiaków już za gorąco, chociaż ja ciągle jestem jeszcze na etapie nienasycenia ciepłem.
Wybraliśmy się do lasu rosnącego nieopodal, by nazbierać szyszek. Rosną tam jakieś iglaki, o bliżej mi nieznanej nazwie, które produkują piękne duże szyszki, i wcale nie myślę o piniach.
Gdy za pierwszym razem je zbierałam, odłożyłam łupy do Bożego Narodzenia i po wyjęciu ze strychowego zakamarka, po kilku miesiącach, mocno się zdziwiłam. Przytargałam je do domu, bo miały kształt zbliżony do świerkowych szyszek, tylko takich drobniutkich łusek nie miały. Wyobraźcie sobie jednak, jakie było moje zdziwienie, gdy szykując ozdoby na święta, nie znalazłam mocno podłużnych, tylko pięknie rozwinięte szychy dochodzące do 12 cm wysokości. Teraz już wiem, że szyszki są bardzo wrażliwe na wilgoć, zamykają się, gdy jest mokro, a po wyschnięciu rozchylają swoje drewniane łuski. Tu mam zdjęcie z zeszłego roku, już ozdobionej.
Bardzo lubię drogę do lasu z tymi szyszkami, towarzyszące jej kwitnące właśnie gaje oliwne, dzikie róże, margerytki moje ukochane i rosochate żarnowce. To dobra obfitość :)

POSOBOTNIO

Włączył mi się wsteczny bieg na pisanie, w ogóle na wszystko. Trochę mi zeszło, zanim wzięłam się w garść. Chyba pogoda jakaś taka zniechęcająca, bo ani to upały, ani deszcze. Ciągle "pod słońcem Toskanii" w zawieszeniu i oczekiwaniu.
Musiałam jednak uruchomić stan aktywności, bo nadeszła wyczekiwana sobota z następnym wykładem organizowanym przez Grand Tour. O samym wykładzie napiszę niebawem, bo to jednak nie takie hop-siup. Najpierw muszę odsłuchać całość, uporządkować wiedzę i w jakiś strawny dla siebie i dla Was sposób tutaj ją zapisać. 
Pogoda łaskawie pozwoliła po wykładzie na spacer po Florencji, nawet musiałam się rozdziewać do bezrękawka. Dużym utrudnieniem w spacerze były długaśne kalie, które targałam, bo miały zamienić się w nakrycie głowy na babskie spotkanie u Iwonki, złotniczki z Florencji. 
Długość łodyg była imponująca, gdyż kilka dni wcześniej odkryłam, że kwiaty świetnie się wyrywają. Budziłam nimi olbrzymią sensację, wszędzie zaczepiali mnie ludzie, i kobiety i mężczyźni, zachwycając się nimi. Stały się też swoistą przepustką, gdy zechciałam zajrzeć na dziedziniec Akademii Sztuk Pięknych. Zatrzymała mnie pani recepcjonistka mówiąc, że nie wolno tam wejść, ale gdy zobaczyła kalie, rozpłynęła się tak nad nimi, że z lekka nieśmiało zapytałam, czy jednak mogę zajrzeć. 
Spotkałam chyba jakiegoś wykładowcę, chwilę pogadaliśmy. Kilka minut, a już się dowiedziałam, że jestem w miejscu, które najpierw było szpitalem - św. Mateusza, czego dowiedziałam się już ze źródeł pisanych. Od mojego rozmówcy usłyszałam z wyraźną nutką dumy w głosie, że to najstarsza  Akademia Sztuk Pięknych. Czy tak jest naprawdę? Nie chce mi się sprawdzać i porównywać z innymi tego typu placówkami. Wystarczy mi oszołomienie tą jedną. Ech! Studiować w takim miejscu! 
A historia ma się tak:
W XIV wieku powstało Towarzystwo Świętego Łukasza. Wiadomo, to patron malarzy. Dydaktyką zajęło się, gdy ustała działalność Ogrodu Świętego Marka, gdzie Wawrzyniec Wspaniały pomagał kształcić się młodym artystom sztuk wszelakich. 
Z Towarzystwa Świętego Łukasza w 1563 roku pod protekcją Cosimo Pierwszego narodziła się Akademia Sztuki Rysunku (zawsze cenionego we Florencji). Jednym z pierwszych rektorów roku został ogłoszony Michał Anioł, jednak nie za długo, wszak przebywał w Rzymie i zaledwie po roku zmarł. Ta właśnie Akademia Rysunku zajęła się uroczystościami pogrzebowymi, łącznie ze sprowadzeniem ciała w sensacyjnych okolicznościach, nocą wykradziono zwłoki i w pośpiechu przetransportowano do Florencji.  
Nie będę nawet wymieniać wszystkich nazwisk, które pojawiały się przez wieki w murach uczelni. Plejada nazwisk z historii sztuki. 
W XVIII wieku na istniejącej bazie utworzono Akademię Sztuk Pięknych. W owych czasach nauka w tej szkole była darmowa i dostępna dla wszystkich! Ta część, gdzie studiowano i nabywano umiejętności poprzez kopiowanie przekształciła się w Galleria dell'Accademia - znane i tłumnie do dziś odwiedzane muzeum, pełne wspaniałości, ale najczęściej przyciągające turystów ze względu na obecność oryginału "Dawida" Michała Anioła, przeniesionego tam spod Palazzo Vecchio w 1872 roku. 
I tak oto zupełnie niezamierzenie znalazłam się we florenckiej Akademii Sztuk Pięknych. Z chęcią przyjrzałabym się baczniej całemu budynkowi i jego wnętrzom, musiałabym chyba jednak nazrywać więcej kalii i ofiarować je pani w okienku recepcji :)
Miałam jeszcze czas do popołudniowego spotkania, więc zaszłam do mieszczącego się po drugiej stronie placu Museo San Marco. Zapytałam pani w kasie, czy mogę zostawić u niej kalie. Niestety pomieszczenie, w którym urzędowała było małe, a sama kasjerka jest alergiczką, więc odmówiła mi obawiając się skutków. Trudno. Pomyślałam więc, że porysuję sobie w krużgankach i nie zajrzę do Fra Angelico.

W chiostro porozstawiane są krzesła typu Savonarola, nie obawiajcie się na nich siadać, to nie są eksponaty muzealne. Na jednym z nich przysiadłam i choć przez godzinę wykonałam szybki szkic dziedzińca. 
Nie obyło się znowu bez zachwytów nad kaliami. Jedna z pracowniczek muzeum była zainteresowana, gdzie kupiłam takie meravigliose kalie. Poradziła mi też, bym poszła do book shop i tam zostawiła kwiaty. Ich sława wyprzedziła mnie, gdy w końcu spróbowałam tej opcji, pani zza lady z entuzjazmem powitała moje wejście, jakby doczekać się nie mogła, aż przyjdę. 
Dzięki temu mogłam ze swoim nieustającym entuzjazmem zanurzyć się w świat fresków Fra Angelico. Błogosławiona Karta Przyjaciół Uffizi, dzięki której bez problemu wchodzę do takich miejsc i oglądam  wybiórczo, zostawiając sobie resztę na następny raz. 
Dzień zakończyłam babskimi pogaduchami przy stole pełnym smakowitości. Załączam zdjęcie dzięki uprzejmości Małgosi Nitek, bo sama zupełnie zapomniałam o robieniu fotek.
fot. dzięki uprzejmości Małgosi Nitek


wtorek, 22 maja 2012

POST WARSZTATUM

Podczas wszelkich warsztatów (i w Polsce i tutaj) moja uwaga jest nastawiona na podopiecznych. Owocuje to wieloma zaczętymi pracami, gorzej z ich dokończeniem. Deszczowa pogoda zadbała, bym dokończyła rysunek z ostatnich warsztatów. 
Studnia z Giaccherino:

niedziela, 20 maja 2012

PIEMONCIK

Zanim rozwinę tytuł wpisu, chcę krótko wyjaśnić, dlaczego nie piszę o trzęsieniach ziemi. Wszystko, co mogłabym napisać, pochodziłoby i tak z mediów. A ja raczej nie mam osobowości pseudodziennikarskiej, by "bić pianę" z nieszczęścia, przy całym współczuciu i smutku, który mnie ogarnia na myśl o tej tragedii.
Dziękuję za Waszą troskę, nawet nie wiedziałam, że coś się działo za oknem (jakaś straszna burza) i z domem (silne bujanie), ja ... spałam.

