poniedziałek, 30 kwietnia 2018

POŻERACZ ŁODZI Z PYPCIEM NA NOSIE - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Czekam z szerszą relacją z minionych dni. Wyjaśnię Wam też niebawem, dlaczego czekam. Podam wtedy prawidłową odpowiedź na zadane w konkursie pytanie o smaki lodów, które zjadłam w ...  A na razie wspomnienie z Cinque Terre.

sobota, 28 kwietnia 2018

MOŻE KTOŚ SKORZYSTA W DŁUGIM WEEKENDZIE?

Zawsze o tej porze Toskanię zalewa Potop Polski. Pomyślałam, że może znajdzie się ktoś, kto czytał mój artykuł o "Nawiedzeniu" della Robbi i zapałał chęcią zobaczenia dzieła na żywo. Wystawa tymczasowa jest już zamknięta, ale od wczoraj majolika wróciła do swojego kościoła, czyli San Giovanni Fuorcivitas. Na szczęście, jest lepiej wyeksponowana, nie grodzi jej szyba, więc każdy, kto zawita do Pistoi, może się na własne oczy przekonać, czym jest czyste piękno. Sądząc po reakcjach wszystkich osób, które zaprowadziłam przed "Visitazione", grupa rzeźbiarska warta jest niemal osobnej wyprawy do Pistoi.


czwartek, 26 kwietnia 2018

KONKURSIK

Zajętam gośćmi, pisać nie mam kiedy, ale zawsze to jakiś konkurs można uskutecznić, inspirowany wycieczką. Nie mam jeszcze pomysłu na nagrodę, ale kto pierwszy zgadnie, o jakim smaku jadłam lody, dostanie ode mnie prezent. Podpowiem tylko, że tło podpowiada. Należy podać obydwa smaki.

wtorek, 17 kwietnia 2018

ACH! CO TO BYŁY ZA ŚLUBY!

Od ostatniego ślubu w 2017 minęło prawie pół roku, jestem już głęboko w nowych projektach, ale przecież nie zrobiłam podsumowania poprzedniego sezonu. Czekałam z uzbieraniem całej dokumentacji, gdyż bywało, że w zapracowaniu nie miałam ani chwili na zdjęcia, więc byłam zdana na uprzejmość profesjonalnych fotografów.

Może na początku wyjaśnię, że w realizacji zamówień zobaczycie zawsze pewien rodzaj spotkania gustów kilentów i moich. Bywało, że miałam wolną rękę, bywało, że dostawałam dość szczegółowe dyspozycje.  Często coś doradzałam, podrzucałam kilka rozwiązań, tłumaczyłam, czemu tak, a nie inaczej, no, i, co bardzo ważne, trzymałam się budżetu.

Pierwszy bukiet nie był nawet bukietem Panny Młodej, to zamówienie od Narzeczonego dla Narzeczonej miłującej fiolety. Na sam ślub nie chciała kwiatów. Wykorzystałam  między innymi pięknie kwitnący powojnik.
W majowym ślubie jednym z  bohaterów był zapach, silniejszych od jaśminu, kwiatów pospornicy japońskiej. Na życzenie klientki pojawiły się powiewające tego dnia tiulowe kokardy. Bukietu nie robiłam, tę przyjemność zostawiła sobie Panna Młoda.

Pewnego lipcowego, mocno upalnego dnia, przygotowałam bukiet ze słoneczników oraz zrobiłam skromną dekorację. Zdradzę Wam, że zamówienie było małe, więc nie opłacało mi się jechać po kwiaty na giełdę kwiatową. Błąd! Z ledwością znalazłam kwiaciarnię, która miała słoneczniki, zresztą nie było ich na stanie, pani dzwoniła do rodzinnego domu, gdzie w chłodzie przechowywano towar.

W sierpniu nie było już tak łatwo, Panna Młoda zażyczyła sobie tego, co w ogrodzie i na łąkach. Po nadal panujących upałach stanęłam na rzęsach. Ślub odbywał się w Tobbianie, w oratorium (na razie jedyny polski), dzięki czemu udało się spokojnie podzielić przygotowania do ślubu i wesela, na które uszykowałam wianki i figi.

We wrześniu musiałam skorygować zamówienie na "łąkowy" bukiet. No, już nic nie było! Susza. Wspomogłam się zakupionymi eustomami i zdobnymi kuleczkami, ale nie znam ich nazwy. Dobrym dodatkiem były gałązki oliwne, o tej porze pełne zielonych owoców.
 Dostałam też zlecenie na wizytówki do prezentów dla gości.
Przygotowania do drugiej wrześniowej uroczystości zaczęły się dużo wcześniej, bo projektowałam i wykonywałam też oprawę graficzną. Zaproszenia miały być w formie biletu lotniczego. W tej samej tonacji powstały jeszcze wizytówki na stół oraz menu.
 I znowu pojawiły się słoneczniki. W dekoracji kościoła, w bukiecie i na weselu. 
 Ułożenie tych na tarasie weselnym okazało się pracą na marne. Za dokumentację tego, co udało się zamonotować, a co nie przetrwało, dziękuję Panu Kamilowi Bąkowskiemu.
Niestety, silny wiatr zerwał konstrukcję, obniżył temperaturę tak mocno, że goście nie chcieli ryzykować przeziębienia, musiałam więc po ślubie w tempie przyśpieszonym przenosić akcję do wnętrza restauracji. Żeby mi nie było łatwo, to jeszcze po ślubie jechałam szybko do domu, by zdjęcia zrobione Świeżo Poślubionym dołączyć do przygotowanych już wcześniej podziękowań dla rodziców.
 Z wnętrza nie mam zdjęć, nie udało mi się ich zdobyć.
Na stołach ustawiłam pokazane wyżej elementy i wiele różnych moich plecionek drucianych wypełnionych drobnymi lampeczkami.
 
Trzeci wrześniowy ślub i wesele to wynik świetnej współpracy z Panną Młodą, która miała swoje zdecydowane pomysły, ale też i słuchała, dawała się namawiać na nowe rozwiązania, razem szukałyśmy najbardziej odpowiadających jej elementów dekoracji. Tutaj mogłam rozwinąć myśli, bo zamówienie było bardzo rozległe.
Pani M. dała się namówić na podziemia Pieve. Wymarzona scena dla tak cudnej uroczystości. Nawet proboszcz z tamtego kościoła był zaskoczony przemianą lasu kolumn na ślubną kaplicę, tak mu się spodobało, że poprosił o zdjęcia, by pokazywać je innym chętnym na ożenek w tym kościele.
 Dla Panny Młodej przygotowałam nie tylko bukiet, ale i wianek.
 Najwięcej pracy i satysfakcji  miałam podczas przygotowywania wesela.
 Miałam do uwzględnienia miejsce na apertivo, miejsce do tańczenia i, oczywiście, stół weselny. 

 Do tego wykorzystałam część już wcześniej użytych tablic na orzechowych deskach, uzupełniłam je o następne napisy.
Pierwszy - powitanie - zawiesiłam daleko od wesela, tam, gdzie samochodem trzeba było zjechać na szutrową drogę prowadzącą do gospodarstwa.
 Pestką było zorganizowanie ramy do fotobudki.
 
Dużo czasu zabrało miejsce głównego posiłku, podwieszenie tkanin, lampek, uwicie wielu wianków i umocowanie na tarasie, aranżacja stołu, czy ujednolicenie krzeseł.
 

 Na wszelki wypadek opracowałam fotografię narzeczonych tak, by można było ją kolorować i zająć czymś dzieci weselnych gości.
 W pogotowiu były też koce, gdyby gorąca atmosfera nie przemogła wieczornego chłodu.

 Przyznam jednak, że lubię takie całościowe myślenie i nawet totalne zmęczenie nie przesłoniło radości i satysfakcji z osiągniętego efektu i wyraźnego zadowolenia Państwa Młodych, a także komplementów od pani fotograf.
To dzięki udostępnieniu jej pracy mogę zaprezentować dwa różne style dokumentacji:
- opracowaną z pietyzmem przez Panią Natalię Kalinę (strona na Facebooku) - sprowadzoną z Polski fotograf, której bardzo dziękuję za udostępnienie dokumentacji.
 - moją, telefonem i aparacikiem, w pośpiechu.
Czasami demontaż jest równie atrakcyjny, jak komponowanie, zwłaszcza, gdy się ma przed oczami bajkowe widoki z zalegającymi mgłami, a w oddali widać miejsce ostatniej uroczystości sezonu 2017, czyli Vinci.

