W końcu uporządkowałam zdjęcia! Wyjątkowo nabałaganiłam sama sobie i trudno było mi ogarnąć całość materiału, przypisać fotografie do miejsc.
Ad rem.
Niełatwo podjąć decyzję, dokąd pojechać na wycieczkę, gdy tak wiele miejsc jest jeszcze do zwiedzenia, a te już poznane przyciągają, kuszą powrotami.
Dzisiaj zaproszę Was do tych, które kiedyś opisałam, ale przecież wystarczy trochę inne światło, inna pora dnia, roku, ja inna i już wszystko staje się ucztą poznawania. Poza tym trudno mówić o jakimś miejscu, że się je zna po jednym, a nawet drugim, czy trzecim, pobycie.
Bolgheri (czyt. bolgeri, akcent na pierwszą sylabę) - zadziwiająco obłożone turystami, zapewne przyjechali na kolację.
My byliśmy już po i wypad zatytułowaliśmy "na lody". Nie dokonaliśmy dobrego wyboru, bo gelati z lodziarni "Sweet" były zbyt sweet. Powinna była mnie ostrzec dekoracja wokół, taka melepeciarsko kiczowata.
Niby poszczególne elementy czasami były ciekawe, ale ogólnie wszystkiego za dużo, jak cukru w lodzie. Ogólnie jakoś Bolgheri wydało mi się przegadane, przesłodzone. Wystarczył jednak widok dziadziunia siedzącego przed posesją i już zapomniałam o złych wrażeniach. Żaden starszy człowiek nie może być przegadany, choćby nie wiem, jak uroczo wyglądał wpisany w zadbane rośliny przed domem. Chyba urządził sobie żywą telewizję, czyniąc z nas, turystów, głównych bohaterów serialu.
Jeszcze jedna starsza pani zwróciła moją uwagę.
To Nonna Lucia Galleni (Babcia Łucja) poety Carducciego; zmarła w 1842 roku i pochowana jest na cmentarzu, którego z racji pory dnia, a raczej wieczoru, nie mogliśmy odwiedzić. Na razie podrzucam fotki znalezione w internecie:
https://tuttatoscana.files.wordpress.com/2017/11/cimitero.jpg |
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/4/46/Bolgheri_Cimitero_001.JPG |
Grób Nonny Luci https://www.liberospazio.com/wp-content/uploads/2014/06/Davide-bolgheri-tomba-nonna-lucia.jpg |
Skłamałabym, że to Bolgheri to takie beeee i w ogóle nic nie warte. Absolutnie nie, tylko te lody jakoś mnie wtedy nastroiły. Teraz, gdy przeglądam zdjęcia, to wcale aż tak nie przynoszą wstydu miasteczku.
Zapomniałabym! Było coś zupełnie nowego dla mnie. I nie myślę o innym parkingu, wymuszającym potem przejazd autem przez sam środek Bolgheri (nie podejrzewałabym, że jest w nim dozwolony ruch samochodowy, gdyby nie brak miejsca tam, gdzie zawsze parkowaliśmy). Wspomniałam o poecie, a to on osławił pewien obiekt nieopodal Bolgheri. Otóż nigdy jakoś nie udało mi się zatrzymać pod oratorium San Guido, wartego pocztówki, niczym najsłynniejsza kapliczka Vitaleta.
Niestety nocą jest nieoświetlone, co odczułam po zachodzie słońca, z trudem łapiąc światło. Ulica przy nim ruchliwa, a najlepsze odejście jest po jej drugiej stronie, warto jednak obejrzeć chociaż z zewnątrz utrwaloną w wierszu Carducciego świątynkę. Wybaczcie, że nie przetłumaczę wiersza, ale byłoby to zbrodnią na poezji. Opowiem tylko, że Carducci, w wierszu napisanym około 1874 roku, wspomina oratorium, od którego wiedzie do Bolgheri podwójny szpaler cyprysów. Powiedzmy, prawie wiedzie, bo jednak budynek jest trochę oddalony od wylotu cyprysowej alei, która zawsze robi na mnie kolosalne wrażenie, nawet utrwalona bez statywu, nieostro.
Wróćmy jeszcze do kapliczki. Powstała w 1703 roku na zamówienie rodu Gherardesca (czyt. gerardeska), wpisanego mocno w historię Pizy. Jest to hołd złożony członkowi rodu - Guido - pustelnikowi żyjącemu na przełomie XI i XII wieku. Fundatorzy oratorium nie przewidzieli budowy kolei i asfaltowych dróg, pomiędzy którymi utknęła pamięć o San Guido.
Drugim "małym" powrotem była Bibbona, jeszcze bardziej senna, niż ją zapamiętałam.
Z detalami pieczołowicie wyszukanymi.
Z pytaniem: które zdjęcie jest poprawne?
Z zadziwiającym nas, że dopiero teraz je odkryliśmy, bezalkoholowym aperitivo, nie będącym crodino, a i smacznym, z lekką goryczką, kolorystycznie mocno zachęcającym. Przed Wami sanbitter:
Konieczną była też wizyta pod młynem na wzgórzu, jakże wdzięcznym obiektem dla fotografów, samotnie prężącym się wśród zbożowych pól. Widok na niego i wokół niego jest wart wyprawy, a przecież to żadna odległość od Bibbony, chyba 1km, kawałek za cmentarzem. Gwarantuję pełnię zadowolenia, lekką głupawkę i oszołomienie, co chyba widać na mojej twarzy?
Z daleka było widać Casale Marittimo, do którego wybraliśmy się pewnego wieczoru.
Nie zdołałam tym razem wiele sfotografować, bo GPS wyprowadził nas dosłownie w pole, jeśli chodzi o parking, potem więc zdyszani wspinaliśmy się po wielu schodach, by nie być zbyt mocno niepunktualnymi.
Nowością były same schody, gdyż wiodły z dolnej części miasteczka dokładnie pod dom Państwa M. Zazwyczaj docieraliśmy do centrum Casale z jego górnej części, spod kościoła Św. Andrzeja. Wcale nie było mi żal, że tym razem Casale było wyłącznie towarzyskie. Nic nie zastąpi zaproszenia na zachód słońca, pyszną kolację i mądre, piękne rozmowy w zacnym towarzystwie Gospodarzy, że nie wspomnę o śpiewach przy gitarze :) I to był najwspanialszy z powrotów, wcale nie taki mały, jakby to sugerował tytuł. Dziękuję za niego z całego serca jeszcze i przez bloga, bo wiem, że mam w Państwu wiernych Czytelników. Dodam, że zachód słońca zamówiliście nam Państwo pierwszorzędny!
Zdjęcia przezornie posegregowałam w trzech albumach: