Nie używam tutaj zbyt wiele angielskiego, uzasadnienie znajdziecie na końcu wpisu. Długi nie będzie, więc szybko się zorientujecie, dlaczego taki tytuł.
Chociaż już na początku mogę napisać, że faktycznie "I love Lucca", lubię do niej jeździć, ale to nic nowego, lubię większość Toskanii.
Wyruszyliśmy ze spektakularnym niebem, podążając za resztkami zachodzącego słońca.
Takiej jej odsłony Lukki jeszcze Wam nie pokazywałam, a i sama nie pamiętam, czy widziałam. Listopadowy wieczór, świeżo po dużych opadach. Mieszkańcy raczej zmierzają z pracy do domów, większość sklepów kończy działalność. Powoli widać przystrajanie miasta w ozdoby świąteczne.
Przypominam, że z dekoracjami muszą się uporać do 8 grudnia. Co nie znaczy, że komercyjnie nie przyśpiesza się tej tradycji. Widziałam zdjęcia z Florencji już oświetlonej bożonarodzeniowo.
Lukka jeszcze pusta, powolna, błyszcząca po deszczu.
Czasami przemknie rower i wjedzie w kadr.
Przed katedrą tylko dziadek o kuli zdążał do domu z zakupami na kolację.
Słodko?
No to teraz odrobina dziegciu.
Najpierw porozklejane po mieście "życzenia" (gdzieniegdzie pozamalowywane, chyba przez pracowników banku).
Bank Monte di Lucca życzy dobrego Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego roku wszystkim klientom,
których zrujnował.
I już na absolutny koniec, taki oto szablonik na murze:
Ułatwię odczytanie zgryźliwości obrazka - to jest szczur!
Zastanawiałam się, od czego zacząć dzisiejszy wpis, czy od rzeczy dobrych, miłych i pięknych, czy też od Hitchcocka?
Wybrałam mistrza suspensu, więc na początku powieje grozą.
A raczej nią popłynie.
Oto krótka relacja ze stanu rzeki Arno po wielu deszczowych dniach:
Specjalnie zaczęłam od widoku z daleka, żebyście usłyszeli najpierw szum, a potem zobaczyli prędkość, kolor i kształt rzeki.
Brakuje tu jednego elementu - niepokojącego zapachu błota.
Gdy spoglądałam w dół z Ponte Vecchio, kręciło mi się w głowie, wiry wciągały w mało bezpieczną strefę.
W końcu zrozumiałam, że z takim żywiołem nawet najwytrawniejszy pływak nie miałby szans.
Niestety, prognozy nadal są mało optymistyczne.
Czas przejść do łagodniejszego klimatu. Przejdziemy Ogrodami Bardini na wystawę w Villi Bardini.
W jednym czasie na niższych piętrach budynku prezentowana jest wystawa poświęcona Pinokio, ale to już naprawdę inna bajka, której niezamierzenie tylko kawałek zobaczyliśmy, nie mogąc trafić na właściwą część. Jakoś nie po drodze tym razem nam było do drewnianego kłamcy. Choć nie mogę ukryć, że to, co zobaczyłam, też wciągało w swoją opowieść.
Wybraliśmy się do Villi Bardini właściwe dla jednego malarza, którego akurat obydwoje z Krzysztofem lubimy.
To młody włoski artysta (36 lat) Giovanni Gasparro - rzadki przypadek malarza, zajmującego się głównie sztuką sakralną i nie będącego kiczowatym. Jego dzieła to często niezwykle pogłębiona teologia, duża wiedza o religii, wykonana wyrazistym stylem. Zauważalnym lejtmotywem są ręce, bywa, że w nadmiarze. Wszystko jest takie cielesne, materialne, namalowane z wirtuozerią. Jest po prostu mistrzem.
Obserwuję go już od dłuższego czasu, zaraziłam nim Krzysztofa i to proboszcz wypatrzył, że na wystawie "Corpo a Corpo" (Ciało do ciała) jest prezentowana "Joanna D'Arc" Gasparro.
Nie da rady oszukać widza sztuką konceptualną, gdy się mówi o ciele. Nikt nam nic nie wmówi. A jednak może być mistrzowsko, różnorodnie, bardzo interesująco. Doskonałym wprowadzeniem do wystawy był film z krótkimi wypowiedziami wielu z wystawionych artystów (z różnych krajów). Dało mi to następny impuls do myślenia nad własną sztuką. Podobnie, jak jedna z malarek, zaczęła malować małe portrety po wpływem spotkania z niewielką ikoną podróżną.
Słowa tych ludzi, dotykających podobnej jak ja materii, świetnie pokazały bogactwo ludzkiej myśli, dobrego spojrzenia na człowieka, szukania każdego aspektu w ludzkiej naturze. Czasami bardzo wprost, czasami onirycznie, czasami światłem, mięsistością, lekkością pędzla.
A wszystko w ciszy rzadko przerywanej wizytą zwiedzających.
A w ogóle to zapewne nie uwierzycie, że ostatnio pogoda nas nie rozpieszcza, że skąd niby taka woda w Arno, gdy na zdjęciach widać nawet przebłyski błękitu nieba. Z czego bardzo, ale to bardzo się cieszyłam, co widać na moim portrecie (rzadko tu wklejanej formie).
Rano padało i po południu wracaliśmy w strugach deszczu. Okazało się, że wbiliśmy się w chwilę suchego spokoju.
Na koniec więc zapraszam jeszcze do albumu, w którym jest trochę ogólnych widoków. Z podjazdu do Fortezza di Belvedere (pod którą jest darmowy parking dla wizytujących Villę Bardini), z charakterystycznych podmiejskich uliczek-wąwozów, ze stromej Costa San Giorgio. Wybaczcie w albumie wariacje na temat Duomo, ale trudno mi wyrzucić jakiekolwiek zdjęcie :)