Jeśli myślicie, że październik to raczej już nie jest na ślub w słonecznej Toskanii, to powiem Wam szczerze, na dworze było dość chłodne i rześkie powietrze, ale dekoracje były w kościele, Para Młoda nie przewidywała wesela. Kompozycje miały odtworzyć podesłane mi na zdjęciach przykłady.

 Każda para była inna, każda ze swoim gustem - świetne urozmaicenie. Stoją za tym długie godziny nie tylko samego montażu, ustawiania, ale wymiany maili, rozmów przez komunikatory, telefon, itp. Nie myślcie, że wszystko idzie jak po maśle. Czasami ja rezygnuję z pracy z klientem, czasami klient rezygnuje z moich usług. Niektóre osoby wręcz myślą, że jestem wypożyczalnią sprzętu. Zdarzają się Panny Młode chcące dzielić pracę ze mną. Odmawiam, bo nie mogę wtedy brać odpowiedzialności za całość, obawiam się współpracy z nieznanymi sobie osobami. Co innego Joanna, której jestem podwykonawcą. To wspaniała organizatorka z VisiToscana, która, gdy trzeba było, rzucała się razem ze mną w wir dekoracyjnych przygotowań, by wszystko było dopięte na ostatni guzik. 

 Nie wyobrażam sobie samodzielnego przygotowywania całej uroczystości, ślubu i wesela, przecież narzeczeni i tak mają wiele na głowie, a tu jeszcze obcy język, nieznajomość realiów, itd. Ciągle mnie zadziwia, jak to wszystko ogarnia Joanna, na miejscu, a nie z odległego kraju. Szczerze podziwiam jej wielką wprawę i wiedzę na temat ślubu w Toskanii. Już kilka razy trafili do niej  "spadkowi"  klienci, którzy zostali na lodzie, źle potraktowani przez różne agencje. To Wam na pewno nie grozi, gdy zdacie się na VisiToscana. Nie myślcie, że to tylko grzecznościowe, albo reklamowe, słodzenie. Moi przyjaciele wiedzą, że jeśli nie chcę powiedzieć czegoś niemiłego, to po prostu milczę, ale uważam, że pochwalić czyjąś pracę jest czymś bardzo wskazanym. Joanno, za tak dobry rok dziękuję i już nie mogę doczekać się tegorocznych realizacji.


środa, 11 kwietnia 2018

SZCZĘŚCIARZE PO SIEDMIOKROĆ

Nasi goście (w osobach Taty i siostrzeńca) cierpliwie czekali, aż świąteczne zabieganie się uspokoi. Przed Wielkanocą nie mogliśmy sobie pozwolić na dłuższe wypady z domu. Liczyliśmy więc na wtorek, tuż przed wyjazdem moich bliskich. Udało się! Plan został zrealizowany w nadmiarze.
Miał być piknik i jeden z toskańskich klasztorów, a było dużo więcej ...
Kierunek: wschód Toskanii.
Pierwszy punkt to połączenie średniowiecza z piknikiem.
Niestety, tylko z zewnątrz obejrzeliśmy dwa kościoły romańskie. Wiem, że przy jednym (S. Margherita a Tosina) jest nawet dziedziniec z krużgankami, ale, jak nam wyjaśnili akurat przybyli właściciele, to ich własność, w dodatku w remoncie. Szkoda ...
 Drugi kościół, w Pomino, też był zamknięty, lecz wynagrodził nam swoim otoczeniem i ławeczką, na której mogliśmy przysiąść podczas pikniku.
 Bryła świątyni wielka nie jest, ale ma wszystko, co potrzebne, by z daleka przyciągała romanizmem: ciosane grube kamienie, biforium (dwudzielne okno), a nawet apsydy, niestety, zaszyte w chaszczach.
 Smaczku dodaje dziwnie wyrastająca nad prawą nawą dzwonnica i już jestem bardzo zadowolona.
A że i w Toskanii w tym roku wiosna jakaś niemrawa  była, to cieszą mnie jeszcze fiołki, pierwiosnki i wszelkie inne objawy pobudki. 
 Swoją współczesnością miejscowość wokół nie sprawia przyjemnych doznań wzrokowych, za to po drodze, aż chciałoby się zatrzymać u Frescobaldich, których marmurowy herb wcześniej widzieliśmy na fasadzie pieve. To trzy wieże szachowe.
 Nie trzeba szukać po księgach, czy internecie, by znaleźć informację, z czego słynie ród.
 Wystarczy rozejrzeć się wokół i wpuścić do obiektywu zbiegające się linie winnic. Jeszcze bez liści, ale już stoją w blokach startowych, z napęczniałymi pąkami.
 Nie zatrzymaliśmy się, przejechaliśmy, by dotrzeć do zatopionionego w puszczy klasztoru Vallombrosa.
Sam przejazd przez puszczę budzi respekt przed naturą. Majestatyczne świerki poradziły sobie z gęstością drzewostanu. Poszybowały koronami ku górze, zostawiając nam maluczkim całe zastępy potężnych słupów.    
 Świeżo po zimie i opadach las huczał od wody.
 Już wiem, po wyprawie do niedalekiego Camaldoli, że to doskonałe miejsce dla umęczonych upałami. Postaram się to wykorzystać tego lata, zwłaszcza, że podczas wizyty w klasztorze okazało się, iż jest możliwość zwiedzania z przewodnikiem, ale trzeba poczekać na turystyczny sezon.
Dzisiaj więc głównie reportaż fotograficzny i garść wrażeń.
Obecny kompleks Vallombrosa nie powstał w okresie, który by mnie wielce zachwycał, ale chciałam zobaczyć kolebkę zakonu, na którego nazwę wiele razy trafiam, gdy zwiedzam Toskanię.
 To wielki barokowy zespół, w którym uważne oko doszuka się i romanizmu, ale bardzo szczątkowego, potwierdzającego XI wieczne korzenie klasztoru i zakonu Walombrozjan (opartego na regule benedyktyńskiej).
 Każdemu po pamiątce, czyli Krzysztof nabył w mniszej aptece lokalną nalewkę, a ja niewielki przewodnik. Poczekam z wykorzystaniem zawartej w nim wiedzy, bo podczas zorganizowanego zwiedzania udostępnia się za naszego pobytu zamknięte zakamarki klasztoru. Byle do lata!
Skoro tak miło nam się rozwijała wycieczka, postanowiliśmy pokazać naszym gościom esencję średniowiecznego zamku i ruszyliśmy do Poppi.
 Tym razem nie weszłam na zamek, czekając na moich obeszłam budowlę u jej stóp i trochę dalej od jej stóp. Po wielkim okołoświątecznym wysiłku wolałam powolne snucie się po okolicy.
 Jeśli macie niedosyt z Poppi, zapraszam do artykułu sprzed prawie 7 lat pt. "Mała Bolonia".
Aż tak się nie rozleniwiłam, by odpuścić jeszcze jeden punkt na mapie.
Już kilka razy jechałam drogą na Poppi i zawsze kusił mnie drogowskaz informujący, że Pieve di Romena jest położone tylko 2 km od głównej trasy. Trochę zniechęcała mnie amtosfera urzędującej tam wspólnoty, to nie moje klimaty, gdy w kościele maty. Tak, dosłownie.
Dobrze jednak, że pokonałam niechęć.
 Cóż za skarb!
Kościół powstał w 1152 roku, schodząc do krytpy możemy się przekonać, że wybudowano go na wcześniejszej świątyni chrześcijańskiej. 
 Znał go Dante, który znalazl schronienie na niedalekim zamku w Poppi. Wynikiem katastrofy budwlanej obecna wersja jest o siedem metrów krótsza, może dlatego już nikt nie postarał się o ozdobienie fasady? Po tym, co zobaczyłam wewnątrz, wolę nawet sobie nie wyobrażać, jakie mogła mieć zdobienia.
Środek nasyca mnie ulubionym średniowieczem, tym masywnym, ciężarem trzymającym się ciągle ziemi, ale zarazem każącym zadzierać głowę i oglądać centymetr po centymetrze wspaniałe kapitele.

 Każdy, kto lubi doszukiwać się porządku w strukturach, kto lubi mistycyzm, kto czyta symbolikę liczb, może choć trochę będzie zaskoczony, że owe stracone siedem (metrów) znajdujemy jako istniejące siedem pojedynczych okien w absydzie,  będzie żałował, że nie zachowało się siedem kolumn na nawę (jak było przed zawaleniem się części kościoła). Siedem - silnie wypełnia Apokalipsę św. Jana,  siedem - pełnia, siedem - tajemnica, siedem - doskonałość.
Siedem zachwytów wypełniło moją duszę. Aha! Jeśli dotrzecie do Pieve di Romena, zajrzyjcie koniecznie też na tył kościoła. Oczywiście, jeśli pasjonują Was zaokroąglone absydy z rytmicznie
rozłożonymi arkadami.

 

czwartek, 5 kwietnia 2018

WIKLINOWA WIELKANOC

Początek był prosty: jeśli Wielkanoc, to koszyki, a potem myśli zaczęły krążyć i wykrążyły.
Jeśli koszyki, to wiklina, itd.
Prezentowałam już wielkanocne  spotkanie, podczas którego uczyłam robić klatki z wikliny. Przedtem uplotłam ich kilkanaście, by opracować metodę. Nie zmarnowały się. Kilka poszło na prezenty, a reszta została podwieszona w jadalni.
Z resztek wikliny wykonałam kilka koszyczków, jeden poszedł na prezent, a inny zupełnie niespodziewanie sprzedałam.


Przed świętami wykonałam jeszcze dwa stroiki dla dwóch parafianek, które prawidłowo odpowiedziały na pytanie zadane przez proboszcza na początku Wielkiego Postu:
kiedy w kościele pojawią się kwiaty?

Wygralibyście w konkursie? Znacie odpowiedź?



Klatkami pod sufitem odciążyłam z dekoracji stół, na którym postawiłam dla ozdoby jedynie margaretki i koszyk z wydmuszkami z naturalnie niebieskich jaj.
Te jaja były inspiracją barwną tego roku, poszłam w moje ulubione niebieskości. Zamierzeniu sprzyjała cudna ceramika z Umbrii, która akurat pojawiła się w jednym z  supermarketów.




 Stół przechodził transformacje, bo był nie tylko miejscem akcji wielkanocnego śniadania, ale i punktem, przy którym skupili się ponownie parafianie, by złożyć sobie życzenia i zjeść słodkości przygotowane przez parafianki. O, dziwo, nie było w ogóle colomby, za to bohaterem nocy i dnia został nasz rodzimy mazurek.
Pani odpowiedzialna za wystrój kościoła scedowała już zupełnie na mnie ten obowiązek, którego ochoczo się podjęłam, bo chyba nie muszę nikogo już przekonywać, że kocham układać kwiaty?
Najpierw trzeba było zarobić na ozdobienie Grobu Pańskiego (tubylcy określają tak i ciemnicę i grób, najczęściej tworząc je w jednym miejscu). Przygotowałam kilkanaście wianków, oraz kupiłam na giełdzie doniczkowe kwiaty. Wianki można było od razu zabierać do domu, a rośliny po Świętach. Część parafianie zostawili do plebanijnego ogrodu.




Okazało się, że kupiłam za mało azalii, hortensji i margaretek. Nic straconego, po tygodniu jechałam jeszcze po cięte kwiaty, więc dokupiłam opłacone już piękności.
Wszystko ułożyłam w oratorium, wokół przenośnego tabernakulum, a potem zmieniłam tylko układ, zastąpiłam fiolet pogrzebową kapą, na której położyłam figurkę zmarłego Chrystusa, i dodałam namalowaną w zeszłym roku Chustę Weroniki.



W kościele zupełnie inne klimaty.
Na Wielki Czwartek przygotowałam tylko trzy kompozycje z czerwonymi tulipanami, które były zapowiedzią wielkanocnego wystroju.


 I znowu pojawia się wiklina. Zimą wyplotłam 10 koszy-oprawek, których mam zamiar używać w przyszłości, zmieniając tylko "wsad". W tym roku postawiłam na spóźnioną wiosnę. Przy pomocy mojego siostrzeńca przygotowałam pełno gałęzi ze świeżo wypuszczonymi listkami, z baziami (chyba olszynowymi, nie znam się). Gałęzie  (z prywatnego lasu jednej z parafianek) były sporych rozmiarów, więc wracaliśmy z lekko otwartym bagażnikiem.

Do tego dodałam około dwustu pięćdziesięciu tulipanów. Klamrą były dwa napisy "Alleluja". 






wtorek, 3 kwietnia 2018

ILUZJA - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

23 marca. 
My w kurtkach zimowych, czasami już nawet lekko rozpiętymi.
Spacer z Tatą i siostrzeńcem, a nawet i starym mopsem, nie licząc proboszcza :)

  Żadne piankowe kombinezony mnie nie przekonują.