Wróćmy więc do tematu. Niedziela, zgodnie z prognozami pogody, rozpadała się na miliony kropli. Najmilej jest wtedy wziąć piękną filiżankę.
Zaparzyć dobrą herbatę i zrobić chociażby porządki w telefonie. Chwycić za ołówek. Obejrzeć TV.
Dać odpocząć obolałym po Florencji nogom.
A tak, tak.
I Joanna i ja wróciłyśmy z pamiątką w postaci zakwasów, to od schodzenia z Piazzale Michelangiolo.
Zanim zajęłam się różnymi drobiazgami, wypróbowałam następny przepis pochodzący od włoskiej rodziny Joanny.
Przepis, to szumnie powiedziane, bo chodzi o ser tomino (o nim za chwilę) otoczony plastrami prosciutto i usmażony. Po nacięciu szynki, wypływa ciepły ser. Do tego podałam młode ziemniaki z pieca. I sałatę (z własnego ogródka). Deser też był serowy, kawałki pecorino z Amiaty, gruszki polane miodem. Szybko, a smacznie, że ho, ho!

Asiaku, dzięki za następny smakołyk :)

A Piemoncik? No taki mały Piemont, z którego pochodzi ów przysmak. Zamknięty w małym krążku sera tomino. Pierwszy raz go kupiłam. Za namową Asi. Zapamiętała sobie, że po własnym odkryciu sera stracchino, marudziłam, że mnie nie oświeciła co  do innych pyszności na półkach przede mną schowanych. Teraz już więc wiem, żeby od czasu do czasu przynieść do domu dwa krążki z Piemontu. W oryginale był jedynie kozim serem, obecnie, co kucharz, to inna szkoła. Może więc być i tomino krowi, czy mieszany z kozim mlekiem. Można go jeść na świeżo, w zalewie olejowej, lub smażonego na wiele wariantów. W szynce, specku, ziarnach, ziołach itp. Rzecz wyobraźni :)
Sprawdziłam, żeby Was nie drażnić za mocno, że w Polsce jest dostępny np. w delikatesach Alma. A jeśli akurat nie będzie, spróbujcie z innymi serkami, może z lekka pleśniowymi?

sobota, 19 maja 2012

MINI WAKACJE

Wczoraj, właściwie można by napisać "służbowo", wybrałyśmy się z Joanną do Florencji. Zaczęłyśmy od obowiązków, by skończyć na czysto wakacyjnych przyjemnościach, które znajdowały się na Piazzale Michelangelo (a właściwie to Michelangiolo). Postanowiłyśmy dotrzeć tam autobusem, a z powrotem zejść pieszo. Gdy już pan w kiosku wydzierał z bloczka bilety, podszedł do nas Amerykanin i powiedział, że odda nam dwa bilety, bo on już wyjeżdża i są mu zbędne. Taki drobiazg, a cieszy :)
Głównym punktem programu były lody w barze VIP Przyznam się, że nazwę pamiętam z pierwszych wakacji i nie wiem, czy teraz jest taka, dlatego podlinkowałam mapę. Zamówiłyśmy sobie pyszne "Banana split" i popadłyśmy w wakacyjną błogość.
Mnie dodatkowo w nosie kręciły zapachy docierające od pobliskiej grupy, też Amerykanów, malujących głównie farbami olejnymi.
Ten zapach to moja wielka słabość. Też macie ulubione specyficzne wonie? Gdyby istniały perfumy o takiej nucie, bez wątpienia bym je kupiła. Jest tylko jeszcze chyba jedna woń, która mnie tak zniewala, to zapach dymu z komina. Jako dziecko potrafiłam przystawać i napawać się tymi kominowymi zapachami.
Wyobraźcie więc sobie, że wśród tych sztalug i zapachów rozchodzących się dodatkowo z panoramą Florencji w tle, czułam się jak w niebie.


Czyż nie takie wrażenia powinien człowiek przywozić z wakacji? A że nasze pół-dniowe, to co z tego?

piątek, 18 maja 2012

À PROPOS

Skoro już wspomniałam w zeszłym wpisie o krzyżu Brunelleschiego, to grzechem byłoby nie wspomnieć smacznej anegdotki z nim związanej, przez imć Vasariego opisanej, a Karola Estreichera tłumaczonej:
[Donatello] wyrzeźbił z przedziwną pracowitością krucyfiks z drzewa; gdy go skończył, czując, iż wykonał niecodzienne dzieło, pokazał go swemu najlepszemu przyjacielowi panu Filipowi Brunellesco, aby poznać jego zdanie; Filip ze słów Donata spodziewał się zobaczyć rzecz o wiele lepszą, toteż kiedy ją ujrzał, uśmiechnął się z lekka.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/0/0a/Crocifisso_di_donatello%2C_1406-08_01.JPG
Co widząc Donato prosił go, aby ze względu na przyjaźń między nimi powiedział swój sąd. Na co Filip odrzekł swobodnie, że wydaje mu się, iż na krzyżu wisi chłop, a nie ciało godne Chrystusa, który był człowiekiem najdelikatniejszym i najdoskonalszej budowy, jaki narodził się kiedykolwiek.Donato uzuł się dotknięty tym głębiej, że się tego  nie spodziewał od osoby, u której liczył na pochwałę. Odpowiedział więc: "Jeżeliby tak łatwo było coś wykonać, jak przychodzi sądzić, mój Chrystus wydawałby ci się Chrystusem, a nie chłopem. Weź drzewo i spróbuj zrobić, jak mówisz."
Filip, nie tracąc słów, w domu wziął się w tajemnicy do rzeźbienia krucyfiksu,a chcąc przewyższyć Donata i podtrzymać własne twierdzenie po kilku miesiącach doprowadził dzieło do końca. 
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/17/Crocifisso_di_brunelleschi%2C_1410-15_02.JPG
Potem zaprosił na obiad Donata, a ten przyjął zaproszenie. Do domu poszli przez Stary Rynek, gdzie Filip zakupił wiktuały i dał je Donatowi mówiąc: "Pójdź z zakupami do mnie i zaczekaj, a ja zaraz przyjdę." Wszedł więc Donato do domu, a stanąwszy w przyziemiu zobaczył krucyfiks Filipa w dobrym oświetleniu. Zatrzymał się, by go obejrzeć, i znalazł go tak wspaniałym, że pokonany i pełny podziwu rozłożył ręce trzymające fartuch, wskutek czego wypadły jaja, ser i różne rzeczy, które potłukły się i wylały.
Nie mógł się dość nadziwić i stanął urzeczony, gdy wszedł Filip i śmiejąc się powiedział: "Cóż najlepszego zrobiłeś, Donacie? Co będziemy jedli na obiad, skoroś wszystko potłukł?" - "Ja już dzisiaj - odpowiedział Donato - dostałem swoją porcję; jeśli chcesz swoją część, bierz ją. Lecz ni więcej. Tobie jest danym rzeźbić Chrystusa, a mnie chłopów."

Szczęśliwie obydwa krucyfiksy przetrwały do naszych czasów. Wiszą w kościołach konkurujących ze sobą zakonów. Ten Donatella - we franciszkańskim Santa Croce, po lewej stronie, tuż przy kaplicy z Najświętszym Sakramentem. Ten Brunelleschiego - jak już wspomniałam w poprzednim wpisie - w dominikańskim Santa Maria Novella.

środa, 16 maja 2012

RENESANSOWA AWANGARDA

W końcu trafiłam na facebookową reklamę, z której z chęcią skorzystałam. Od razu czułam, że to coś dla mnie. Chodzi o projekt Grand Tour - Spotkania ze Sztuką. Jego założeniem nie jest typowe zwiedzanie, lecz prezentacja monograficzna jednego dzieła, zagadnienia itp. Twórcy pomysłu wyszli z założenia, że często nie wiemy, jak patrzeć na dzieło, zatrzymujemy się przed nim na kilka chwil i idziemy dalej. Oni chcą, byśmy dłużej przyjrzeli się tym namacalnym śladom po wielkich artystach.
Długo się nie zastanawiałam. Przejrzałam pierwsze oferty, zapytałam firmę o plany na przyszłość, by podjąć decyzję, czy kupić abonament, czy pojedynczą konferencję. Zdecydowałam się na pierwszą opcję, mam zamiar brać udział w wielu propozycjach Grand Tour, w takim przypadku nie dość, że taniej, to mogę zabrać ze sobą osobę towarzyszącą.
Na pierwszy wykład wybrałam się sama, jeszcze przed warsztatami, ale byłam nimi zbyt zakręcona, by zająć się opisaniem tego, co usłyszałam i zobaczyłam.
Prowadzący - Luca Vivona, ze swadą opowiedział o "Teologii perspektywy w Trójcy Świętej Masaccio".
Wykład nagrałam i przesłuchując go doszłam do wniosku, żeby jednak jeszcze bardziej uporządkować wiedzę o tym konkretnym dziele i życiu Masaccio.
Zacznę od samej wymowy nazwiska.
Przez lata mówiłam je z bezdźwięcznym "s". Po przyjeździe tutaj dotarło do mnie, że to mniej więcej Mazaczjo. Jakże byłam zdziwiona, gdy Luca Vivona uparcie mówił Masaczjo. Okazało się, że pochodzi z południa Włoch, stąd inna wymowa, właśnie ta używana przeze mnie przez lata.
A dlaczego używana przez lata? O tym niżej, teraz skoncentrujmy się na życiorysie malarza. Jakże krótkim.
Słowo "Masaccio" jest przydomkiem przetworzonym z jego imienia - Tommaso, które przyjął od patrona dnia swoich narodzin św. Tomasza Apostoła. A urodził się w San Giovanni Valdarno, w 1401 roku (wtedy, gdy ogłoszono konkurs na drzwi do florenckiego baptysterium), prawdopodobnie jako syn notariusza. Informacji stricte biograficznych wiele to się nie zachowało. Jego ojciec umiera nagle, osierocając 5 letniego syna, drugi potomek narodził się jako pogrobowiec, znany potem pod przydomkiem Lo Scheggia (drzazga).  Masaccio miał jeszcze dwie przyrodnie siostry z drugiego małżeństwa matki. Kiedy w 1417 roku umiera jego ojczym, 16 letni młodzieniec staje się głową rodziny. Dziadek przyszłego malarza był znany z ozdabiania  skrzyń mieszczańskich, zwłaszcza posagowych. Przyrodnia siostra wyszła za mąż za malarza, a sam Masaccio już chyba w wieku 12 lat zapisał się do malarskiego warsztatu. Jego mistrzem mógł być między innymi Lorenzo Bicci, na pewno współpracował z Masolino da Panicale, ale przypuszcza się, że  to mistrz szybko zaczął czerpać z artystycznych dokonań ucznia, którego styl był o wiele bardziej surowy i prosty. Wiemy, że przeprowadził się do Florencji w wieku 21 lat. Tam zapisał się do cechu lekarzy i aptekarzy. Dlaczego takie połączenie? Nie było wtedy sklepów dla plastyków, to w aptekach  sprzedawano pigmenty do mieszania farb.
Masaccio działał głównie we Florencji i Rzymie, gdzie zakończył swój żywot w wieku jedynie 27 lat (!). Nie ma jednoznacznych dowodów na to, co było przyczyną śmierci, ale podejrzewa się jakże wtedy popularne otrucie.  Włos na głowie się jeży, gdy wyobraźnia mówi, co jeszcze mógł namalować ten niezwykły malarz.
Niezwykły?
Co w nim, a raczej w jego sztuce, było niezwykłego?
Był najmłodszym z trójki artystów, od których zaczyna się wykład o renesansie. W architekturze tytuł twórcy renesansu przypada Brunelleschiemu, w rzeźbie zazwyczaj wspomina się o Donatello, a w malarstwie właśnie o Masaccio. Można by rzec, że sprowadził ludzi na ziemię, jego postaci mają ciało, łapią naturalne oświetlenie, dosłownie stoją nogami mocno na ziemi, a nie tylko na palcach.
Ale nie będę rozpisywać się o całym dorobku Masaccio. Chcę napisać jedynie o dziele, które przy pierwszym spotkaniu wywołało we mnie dreszczyk zachwytu, że oto patrzę na coś, co stanowi sztandarowy przykład zastosowania perspektywy. Nie jestem pewna, czy o Masaccio uczono nas już w szkole podstawowej, ale jestem pewna że najpierw nazwisko Masaccio wiązałam właśnie  z "Trójcą Świętą".
http://www.ordopraedicatorum.org/wp-content/uploads/2012/02/trinity-551x1024.jpg
Napisałam w tytule "renesansowa awangarda", gdyż Masaccio wybiegł przed swoje czasy, tak mniej więcej o 20 lat względem daty stawianej jako początki renesansu we Florencji. Piszący o nim 100 lat później Vasari już widzi w nim wielkiego artystę. A jednak współcześni artyście nie do końca chylili przed nim czoło. Świadczą o tym chociażby słowa właśnie ojca historii sztuki:
"W nowym dominikańskim kościele Panny Marii w nawie poprzecznej nad ołtarzem św. Ignacego namalował fresk przedstawiający Trójcę Św. oraz Matkę Boską z lewej  i św. Jana z prawej strony, adorujących Ukrzyżowanego. Po bokach obrazu umieścił artysta dwie klęczące postacie będące prawdopodobnie postaciami fundatorów, jednak źle widocznymi, bo pokryto je złotym ornamentem."
Owe złocenia to była próba nadanie dziełu bardziej gotyckiego wyglądu, trudno było widzom pogodzić się z prostotą i surowością fresku, czy ograniczeniem barw, zwłaszcza względem takich dzieł gotyku międzynarodowego, jak chociażby "Pokłon Trzech Króli" Gentile da Fabriano.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/8/8c/Gentile_da_fabriano%2C_adorazione_dei_magi.jpg
Bogata Florencja także w dziełach malarskich oczekiwała wyrażenia swojego statusu, więc fresk Masaccio mógł nie przypaść jej do gustu.
Wróćmy do treści malowidła.
Widzimy tutaj bardzo charakterystyczne ujęcie tematu: Bóg Ojciec króluje nad Ukrzyżowanym Synem a pomiędzy nimi unosi się Duch Święty w postaci gołębicy - ten typ przedstawień nazywa się "Tronem Łaski".
Widzi się też tutaj rodzaj swoistej eucharystycznej sceny Podniesienia - Bóg jako kapłan okazuje krzyż, niczym kielich. Jego ubiór (czerwona tunika i niebieski płaszcz) symbolizuje dojrzałość. Aureola otaczająca  głowę Stwórcy zdaje się dotykać sklepienia, przez co mamy wrażenie największej, bardzo masywnej sylwetki. Ciekawostką jest fakt, że to pierwsze historycznie dzieło, na którym pokazano stopy Boga Ojca. Chodzi o podkreślenie naszego podobieństwa do Boga.
Na pierwszy rzut oka trudno dojrzeć gołębicę, bo z podniesionymi ku górze skrzydłami z daleka sprawia wrażenie fragmentu ubioru:

Należy podkreślić, że fresk wykonano w kościele dominikańskim, a dogmat o Trójcy Świętej stanowił znaczący wymiar duchowości tego zakonu.
W ten wątek wchodzi inna, klasyczna wręcz, sceneria "Ukrzyżowania".
Chrystus Masaccia bardzo przypomina rzeźbiarski krucyfiks Brunelleschiego, wiszący zresztą w tym samym kościele, po lewej stronie od prezbiterium. To nie jedyny wpływ architekta widoczny we fresku, lecz o tym później.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/1/17/Crocifisso_di_brunelleschi%2C_1410-15_02.JPG
Chrystus jest martwy, a nie tak jak często wcześniej pokazywano go z otwartymi oczami.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/3/35/Masaccio%2C_trinit%C3%A0%2C_dettaglio.jpg
To reakcja na herezję głoszącą, że był On Bogiem, a nie i Bogiem i człowiekiem w jednej osobie. Po bokach krzyża stoją postaci opłakujące Jezusa Chrystusa. Maryja zdaje się swoim gestem mówić: no i patrzcie, coście Mu zrobili! Nie jest młoda, nie zachwyca urodą, ale jej wzrok umęczonego smutku przeszywa mi serce.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/ec/Masaccio%2C_trinit%C3%A0%2C_dettaglio_01.jpg
Po drugiej stronie krzyża stoi Jan Ewangelista. Jego dłonie raczej krzyżują się w geście załamania, niż składają ku modlitwie, aż czuję to zaciśnięcie palców do bólu.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/e2/Masaccio%2C_trinit%C3%A0%2C_dettaglio_02.jpg
Na przednim planie klęczą sylwetki, najprawdopodobniej donatorów.  Być może mężczyzna, przepięknie wymalowany, z niemal odczuwalnym ciałem pod szatami, był bratem przeora klasztoru. Donatorzy sami w sobie stanowią następną nowinkę tego dzieła, gdyż są tej samej wielkości, co Matka Boska i św. Jan. Wcześniej lokowano takie osoby w nisko perspektywie hierarchicznej, były malutkie, nawet gdy logika mówiła nam, że są na pierwszym planie.
Poniżej tej iluzorycznej kaplicy Masaccio wymalował sarkofag, na którym położył szkielet (prawidłowy anatomicznie!), a nad nim umieścił swoiste memento mori: Byłem tym, kim jesteście, a tym, kim jestem, wy będziecie. W oryginale ta fraza jest rymowana :  IO FU’ GIÀ QUEL CHE VOI SETE, E QUEL CH’I’ SON VOI ANCO SARETE.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/b/b2/Masaccio%2C_trinit%C3%A0%2C_dettaglio_7.jpg
Szkielet może być uznawany za Adamowy, gdyż według legendy Jezus Chrystus został ukrzyżowany właśnie nad miejscem spoczynku naszego protoplasty.
Dlatego krzyże często umiejscawia się na małych wzgórzach (tak jest i tutaj), symbolizujących Golgotę.
To dzieło, jak i wiele innych renesansowych, jest w kontrze powszechnej opinii, że człowiek odrodzenia desakralizował swoje życie, stawiając siebie w punkcie centralnym. Używał jedynie bliższych jego pojmowaniu świata środków, by nazwać to, co trudne do nazwania. Aż korci zrobić badania statystyczne, by zobaczyć, ile wspaniałych dzieł wskazujących na troskę o zbawienie wyszło spod pędzli i dłut odrodze niowych twórców.
Tutaj, na przykład, mamy do czynienia z nowatorskim zestawieniem kilku zagadnień: wyobrażenia Trójcy Świętej, Ukrzyżowania, śmierci, a nawet rozkładu.
Zniszczenia (widoczne nawet po konserwacji pod koniec XX wieku) pochodzą z wcześniejszych lat. Fresk nie zaznał spokoju, nie dość, że najpierw go pozłocono, w późniejszych latach w ogóle go ukryto pod innym obrazem, zgodnie z modą, że dawne dzieła muszą ustąpić współczesnym. Prawdopodobnie przyczynił się do tego Vasari, ten sam, który w "Żywotach" tak się zachwycał dziełami Masaccio. W XIX wieku podczas pierwszych prac restauratorskich odkryto starsze malowidło i przeniesiono je na ścianę wejściową do kościoła, po czym po zdjęciu ołtarza i odkryciu dolnej części ze szkieletem, postanowiono dołączyć górną część fresku i w ten sposób wrócił na swoje miejsce.
A miejsce jest o tyle znaczące, że i obecnie najczęściej używane wejście, to drzwi prowadzące z krużganków będących przyklasztornym cmentarzem. Fresk jest położony dokładnie naprzeciw tych drzwi. Tak więc i wchodząc i wychodząc z kościoła mamy przed sobą miejsca do zastanowienia się nad własną śmiertelnością.
Górna część fresku przypomina rodzaj kaplicy, łuku triumfalnego, dolna faktycznie sprawia wrażenie, jakby pod ołtarzem umieszczono czyjś grób. I to one stanowią przyczynek, dla którego malowidło traktuje się jako dzieło awangardowe. Otóż uważa się, że jest ono malarskim wyrażeniem badań Brunelleschiego nad perspektywą. Ponoć mistrz Filip pomagał nawet Masaccio w wyznaczeniu linii zbiegu. Mogło to wyglądać w ten sposób, że w punkcie zbiegu wbito gwóźdź i do niego prowadziły sznurki odbijane w mokrym tynku, wyznaczające charakterystyczne punkty fresku. Sama forma kaplicy także przypomina renesansowe projekty architektoniczne twórcy florenckiej kopuły.
Vasari pisze o tej iluzorycznej kaplicy tak:
"To, co tam jest najpiękniejsze oprócz figur, to beczkowe sklepienie narysowane perspektywicznie i podzielone na kasetony z rozetami. Zmniejsza się ono i skraca, tak że zdaje się przenikać w głąb muru."
Kaplica jest tak precyzyjnie odmalowana, że już wiele osób pokusiło się na rekonstrukcję obrazująca jej trójwymiarowość.
http://3dvisa.cch.kcl.ac.uk/project73.html
http://www.istitutomaserati.it/prospettiva/Immagini/masaccio.jpg
Co ciekawe, mimo tak precyzyjnego wykreślenia architektury, nie wszystkie postaci podlegają prawom perspektywy zbieżnej. I mimo, że dzięki układowi domyślnych linii zbiegu nasz wzrok koncentruje się na Trójcy Świętej, to Ona sama jest w Boski sposób ponad prawami ludzkimi (naturalnymi). Sylwetki Boga i Ukrzyżowanego są za duże, lecz nie jest to oczywiście błędem. Erwin Panofsky, analizując perspektywę jako formę symboliczną, stwierdza, że artyści często świadomie rezygnowali z czystej teorii na rzecz wyrazu artystycznego.
Ciągle myślę, co by było, gdyby Masaccio żył dłużej? Jak potoczyłyby się dzieje sztuki?
Już 23 lata później w kościele Św. Wawrzyńca pojawia się takie oto tabernakulum:
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/e/ec/San_lorenzo,_ciborio_di_desiderio_da_settignano.JPG
Czy coś Wam przypomina? Czyżby Desiderio da Settignano znalazł inspirację w młodym już nieżyjącym malarzu i stworzył rzeźbiarską oprawę dla drzwiczek tabernakulum?
Renesans od początków po jego krańce, to był jakiś niezwykły czas. Michał Anioł wyrzeźbił Dawida i watykańską Pietę przed ukończeniem 30 lat. Masaccio dokładnie w tym wieku zostawił po sobie między innymi kaplicę Brancacci (pisałam o niej tutaj). A ja w jego wieku ukończyłam studia nie mając pojęcia o tym, co chcę dalej ze sobą w artystycznym życiu począć.

sobota, 12 maja 2012

TRUSKAWKI

Zazwyczaj wręczanie podarków ogłaszane na blogach nazywa się "candy". Jakoś nie umiem przekonać się do tego słowa. Pomyślałam zbierając truskawki w ogródku, że tak nazwę moje słodkości.

A okazja zbliża się dość znacząca.
27 czerwca minie pięć lat od mojego przyjazdu do Toskanii i zarazem pięć lat prowadzenia bloga.
Myślałam, jak specjalnie podkreślić ten fakt, jaki prezent zrobić dla czytelników.
I wymyśliłam.
Wybaczcie, że tym razem nie wszyscy będziecie mieć możliwość udziału w losowaniu upominku, gdyż warunek  postawiony przeze mnie ogranicza się do osób, które po 27 czerwca wybierają się w podróż podobną trasą, którą i ja 5 lat temu przebyłam, czyli z Polski do Toskanii. Termin końcowy odbioru, to koniec 2012 roku
Chcę takiej osobie wręczyć osobiście obraz z Capella di Vitaleta w ramie, który miał być ilustracją na okładkę mojej pierwszej książki, ale w końcu wybrana została fotografia.
Nie jest istotny cel podróży do Toskanii, ważne jest, by taka osoba dotarła do San Pantaleo i odebrała prezent.
Oczywiście koniecznym jest, by się zapisać do losowania, albo komentarzem w blogu (jeśli autor będzie rozpoznawalny), albo mailem, albo na Facebooku, albo na toskania.forumowisko.net. Losowanie nastąpi właśnie 27 czerwca 2012 roku.
Może wtedy pojawi się jakaś niespodzianka dla pozostałych czytelników?
Zapraszam więc na truskawki:


czwartek, 10 maja 2012

DUŻO PLUSÓW

Już z poprzednich relacji można się domyślić, że jestem bardzo zadowolona z warsztatów, ich uczestniczek, przebiegu oraz efektów.
Wyszło jeszcze inaczej, niż planowałyśmy z Joanną, bo oprócz trzech osób zgłoszonych na warsztaty, przybyła z nimi przezacna ekipa rodzinno-przyjacielska. Tak więc i Asia miała dodatkowych klientów, których i tak w tym czasie jej nie brakowało. Oczywiście jest to powód jedynie do radości :)
W mojej grupie razem było osiem osób, które przyjechały dwoma autami. Umówiliśmy się więc, że to ja będę dodatkowym pasażerem, co pozwoliło nam z Joanną obniżyć jeszcze koszty warsztatów. 
Poza tym towarzystwo moich trzech kobietek, wraz z nimi oczywiście, było wymarzoną grupą do wspólnego podróżowania. Bezkonfliktowe, bezproblemowe, wrażliwe, zainteresowane i wielce radosne. To tylko kilka określeń, które obrazują, jaka atmosfera panowała podczas warsztatów i podróży, i biesiadowania.
Danusiu, Lucynko, Marylko, Adelko, Olu, Aniu, Agnieszko, Jurku - DZIĘKUJĘ!
Sprawdził się zamysł wspólnego przebywania. Byłam przekonana, że to nie mogą być sztywne godziny na zajęcia, a potem niech grupa robi, co chce. Właśnie owe wspólne podróże, poznawanie nowych smaków, zaglądanie w zakamarki miasteczek i własnych serc było niezbędną oprawą warsztatów i tego będę trzymać się na przyszłość.
Wspólne spożywanie posiłków to bardzo cenne doświadczenie, wyszło naturalnie i spontanicznie, a okazało się być tym, co nadawało charakteru całości.
Miło mi było, że moja jako taka znajomość włoskiego pozwalała czuć się nam swobodnie, przełamywała bariery językowe, co wiadomo, było np. niezbędne wręcz podczas zamawiania posiłków.
Mocno przydawała się też wiedza o potrawach, zwyczajach itp. Mogłam służyć grupie poniekąd za cicerone. 
Także elastyczność w podejściu do programu, do potrzeb grupy była aspektem ułatwiającym pracę.
Cieszę się też, że przez dobór ćwiczeń udało mi się uruchomić drzemiące (także i w większości z Was) pokłady własnej wrażliwości artystycznej. Na pewno też pokazałam, jak obserwować to, co się rysuje. Dzięki różnym wprawkom, mniejszym i większym ćwiczeniom, mogłam z dużą pewnością na koniec powiększyć format i dać babeczkom więcej swobody.
Tak wyglądało dochodzenie do efektu końcowego:
No i jeszcze raz przypomnę ostatnie prace:
Dużo, dużo plusów.
A minusy?
Głównie czas trwania. Było to pięć intensywnych dni. Owszem przyniosły zamierzony efekt, ale z wielkim poświęceniem dla uczestniczek, dla których niemałą torturą musiała być rezygnacja ze zwiedzania na rzecz zajęć. Wydłużenie warsztatów jednak podrożyłoby bardzo koszty, gdyż większość agriturismi działa w systemie pełnych tygodni.
Myślę też, że lepiej by było, gdybym mieszkała razem z uczestnikami, przy jednoczesnym zostawieniu każdemu jakiejś prywatnej przestrzeni, czasu dla siebie, na książkę itp. 
Z takimi wnioskami zasiadłyśmy już z Joanną do planowania następnych, wrześniowych warsztatów.
I tutaj jeszcze musi się pojawić jedna uwaga:
Bez Joanny i VisiToscana nie dałabym rady zorganizować zajęć. Ja może i jestem dobry belfer, ale logistycznie chyba bym padła. Podział obowiązków, zaufanie, że lokum znalezione przez Asię nie przyniesie nam wstydu. Pyszny obiad w niezwykłej scenerii parku Giaccherino, a także wiele, wiele telefonów przez nią wykonanych przyczyniło się do zadowolenia z pierwszych warsztatów.
A żeby nie było, że sama nad sobą pieję, wklejam wypowiedź na razie Marylki, bo reszta wpadła w popowrotny wir zajęć i muszę uzbroić się w cierpliwość by pozyskać komunikaty zwrotne.
Niebawem pokażę jeszcze zdjęcia wykonane przez innych uczestników.

Chciałabym jeszcze raz bardzo Ci podziękować za doskonałe przygotowanie naszego pobytu, że tak cierpliwie towarzyszyłaś nam do późnych godzin wieczornych.
A warsztaty przeszły wszelkie oczekiwania, moja rodzina była zdumiona , gdy zobaczyła moje 2 ostatnie rysunki .
Odkryłaś przed nami nie tylko techniki rysunku ale przede wszystkim zmieniłaś mój sposób postrzegania. Wspaniale wypoczęłam, skupienie się na rysowaniu  pozwala oderwać się od codzienności , zapomina się o całym świecie...
...

Właśnie zamierzam wypełnić toskański szkicownik rysunkami ze zdjęć , no i studnię muszę trochę  poprawić, bo jedna ściana jest wklęsła co zobaczyłam dokładnie na zdjęciach (ale i tak mi się podoba, nawet taka krzywa – nie przypuszczałam , że  uda mi się ją tak narysować).
Jak się trochę ogarnę w pracy i w domu to postaram się więcej napisać na temat naszego pobytu i warsztatów. Dziewczyny na pewno  też coś napiszą. Lucyna na każdym postoju szukała obiektów do rysowania, a Danka  następnego dnia cały czas mówiła o studni , która jej się nawet przyśniła. Ja muszę powiedzieć, że po dłuższym rysowaniu też byłam zakręcona, trudno było mi się skupić na drodze jak wracaliśmy do Il Pianaccio, może za dużo wina ...? 
Wygląda na to ,że połknęłyśmy bakcyla rysowania.
Maria Koszałka

W zakładce warsztaty jest już nowa oferta, oczywiście na razie z zawyżoną ceną, gdyż nie mamy pełnych danych pozwalających ją urealnić. To zależy od samych uczestników.


wtorek, 8 maja 2012

STANOWCZO ZA SZYBKO MINĄŁ TEN CZAS

Nadszedł ostatni dzień warsztatów. Ale bez żadnych ulg.
Najpierw były ćwiczenia w plenerze, a dokładniej na Piazza Duomo w Pistoi. Nie chciałam być aż tak okrutna, by nie pokazać miasta uczestniczkom kursu. Zaczęliśmy więc całą ekipą choć od krótkiego spaceru.
Krótkiego, nie dlatego, że w Pistoi nie ma czego pokazać, wręcz przeciwnie i wbrew temu, ile miejsca poświęcają miastu przewodniki. Krótkiego, bo chciałam zrealizować ostatnie ćwiczenie.
Było ono bardzo intensywne, stałam niemal z batem nad kobietkami, ale osiągnęłam zamierzony cel, by patrzyły bardziej całościowo na kompozycję i za szybko nie wchodziły w detal.
W tym czasie najpierw podszedł do nas starszy pan i zaczął mi mówić, jak one powinny rysować. Nie chciał wiedzieć, jakie ćwiczenie miały do wykonania, więc oparłam się o argument, że ja jestem ich nauczycielką. Na co usłyszałam, że pan też i że .. często jeździ do Auschwitz. No to faktycznie było istotne w rysunku.
Potem podszedł inny człowiek. Nic nie powiedział, ale wymownie otworzył mi przed nosem swój szkicownik, w którym piórkiem miał dobrze narysowany budynek, nad którym koncentrowała się jedna z pań. Porównał, dowartościował się, nie wiedząc też, na czym polegało ćwiczenie, i poszedł.
Dzięki uprzejmości Oli Koszałki mam mniej więcej tę chwilę uwiecznioną na zdjęciu.
fot. Ola Koszałka
A ja się cieszyłam, że im tak dobrze idzie, bo naprawdę szło tak, jak powinno.
Niestety trzeba było już iść z powrotem na parking, ale to, co czekało na wszystkich choć trochę wyrównało im niedosyt Pistoi.
Ostatnim punktem było Giaccherino.
Nie brakuje Wam w tym wpisie jedzenia?
Mimo, że Giaccherino w ofercie nie ma restauracji, w pobliżu trudno o jakąkolwiek trattorię czy osterię, to właśnie park przy klasztorze był miejscem ostatniego wspólnego posiłku.
Tym razem o nasze żołądki zadbała Joanna z Andreą z VisiToscana. Już z daleka scena wydała się surrealistyczna.
Długą aleją cyprysów szliśmy ku placowi pod piniami, pod którymi nierealnie wyglądał pięknie zastawiony stół.
Zapomnieliśmy o jedzeniu, długi czas syciliśmy wzrok.
Joanna przygotowała stół w czerwieniach, które wspaniale kontrastowały z zielonym tłem i błękitem ponad nim.
Andrea - jedyny Włoch w tym towarzystwie - oprócz przybyłych także włoskich psów - zajął się grillem. Joanna przy pomocy swojej mamy dzielnie tnącej pomidory podała pyszne bruschetty.
A ja przed posiłkiem użyłam pewnej rośliny zazwyczaj używanej jako przyprawa, tym razem miała dosłownie pokazać, kim jest laureat. Dla moich wspaniałych kursantek uplotłam wieńce laurowe, oczywiście z gałązek naciętych z plebanijnego żywopłotu.
Przebojem i nowinką dla absolutnej większości była sałatka panzanella (pancanella), według przepisu mamy Andrei:

chleb toskański og 0,70 (w Polsce pewnie można dać pszenny chleb, niekoniecznie też musi być czerstwy)
1 duża czerwona cebula
0,5 kg pomidorków (najlepsze małe koktajlowe czereśniowe - takie owalne)
2 świeże ogórki
pół pęczka bazylii
oliwa
winny ocet 
sól i pieprz

Chleb moczyć i wycisnąć. potem rozdrobnić na masę przypominającą kuskus. Dodać pokrojone na kawałki warzywa, w miarę drobno ale nie za cienko. Poszarpać bazylię i przyprawić według uznania.
Najlepiej zrobić ją wcześniej, na kilka godzin, żeby się przegryzła.


Trudno nam było oderwać się od stołu, ale to jeszcze nie był koniec warsztatów. Na koniec pozostała smakowitość samego klasztoru.  Po szybkim zapoznaniu się z tym niezwykłym miejscem, wręczyłam kobietkom większe kartki i dając dużo więcej swobody towarzyszyłam im w największym przedsięwzięciu warsztatów.
Atmosfera Giaccherino jest niezwykle sprzyjająca twórczości.
Marylka, Lucynka i Danusia nie bacząc na chłód panujący w chiostro pokazały, jak bardzo pilnymi uczestniczkami warsztatów były.
Ups! Zapomniałabym napisać, że o mały włos nie powstałby rysunek z włoskim modelem - Andreą.
Z dumą chcę Wam zaprezentować efekt końcowy warsztatów. Mogę teraz zdradzić, że sama nie spodziewałam się, iż po pięciu dniach nauki pojawią się takie rysunki. Wszak to oczywiste, że tego typu kursy dają głównie bazę pod długą pracę własną. Reszta należeć będzie już do tych, które przyjechały przekonane, że nie umieją rysować.

Podsumowaniu warsztatów  i wnioskom na przyszłość poświęcę jeszcze jeden wpis.

poniedziałek, 7 maja 2012

TYLKO I AŻ

Znowu zaczęłyśmy od zajęć w pracowni.
Czas było nauczyć się czegoś o świetle i cieniu, a następnie ruszyć w światło i cień Chianti.
Nikt z ekipy nie był jeszcze w Greve in Chianti, więc tam wyznaczyłam cel wyprawy. 
Oczywiście zaczęliśmy od ... posiłku. Tym razem już nie ryzykowaliśmy i pomyśleliśmy o obiedzie w słusznej porze. Najpierw weszłam do jakiegoś sklepu, zobaczyłam ekspedientkę żegnającą się serdecznie z klientką, więc zaczepiłam wychodzącą, pytając, czy jest z Greve. Skoro usłyszałam odpowiedź twierdzącą, przypuściłam  od razu atak pytając, gdzie tu się dobrze zje. Mieszkanka Greve zadała najpierw kluczowe pytanie: pizza czy mięso? Co oznaczało mniej więcej, czy interesuje nas fast food czy lokalna wyżerka. Wiadomo co!
Tak trafiliśmy do położonego przy placu hotelu z restauracją "Giovanni da Verrazzano".  Przyznam, że miałam lekkie obawy, bo taki wyszynk na placu tłumnie zazwyczaj odwiedzanym przez turystów nie wróży nic dobrego. Ale zaufałam doradczyni, a wraz ze mną cała ekipa. 
To dopiero była uczta! 
W dobry humor wprawił nas nie tylko posiłek z winem, ale i zachowanie restauratorki. Podeszła i usłyszawszy nas rozmawiających ze sobą, zapytała, czy jesteśmy Rosjanami. Z uśmiechem odpowiedziałam jej, że to okrutne mówić Polakowi, że jest Rosjaninem. Właścicielka w lot zrozumiała błąd i naszą awersję do bycia nacją ze wschodu. Zareagowała niezwykle spontanicznie i na przeprosiny ucałowała mnie w rękę. Było tak zaskakujące, że nikt nie zdążył uwiecznić tego gestu. Już było wesoło, ale po tej reakcji poczuliśmy się bardzo domowo. Znowu była dziczyzna, makarony, kaczka z porchettą, pieczone ziemniaki. Wszystko tak wyśmienite, że nie skusiliśmy się nawet na deser, choć nie wątpię, że i ten by nas rozpieścił.
Po obiedzie zasiadłyśmy na Piazza Matteotti, by tym razem stanąć przed zagadnieniem perspektywy i dominanty w rysunku.
Reszta ekipy, jak zawsze zajęła się zaglądaniem miasteczku w zakamarki, czytaniem, opalaniem, itd. 
W nagrodę za pilny udział w zajęciach a dla pozostałych za cierpliwe oczekiwanie wstąpiliśmy jeszcze do pobliskiego Montefioralle. Kilka spojrzeń wokół miasteczka, kilka wewnątrz.

Dalej już nie ruszyliśmy, bo się nie da każdego dnia wracać ok.23.00 do domu. Więc było tylko Greve i aż Greve in Chianti.
Mam nadzieję, że znowu rozjaśniłam kobietkom parę aspektów rysowania, sama jednak pozostałam w ciemnej niewiedzy, z jakimi dwiema roślinami spotkałam się tego dnia. Może ktoś z Was wie?


niedziela, 6 maja 2012

ODROBINA GENIUSZU NIE ZASZKODZI

Zgodnie z prognozami, słońce delikatnie zachęcało do wycieczki, na którą, oczywiście, wyruszylibyśmy bez względu na warunki pogodowe.
Po drodze zatrzymaliśmy się u handlarza starzyzną, mimo że sezon na poszukiwanie nowych starych nabytków dopiero się zaczyna, z chęcią poszperaliśmy w pozimowych "resztkach".
Wycieczkę zaczęliśmy od postawienia kilku kroków przy domu Leonarda da Vinci w Anchiano. Niestety sam budynek jest obecnie niedostępny z powodu remontu. Ponoć planuje się re-otwarcie w czerwcu.

Przyjemnie było zacząć podróż od leonardowskich pagórków, od wyobrażenia sobie młodego chłopca, który po nich biegał i odcisnął swoje nazwisko na całym artystycznym i technicznym świecie.
Anchiano było tak tylko po drodze, starej drodze łączącej Pistoię z Vinci, omijającej Lamporecchio, dającej zachwyt krajobrazem.
Pierwszy dłuższy przystanek - Vinci - muzeum maszyn według projektu imć pana Leonardo. Nie wchodziłam. Już kilka razy widziałam, a zamarzyło mi się na chwilę przysiąść i tak zupełnie od niechcenia naszkicować jakiś jeden przedmiot. Padło na dzbanek z herbatą.
Pławiłam się w końcu w ciepłych promieniach słońca. Na krótko przed powrotem zwiedzających miejsca przy stolikach wokół mnie opróżniły się z nagła. Przegoniły je pszczoły przybyłe tysiącami i krążące  nad naszymi głowami. Ja sobie je spokojnie obserwowałam, żadna nie obniżała lotów, a po chwili wszystkie odleciały. Pierwszy raz słyszałam tyle pszczół na raz, dlatego to zapisuję, bo chcę zapamiętać tę chwilę.
Vinci nie miało być modelem rysunkowym, tego dnia planowałam głównie podać wskazówki dotyczące rysowania pejzażu, lecz dopiero tego okalającego Certaldo Alto.
Trochę nam zeszło w Vinci i zachodziła realna groźba, że w Certaldo nie załapiemy się na obiad. Trattorię z widokiem na San Gimignano zastaliśmy zamkniętą na cztery spusty, była 14.30, więc chyba po prostu jeszcze nie otworzono jej na sezon, albo akurat tego dnia mieli wolne. Zaszliśmy więc do Osteria da Chichibio (czyt. kikibio). Myślałam, sądząc po ilustracji, że Chichibio to jakaś nazwa ptaka. Okazało się po powrocie do domu, że nie znam Boccaccia, a Chichibio to tytułowa postać jednego z opowiadań "Dekameronu". Jego treść zamieściłam na samym końcu wpisu. A dlaczego Boccaccio? No bo właśnie w niedalekim od osterii kościele jest pochowany.  Certaldo to jego rodzinne miasto.
Wróćmy do posiłku. Dlaczego w ogóle piszę o wspólnych obiadach? Tego nauczyłam się tutaj i to działa w każdym przypadku - biesiadowanie zbliża ludzi do siebie, łagodzi, przełamuje opory, wytwarza dobrą atmosferę. A jeśli jeszcze jest tak smacznie jak "U Chichibio", to nic dodać, nic ... zostawić na talerzu.
Przebojem tego obiadu było na pewno lardo - słonina. Już się otrząsacie na samą myśl, jakie to tłuste i niedobre? Już o niej pisałam i wiem, że jeśli ktoś jej nie spróbuje, to nie będzie miał wyobrażenia, czym jest toskańska słonina na grzance, albo nawet podana na surowo. Zjedliśmy po jednym daniu, żeby na pewno starczyło nam miejsca na deser. Była to poezja lekkości mascarpone ze śmietaną, posypana czekoladą oraz na deseczkach podane cantuccini ze szklaneczką vinsanto do ich moczenia. Nie będę Was zadręczać winami, ale wystarczy, że zamówicie tam vino di casa, nie pomyślicie, że to zwykłe wino stołowe.
Dobry obiad to też dobry podkład pod ćwiczenia rysunkowe. Krótki spacer po Certaldo dotyczył tylko tej części ekipy, która brała udział w kursie, reszta buszowała dalej po miasteczku.
Nie wiem, czy napotkana inna grupa także była po obiedzie, nie zaglądałam też im w szkicowniki, ale widać, że Toskania przyciąga ołówki jak magnes.
Potem, gdy rysowałyśmy, podszedł do nas jeden z uczestników tamtego pleneru, więc dowiedziałyśmy się, że to niemiecka grupa ucząca się, jak rysować portret i akt.
Myśmy zajęły się toskańskim krajobrazem.
Po żmudnej próbie poradzenia sobie z planami w pejzażu zasłużyłyśmy na barwne cappuccino oczywiście o nazwie Boccaccio. Taką kawę najlepiej się pije na zewnątrz, przy studni obłożonej kwiatami.
Trudno było naruszyć te małe dzieła barmanki. Jakoś sobie poradziliśmy i ruszyliśmy dalej.
Na chwilę zatrzymaliśmy się, by zrobić zdjęcia miasteczka widzianego z drogi. Mnie poruszył  jednak inny widok, pani sadzącej pomidory. A ja myślałam, że już większej toskańskiej motyki nie może być. Jak ta pani ją dźwiga? Moja jest połowę mniejsza a mam wrażenie, że pielę hantlami.
Dojechaliśmy do San Gimignano - wieczornego, pustego, niemal pozbawionego turystów.
Większość z tych, którzy jeszcze przemykali uliczkami kamiennego miasteczka, posługiwała się językiem polskim. Zresztą w minionym tygodniu ten język królował w całej Toskanii.
Oczywiście już zwyczajowo przed rysowaniem trzeba było zrobić dobre podłoże w żołądku. Jeśli San Gimignano to .. lody, oczywiście, że lody. Pyszne. A skoro już Wam brakuje tego słowa to napiszę: MNIAM!
Usiadłyśmy na samym środku Piazza della Cisterna i skoncentrowałyśmy się jedynie na studni. Oczekiwałam  spotkania z koleżanką, która tam mieszka, więc nie zdziwiłam się, gdy usłyszałam za plecami "Małgosia?". Odwróciłam się, ale to nie była Edyta, tylko ... Ania! Moja koleżanka z dawnych projektów międzynarodowych. Ależ byłam wzruszona. Lecz nie było czasu na dłuższe pogaduszki, musiało nam wystarczyć długie przytulenie i radość ze spotkania.

Edyta też się pojawiła, ale tylko na rzut oka na siebie i parę słów.
Gdy się ściemniło, ruszyliśmy w drogę powrotną.
Tak minął nam następny dzień. Dobry i słoneczny.

A teraz obiecane opowiadanie Boccaccio.

JEDNONOGI ŻURAW (CHICHIBIO E LA GRU):

Currado Gianfigliazzi,  jak  to  każdy  z  was  już  zapewne  słyszał,  a  może  i  widział,  był jednym z najszczodrobliwszych i najgościnniejszych obywateli naszego miasta. Wiecie także, że rycerski wielce żywot pędził i osobliwe upodobanie w psach i ptakach łowczych znajdował – by już o większych jego dziełach nic nie rzec. Otóż pewnego dnia, gdy sokół jego koło Peretoli żurawia upolował, pan Currado, widząc, że ptak jest młody i tłusty, posłał go swemu doskonałemu kucharzowi z rozkazem przyrządzenia tej zdobyczy smakowicie na wieczerzę.
Chichibio (tak się nazywał ów kucharz, Wenecjanin, będący wielkim tępakiem z wejrzenia i w rzeczy samej) oskubał żurawia, wsadził go na rożen i jął troskliwie opiekać. Potrawa była już niemal gotowa i wokół siebie silną i apetyczną woń rozsiewała, gdy pewna niewiastka z
okolicy, imieniem Brunetta, w której Chichibio był wielce rozkochany, do kuchni weszła, a poczuwszy woń mięsiwa na rożnie i widząc żurawia, najpieszczotliwszymi słowy jęła prosić kucharza, ażeby jedno udo dla niej odciął.
Chichibio odrzekł, śpiewając:
- Nic z tego, piękna Brunetto, nic z tego, wierzaj mi!
Czym dziewczynę tak rozgniewał, że zawołała:
– Ha! Jeśli tak, to przysięgam ci, że jak Bóg na niebie, i ty nigdy niczego ode mnie nie dostaniesz.
Wówczas Chichibio po krótkim, ale w słowa obfitym sporze, nie chcąc dręczyć niewiasty, odciął żurawiowi jedną nogę i obdarzył nią swoją umiłowaną.
Gdy godzina wieczerzy nadeszła, postawiono przed panem Curradem i gośćmi owego żurawia o jednej nodze. Wówczas gospodarz, zdziwiony, rozkazał przywołać kucharza i zapytał go, co się z drugim udem stało. Chichibio, który jako Wenecjanin, w łgarstwie celował, odrzekł natychmiast:
– Panie, żurawie mają tylko jedno udo i jedną nogę.
Na to pan Currado, rozgniewany, zawołał:
– Jak to, do kroćset, chcesz wmówić we mnie takie głupstwo? Zali to pierwszy żuraw, którego w życiu widzę?
Ale Chichibio, niezmieszany, rzekł:
– Jest tak, jak powiadam, a jeśli chcecie, panie, to na żywych żurawiach dowodnie wam to pokażę.
Currado przez wzgląd na przytomnych gości pohamował się i rzekł:
– Jeśli obiecujesz pokazać mi to, czegom nigdy sam nie widział  ani nie słyszał o tym od innych, jutro obietnicy dotrzymać musisz. Jeżeli jednak nie zdołasz tego uczynić, to przysięgam na ciało Chrystusa, że dam ci taką naukę, iż przez całe życie swoje z trwogą o mnie
wspominać będziesz.
Na tym skończyła się tego wieczora ich rozmowa. Nazajutrz zaraz o świcie pan Currado, którego gniew we śnie wcale nie osłabł, podniósł się z łoża, jeszcze jakby napęczniały, kazał wsiąść kucharzowi na koń, a potem wspólnie z nim wyjechał kierując się ku bagnom, położonym przy rzece, nad brzegiem której o wczesnym ranku najczęściej żurawie się trafiały. Po drodze zasię rzekł do Chichibia:
– Obaczymy teraz, kto wczoraj zełgał: ja czy ty.
Chichibio, widząc, że gniew jego pana nie sfolgował i że trzeba dowieść prawdy słów swoich, co rzeczą niemożliwą mu się zdawało, jechał w największym strachu za panem Curradem. Gdyby mógł, byłby chętnie umknął, gdzie pieprz rośnie. Nie mając jednak tej możności, spoglądał raz na prawo, to znów na lewo lub przed siebie, a każdy przedmiot, który przed nim zamajaczył, zdał mu się być żurawiem, stojącym na dwóch nogach.
Nareszcie na brzegu rzeki ujrzał pierwszy około dwunastu żurawi, stojących na jednej nodze, jak to jest w obyczaju u tych ptaków, gdy je sen zmorzy.
Na ten widok Chichibio obrócił się żywo do swego pana i rzekł wskazując na ptaki:
– Teraz jawnie przekonać się możecie, że wczoraj wieczorem prawdę powiedziałem twierdząc, iż żurawie mają tylko jedno udo i jedną nogę. Spojrzyjcie tylko przed siebie.
Currado zawołał:
– Poczekaj chwilę, zaraz ci pokażę, że żurawie mają dwie nogi.
I podjechawszy bliżej nieco, zakrzyknął:
– Ha! Ha!
Na ten krzyk spłoszone żurawie opuściły natychmiast podniesioną  w  górę  nogę  i  przebiegłszy kilka kroków odleciały z pośpiechem. Wówczas pan Currado zwrócił się do Chichibia i spytał:
– No! hultaju, jak ci się zdaje, ile nóg mają?
Chichibio ze strachu już prawie zmysły postradał, ratując się zawołał jednak:
– W samej rzeczy, wielmożny panie, w samej rzeczy, ale na wczorajszego żurawia nie krzyknęliście: „ha! ha!”. Gdybyście to byli uczynili, jestem pewien, że i on byłby drugą nogę pokazał, jako i te ptaki przed chwilą.
Niespodziana ta odpowiedź wprawiła pana Currado w tak wielką wesołość, że cały gniew jego stopniał i gwałtownemu śmiechowi miejsca ustąpił. Wreszcie, pohamowawszy się nieco, rzekł:
– Masz słuszność, Chichibio, powinienem był tak wczoraj wieczór postąpić. Moja więc to wina, nie twoja.
Takim to sposobem Chichibio, ułagodziwszy szybką i zabawną odpowiedzią swego pana, ciężkiej kary uniknął.