niedziela, 27 lipca 2014

MALOWANIE Z DRESZCZYKIEM

Na prośbę zaprzyjaźnionych franciszkanów odnowiłam miejsce spoczynku rzymskiej świętej Teodory.
Zginęła w amfiteatrze rzymskim i pochowano ją, wraz z innymi męczennikami, w katakumbach. Zabrano ją i ulokowano pod ołtarzem. Pojawiła się w sanktuarium w XVII wieku, o czym mówi klasztorna kronika braci z Sinalungi. Najpierw oddawano jej cześć otwierając uroczyście niszę w wyznaczone dni roku, potem powoli odchodziła w zapomnienie. Aż w sanktuarium pojawili się młodzi polscy franciszkanie. Odkryli pokrywę, znaleźli szczątki kobiety, a że Włosi bardzo lubią "kontakt bezpośredni", to przywrócono jej kult. 
Niestety, wraz z zapomnieniem, zapomniano i o utrzymaniu niszy. Kiedyś wymieniono górną deskę zamalowaną jednolitą zielenią, część ramy została pobielona olejną farbą. Wszystko kruszało, miało mniejsze, lub większe ubytki. Po konsultacjach ze znajomą konserwator zabytków dobrałam odpowiednie farby i media zabezpieczające.

Cały dzień spędziłam w towarzystwie zacnych kości. Spoglądałam na nią zza szyby i zastanawiałam się nad jej krótkim życiem. A że starości nie dożyła, można się domyśleć chociażby po zębach. Ciekawie byłoby odtworzyć jej portret, jak to zrobiono w przypadku Małgorzaty z Cortony, ale to chyba dość drogie przedsięwzięcie.
To swoiste obcowanie z Teodorą nie budziło we mnie lękowych dreszczy. Przejmowałe mnie spotkanie w czasie. Dwie różne kobiety, nigdy za życia byśmy się nie spotkały, gdyby była pochowana w grobie, też bym tak nie odczuła, że mam do czynienia z kimś, kto wieki temu oddał swoje życie za to, w co i ja wierzę. Niczym więc były moje bóle kręgosłupa po kilku godzinach pracy. 
Jaką była dziewczyną? Co robiła? Co lubiła? 
Pozostaje milczenie.
Był jeszcze inny dreszczyk, ślad jeszcze jednego człowieka, którego nie widziałam, nic o nim nie wiem. Przygladając się bliżej ramie, zobaczyłam, że olejną farbą zamalowano różowawą marmuryzację. Przywracając ją, czasami przedłużałam oryginalną linię. I to przedłużenie czyjegoś gestu, oddzielone kilkoma pokoleniami, przyprawiło mnie o dreszcz emocji. 
To trochę tak, jak byśmy weszli do czyjegoś domu, opuszczonego przez kilkaset lat. Na stole leżałby zeszyt z zaczętym pisanym tekstem. Obok pióro i atrament. Wystarczy siąść i zacząć dalej pisać, starając się podrobić charakter pisma nieżyjącej osoby. Czujecie ten dreszczyk?

poniedziałek, 21 lipca 2014

TROPIĄC ROMAŃSKIE ŚLADY

Skoro już wspomniałam, że o okolicach Pizy można napisać osobny przewodnik, pokażę Wam wycieczkę sprzed tygodnia. Od dawna chodził za mną objazd po kościołach romańskich w pobliżu Vicopisano. Dodatkowo rozmawiałyśmy sobie z Joanną o kościółkach, które nadawałyby się na uroczystości ślubne. Asia wyszukała coś wyglądającego arcyciekawie, własnie w tamtych rejonach, nic tylko jechać. Po drodze wstąpiliśmy na obiad, lokal wart polecenia, ale dzisiaj o nim nie napiszę. Czekam na specjalny dzień, by o nim się rozgadać.

Jak to z planami bywa, są po to, by je zmieniać na bieżąco.
Oprócz romańskich kościółków wypatrzyłam w okolicy twierdzę. Ruiny, twierdza? Jestem za.

Taaaa...
Gdy przyglądałam się mapie, w głowie miałam inną kolejność, ale już w drodze pomyślałam, że może lepiej zacząć od tej twierdzy. Dżipiesie prowadź!
Ale wymyśliłam!
Najpierw okazało się, że jesteśmy w pobliżu innych miejsc, które miałam na mapie.
Był brązowy drogowskaz do Chiesa di Saint Jacopo in Lupeta, więc zjechaliśmy. Prosty romanizm, kilka zdobień, rozrzuconych bez czytelnej logiki po całej fasadzie.  Korzenie w czasach Longobardów, obecny stan w czasie zapomnienia.  Najpierw dedykowany San Mamiliano, o czym pamięta napis nad portalem, na początku XV wieku oddany pod patronat św. Jakuba.
Resztki małego klasztoru, który tam był przebudowano i stworzono dużą prywatną rezydencję. Sądząc po liczbie skrzynek pocztowych, zamieszkuje ją około 10 rodzin.
Podejrzewam, że kościół otwiera się bardzo rzadko. Niebawem będzie ku temu okazja, widziałam w pobliskim Vicopisano zapowiedzi na Świętego Jakuba.
Vicopisano - takie na wyciągnięcie ręki - spowodowało powrót do pierwszej wersji wycieczki.
Zupełnie niezamierzenie wjechaliśmy od strony kościoła, który chciałam zobaczyć i naiwnie myślałam, że w niedzielę po południu będzie otwarty.
Bardzo horyzontalna bryła, mocno przylega do ziemi, nieznane jej są wertykalne uniesienia gotyku. I tu prosto, bez spektakularnych zdobień.  Tylko rytmy ślepych arkad i rombów, a w niektórych nich bardzo delikatne reliefy. Drobne ornamenty wypatrzyłam jedynie w środkowych łukach oraz w gzymsie podkreślającym poziomy podział fasady.
Jedyna figuratywna płaskorzeźba przedstawiająca ścięcie głowy Jana Chrzciciela, utknięta w lewym narożniku nawy zdaje się być zaprojektowana przez dziecko, ale to właśnie kocham w romańskiej sztuce.
Największą ozdobą fasady, i w ogóle murów, jest kamień. Niezwykle malarski. Gdyby nie inne zajęcia, to aż ręcę korcą, by któreś ze zdjęć "przetłumaczyć" na obraz. Tym tworzywem jest skała ze wzgórza Verruca,  zwierająca głównie kwarcyty. Pojawia się w wielu budowlach rejonu Pizy, zwłaszcza tam, gdzie potrzebna jest konstrukcja nośna. Nawet w Krzywej Wieży, u jej podstaw, znajdziecie pietra verrucana. 
Nie tylko fasada prosi się o pędzel, także jej boczna ściana porusza moje serce. Drobne rzeżbione detale, cudowne plamy współgrające ze słońcem.

Przywyczajona do zamkniętych kościołów, przeszłam nad tym do porządku dziennego. Zburzę jednak porządek chronologiczny wyprawy. Pojechaliśmy dalej, ale wracając przez Vicopisano zobaczyłam otwarte drzwi do świątyni. "Zatrzymaj się! Otwarte!" - Jakże zrozumiałe dla Krzysztofa. Przystanął wbrew wszelkim przepisom, a ja pobiegłam ku portalowi.
Jak dobrze!
Wnętrze mnie nie rozczarowało. Mało naleciałości z późniejszych epok. Babcinki zbierały się na Mszę, więc nie chciałam przeszkadzać, ale nie mogłam się opanować, by fotograficznie nie zabrać ze sobą choć kilku migawek.

Elementy znajome. Podział na nawy, przedzielone kolumnami. Freski, niestety, w zaniku. Jest coś, co mnie mocno poruszyło. Tak niezwykle ekspresywna rzeźba, że zwątpiłam, czy ona stara, czy współczesna. Tylko resztki polichromiii kazały myśleć, że mam do czynienia ze średniowieczną grupą Ukrzyżowania. Potwierdziły się moje przypuszczenia - XIII wiek. Głupio mi było tak przed oczekującymi na Mszę przyglądać się temu dziełu, musiałabym zasłaniac ołtarz. Muszę tam kiedyś wrócić. Tylko jak zastać kościół otwartym?
Jeśli zobaczycie uchylone drzwi, wejdźcie bez zastanowienia!
Obok kościoła stoi inny bardzo ciekawy budynek, o świeckim przeznaczeniu. Wydaje się być dopasowany stylem, rzeźba dzieci nad wejściem każe przypuszczać jakieś powiązania ze średniowieczem. Na ścianie napisane jest "Dzieło Kardynała Maffi". Trudno znaleźć jakieś szczegółowe informacje, ale po krótkich poszukiwaniach dochodzę do wniosku, że to prywatny żłobek, budynek o tym przeznaczeniu powstał z inicjatywy wspomnianego kardynała, żyjącego na przełomie XIX i XX wieku.

W planie miałam kościoły romańskie, ale przecież nie mogę nie przespacerować się po Vicopisano.
Krzysztof poszedł na kawę, a ja zanurkowałam w uliczki, zaułki i kto wie, co jeszcze.
Wiele razy przejeżdżałam drogą nieopodal, ale w ogóle nie odnotowałam istnienia tu jakiegoś miasteczka.
Najpierw przyciągnęła mnie smukła wieża zegarowa.
Zaraz w pobliżu niej, wśród zwyczajnych mieszkalnych budynków, widać starsze pozostałości. To niewielka dzielnica zwana case torri (domy wieże).

Wzrok przyciągały jeszcze inne zabudowania. Co chwilę widziałam drogowskazy kierujące mnie do Fortezza Brunelleschi.  Doszłam jakąś dziką ścieżyną, ostro wspinającą się ku górze, a nie musiałam.
Istnieje zwykła ulica, też pnąca się wzwyż, lecz o wiele mniejszym nachyleniu.
Brunelleschi w Vicopisano?
Ano tak. Florencja była w ciągłej wojnie z Pizą. Garnizon florencki potrzebował dobrego, czyli trudnego do zdobycia, punktu kontrolno-wypadowego. Budowę, z wykorzystaniem istniejącej wieży, polecono florenckiemu architektowi.  W środku twierdzy jest muzeum, ale może nie tego dnia?

Schodzę już normalną ulicą, bardzo urokliwą, pozwalającą spogądać na dachy, co bardzo lubię.

Dochodzę na główny plac miasteczka, gdzie rozłożył się rynek ze starociami.
Trudno je jednak nazwać antykwarycznymi. To głównie kiermasz second hand. Straszne badziewie, ale wypatrzyłam na nim skarby. Są do odnowienia, dlatego teraz ich nie pokażę.

W zamian proponuję kilka osobnych zdjęć z Vicopisano:






No, to teraz kierunek Rocca Verruca. I tu się zemściła, albo i nie, zmiana planów. Droga szybko zapomniała o asfalcie (z drugiej strony góry chyba dłużej można jechać normalną), poprzecinana była rowkami wyżłobionymi silnymi strumieniami wody.
Niedobrze dla auta, ale jechałam z dobrym kierowcą, dzięki temu mogłam się cieszyć widokami na dolinę Arno. Nie wszystkie zachwycają, bo te okolice są dość uprzemysłowione, gdzieś jednak są i pola, lasy i Vicopisano na pierwszym planie:





W pewnym momencie trafiamy na zakaz wjazdu. Dalej można iść tylko pieszo. Po drodze minęliśmy kilku spacerowiczów. Świetne miejsce dla rodzin, myślę, że wędrówka ku ruinom potężnej twierdzy i zobaczenie jej murów może być dobrą motywacją do marszu. Moja wyobraźnia już się uruchamiała. Nie doszliśmy daleko, wiem, że można dojść pod samą fortecę, ale  czas troszkę cisnął, gdyż obiecałam Asi, że sprawdzę pewną kaplicę. Wróciliśmy do auta.
Poprosiłam Krzysztofa, byśmy przejechali przez miejscowość Caprona, nad którą spektakularnie dominują resztki zamku w postaci samotnej wieży o bardzo oryginalnej nazwie Upezzinghi. Reszta zabudowań padła ofiarą wojen.

Z zamkiem wiąże się fragment życiorysu Dantego, który uczestniczył 16 sierpnia 1289 roku w bitwie o zdobycie Caprony. Poeta wspomina o tym w XXI pieśni Piekła (w tłumaczeniu Porębowicza):
 Pamiętam twierdzy poddaną załogę:
Śród wrogich szyków, pod paktem z Kaprony
Wychodząc, równą czuć musiała trwogę.

W końcu jedziemy znaleźć jeszcze jeden romanizm - kościółek San Miniato z urokliwym trawnikiem i cyprysami przed nim. Chciałam sprawdzić, czy jest zamknięty na stałe, ale po zrobieniu wizji lokalnej, wiem, że nawet, gdyby był otwarty, na śluby się nie nadaje. Sprawia wrażenie nieczynnej kaplicy cmentarnej. Choć zdradzę Wam, że w Polsce byłam raz na ślubie w kaplicy cmentarnej. Nie pamiętam losów małżeństwa, mam wrażenie, że nie przetrwało. Wiem, że to nie miejsce świadczy o szansach na szczęśliwy związek, jednak ta wędrówka między grobami? Bardzo wymowna!
Tutaj z grobów pozostały dwie tablice w murze za kaplicą i specyficznie rozmieszczone cyprysy, które kiedyś wiodły głównie na cmentarze.

Na mapie romańskich budowli w okolicy Vicopisano mam pełno zaznaczonych punktów, wystarczy ich na kilka wycieczek.



czwartek, 17 lipca 2014

ZAMÓWIENIA MIESZANE

Zakładki zamówiła u mnie pewna pani, określając przyjaciółki kilkoma słowami. Zgadniecie, czym się interesują?


Obiecałam, że pokażę Wam, iż nie zarzuciłam świec. Ostatnio przygotowałam świecę dla małego Leonardo, młodszego braciszka Antoniego, który do chrztu też miał świecę przygotowaną przeze mnie. Lubię to, że dzięki zamówieniom uczę się czegoś nowego. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, czy żył jakiś święty patron geniusza z Vinci.  I proszę, nawet w polskiej wikipedii znajdziecie jego krótki życiorys i opis atrybutów, a te identyfikują postać, więc pomagają mi w kompozycji.
Dwie następne świece, mam wrażenie, że umknęły mojej uwadze. Powstały w zeszłym roku. Zamawiający nie chcieli pełnowymiarowych figur, tylko proste mozaiki. Wbrew pozorom, przygotowanie takich świec nie jest prostsze, drobne kawałki na małym obwodzie wymagają dużego skupienia.



No i na koniec praca ukończona dzisiaj rano i już sprzedana. Nie zdążyłam jej umieścić w prawej kolumnie. Nie zdążyła jeszcze dotrzeć do krakowskiej Galerii 2 Światy, w której można nabyć niektóre wcześniejsze projekty. Pokazałam ją na Facebooku i od razu trafiła się klientka. Przyznam, że to miłe uczucie :) Przed Wami nowy wiersz Moniki Zawadzkiej.


środa, 16 lipca 2014

PRZEKLEŃSTWO CUDU ŚWIATA

Zaległe wpisy już i tak są zaległe, pozwolę więc sobie napisać o ostatniej wyprawie do Pizy. Sprowokowały mnie przeczytane na pewnym forum słowa, że kilka dni na Pizę to za dużo, że nie ma  tam nic do roboty, że poza Polem Cudów (bywają tacy, którzy zawężają zainteresowanie tylko do Krzywej Wieży), to nudne miasto, na które wystarczy jedno popołudnie, okolica nieciekawa, ciężko znaleźć kawałek bezpłatnej plaży.
Owszem, jeśli ktoś jeździ komunikacją publiczną, to trudno mu będzie dotrzeć do Marina di Vecchiano, tam są duże, bezpłatne plaże, wcale nie tak daleko od Pizy.
O okolicy się nie rozpiszę, bo można by cały przewodnik napisać. Niebawem troszkę pokażę.
Skupmy się na Pizie.
Będzie to drugi artykuł usiłujący przekonać czytelników do tego miasta. Niezwykłe, ale pierwszy napisałam dokładnie 7 lat temu.
Akurat we wtorek miałam zaplanowane odebranie Joanny z lotniska. Wcześniej Krzysztof dawał sygnały, że i on by Mitoraja z chęcią obejrzał. Połączyłam zmyślnie te dwie okazje. Podsunęłam pomysł, by pojechać dużo wcześniej i skorzystać ze zwiedzania z przewodnikiem.
A resztę czasu do przylotu poświęcić samemu miastu.
Szybko więc wrócę jeszcze do Mitoraja:
O wystawie już pisałam, więc niewiele wniosłabym dodatkowo. Nie napisałam nic z życiorysu Mitoraja, ale ten można znaleźć w internecie, więc nie tego oczekiwałam od przewodniczki.  Z lekka przestraszyła się, że znamy już inne dzieła Mitoraja, że jesteśmy Polakami. Pani chyba nie jest osobą zawodowo zajmującą się oprowadzaniem po wystawach, to raczej pracownik muzealny, raczej pilnujący dzieł. Zapewne przeszła przeszkolenie, odbyła nawet spotkanie z artystą, dzięki czemu mogła podzielić się z nami własnym wrażeniami o osobowości Mitoraja, że jest skromny, miły, zamknięty w sobie, sprawia wręcz wrażenie nieśmiałego. Nasze zwiedzanie szybko zamieniło się w rozmowę, przestało być monologiem. Chyba bardzo przypadliśmy pani do serca, bo powiedziała, żebyśmy zostawili namiary na siebie, poinformuje nas, gdy pojawi się katalog z wystawy, a na razie wydostała specjalnie dla nas dobrze wydane foldery.
"Anioły" Mitoraja można oglądać do 15 stycznia 2015 roku.
Jako ilustrację dołączam zdjęcia tylko jednej rzeźby, ale oglądanej rękami pewnego ślicznego aniołka:

Do przylotu Joanny zostało trochę czasu. Zjedliśmy cokolwiek i gdziekolwiek. No, nie mamy szczęścia - Piza to dla nas miasto niezbyt dobrego jadła. Jeśli kiedykolwiek znajdę dobry lokal, nie omieszkam Was o tym powiadomić. Przecież muszą takie istnieć :)

Krzysztof nie miał ochoty na zwiedzanie. Zostawiłam go na Placu Dantego, a sama ruszyłam z mapą, na której pozaznaczałam sobie różne kościoły, wybrane według romańskiego klucza. Przyglądałam się też miastu, tak rzadko widzianemu, tak mało widzianemu.
Cwaniara - zostawiłam torbę, żeby nic nie dźwigać poza apratem i telefonem, w związku z czym musiałam być ciut oszczędna w fotografowaniu - bateria!!!

Najpierw pokażę Wam różne widoki miasta. Uliczki, zakamarki, place. Znajdziecie tu portyki, niczym w Bolonii, zaskakujące przejścia, mnóstwo łączników między budynkami.
Potem zaproszę na spacer między świątyniami Pizy, z niespodzianką na końcu:































A teraz kościoły, wycinkek z tego, co można obejrzeć w Pizie, wydeptałam tę siódemkę w przeciągu mniej więcej dwóch godzin. I to tylko z jednej strony rzeki.

Chiesa di San Nicola. Wnętrza nie zobaczyłam. Zaintrygowała mnie ośmiokątna wieża. Mówi się o niej, że po Krzywej Wieży jest drugim symbolem miasta. Między budynkiem kościoła a obok ustytuowanym Pałacem Wdów istnieje bezpieczne przejście, dla mieszkających tam kiedyś kobiet z rodu Medyceuszy.


Chiesa San Frediano. Początki sięgają XI wieku.  Kościół uniwersytecki. Nawet podczas wakacji widać od razu, że to miejsce spotkań młodzieży. Trafiłam na mocno rozdyskutowaną trójkę. Przebudowane wnętrze, ale dla jednego krzyża w pierwszej, lewej kaplicy warto zajrzeć. To anonimowe dzieło z XII wieku. Jego wyjątkową wartość stanowią sceny Męki Pańskiej

Chiesa San Michele in Borgo. Druga część nazwy pochodzi od dzielnicy, w której znajduje się świątynia - Borgo Stretto. Znowu zagłębiamy się w XII wiek. Jest odbudowana po bombardowaniach z II wojny światowej. Przypomina mi kościoły z Lukki, na przykład San Michele in Foro. Elegancka fasada oprócz wspaniałych rzeźb ukazuje coś niezwykłego - XVII wieczne zapiski z wyborów rektora Uniwersytetu w Pizie.

Chiesa di San Pietro in Vinculis. Budynek z XI/XII wieku został nabudowany na jeszcze starszym. Zadziwiająco duże podwójne okna (bifora) razem z portalami wyciagają budynek w pionie.

Chiesa di San Paolo all'Orto. Wiem, że powinnam wrócić dla wnętrza. Niestety, mogłam obejrzeć tylko fasadę, ale i ona uradowała mnie, gdy dotarłam pod świątynię. W czasach powstania, w XI/XII wieku, stała na terenach podmiejskich. Otoczona małymi budynkami mieszkalnymi z ogródkami, wzięła od nich swoją nazwę (orto = warzywny ogród). I znowu typowo pizański wystrój fasady, marmurowy, dwubarwny. Ceglana dzwonnica oddala się stylem o kilka wieków, do XVII stulecia.

Przy dużym, pustym placu stoi Chiesa San Francesco de'Ferri. Świątynia zbudowana, owszem, w średniowieczu, fasadę ma zadziwiająco prostą, jak na XVII wiek. Koniecznie chciałam zobaczyć wnętrze, ale nie tym razem.

I ostatni kościół chciałam tak bardzo zobaczyć, że nie zważałam na odległość ponad 2 km od poprzedniego punktu.
Chiesa San Michele degli Scalzi to budynek położony we wschodniej części Pizy. Szłam do niego zacienioną aleją wzdłuż Arno. Nad głównym portalem widać piękną lunetę z Z Chrystucem Błogosławiącym, fryz pod którym poniekąd spina klamrą pobyt w Pizie - bizantyjsko sztywne witają nas Chóry Anielskie. W prostym wnętrzu znowu mogę podziwiać malowany krzyż - z XIII wieku.
Anioły z fryzu to trochę mniejsza klamra tematyczna wobec tych Igora Mitoraja na Placu Cudów, tą większą jest znowu dzwonnica - krzywa!



Wszystki wpisy o Pizie znajdziecie w kategorii Piza Pisa. A poniżej mapa z mojego spaceru. Zobaczcie, jak niewielki fragment miasta zobaczyłam: