czwartek, 26 lutego 2015

TRUDNO ZEJŚĆ NA ZIEMIĘ

Niedawna wizyta na rusztowaniach pistojskiego baptysterium przypomniała mi o jednej z moich większych zaległości. Takiej mniej więcej dwuletniej.
Weszłam wszak kiedyś na rusztowania w prezbiterium Kościoła Świętego Krzyża we Florencji, lecz nie miałam zdjęć i odpuściłam sobie napisanie artukułu.
Po latach okazało się, że teraz można robić zdjęcia, a i nie jestem pewna, czy wtedy zakaz nie był widzimisię przewodnika. Trafiłam na niego niedawno przy okazji innej wizyty (o której niebawem) i znowu zakazał fotografować, tym razem wręcz mi osobiście, bo pierwsza sięgnęłam po aparat. Nie kłóciłam się z nim, lecz poszłam jeszcze raz z innym przewodnikiem, o niebo lepszym, który nie stroił fochów.
Mimo, w końcu, zrobionych przeze mnie zdjęć, musiałam wesprzeć się i o te zawieszone w internecie, bo ostry kąt oglądania (z dołu) uniemożliwia zrobienie w miarę czytelnych fotografii, zwłaszcza górnych partii. Muszę kiedyś wybrać się z lornetką do Santa Croce, by z oddali, bez zadzierania głowy obejrzeć na spokojnie, to co usiłowałam ponieżej opisać.

We florenckim Santa Croce przez 8 lat w prezbiterium straszyły, zasłaniając cenne malowidła,  rusztowania, dzięki czemu zyskały sobie u turystów przydomek "potwora z Santa Croce".
Historia odnowienia sama w sobie jest niezwykła, znalazłam artykuł, w którym wyjaśnia się, kto zainicjował to olbrzymie przedsięwzięcie.
W 2002 roku w japońskiej telewizji pokazano film dokumentalny o sztuce Italii z akcentem na średniowieczne i renesansowe freski oraz ich stan  zachowania. Program zobaczył bardzo bogaty biznesmen (Takaharu Miyashita), skontaktował się z pewnym japońskim profesorem mieszkającym we Florencji, oferując olbrzymią sumę pieniędzy (odziedziczonych po rodzicach) na odnowienie niektórych toskańskich dzieł, z preferencją wobec tych florenckich.
http://www.artearti.net/assets/images/uploads/08062009_fascelateralisantacroce1.jpg

Profesor wiedział do kogo się zwrócić z tą niecodzienną propozycją i tak podpisano kontrakt między bogaczem, Opificio delle Pietre Dure (instytucją zajmującą się konserwacją zabytków) oraz Opera di Santa Croce (instytuacją odpowiedzialną za wszelkie działania budowlane i artystyczne w tej świątyni). 
Czemu jednak nie skorzystać z tego, że potwór straszył i obrócić to w dobre doznania?
Wyobraźcie sobie moje sny, gdy przede mną była wizyta na wysokościach.
http://firenze.repubblica.it/images/2011/04/13/190216542-1c2e7e88-81b3-42e5-93d4-750946a1a805.jpg

Lęk, tym razem, nie miał pola do popisu. Wszystko niesamowicie zabezpieczono, rusztowania wyłożono nawet wykładziną podłogową, jedynie gdzieś pomiędzy nimi widoczna nawa główna dawała pojęcie o wysokości, na jakiej się znalazłam. Jeszcze przed wejściem musieliśmy podpisać oświadczenie, że zdajemy sobie sprawę z miejsca, do którego się udajemy, że to plac budowy.

Niestety, przewodnik do pięt nie dorastał wielu dotąd spotkanym przeze mnie przewodnikom i nie żebym czepiała się jego niskiego wzrostu. Był dosyć chłodny, arogancki, nie umiał oprowadzać ludzi. Sprawiał wrażenie człowieka, którego nauczono, co ma mówić, ale już jak ma to robić, to go nie poinstruowano. Było nas 5 osób, trzech narodowości, a ten np. pytał, czy wszyscy jesteśmy historykami sztuki, albo czy wszyscy jesteśmy katolikami. A skąd niby to mieliśmy wiedzieć o sobie nawzajem? Moim zdaniem dobry przewodnik nie wprowadza w konsternację swoich podopiecznych,  nie robi znaczących pauz, podczas których ma paść prawidłowa odpowiedź, nie sprawdza wiedzy, to on ma się nią popisać. Oczywiście mógł przypuszczać, że ludzie, którzy przyszli z bliska obejrzeć freski Agnolo Gaddiego, nie wyrwali się spod przysłowiowej budki z piwem (przy czym zaznaczam, że chodzi o bardzo przysłowiową budkę). Skądinąd był chyba zdziwiony, że freski chcą zobaczyć także amatorzy.
Specjalnie najpierw narzekam, by napisać, że mimo takiej nieprzyjemnej dość atmosfery i pośpiechu oprowadzającego warto było dopłacić do zwyczajnego biletu jeszcze 4 euro, wejść i zobaczyć kościół Santa Croce z lotu anioła. Warto dowiedzieć się różnych ciekawych rzeczy i o samym dziele, i o wcześniejszych konserwacjach.
Wy nie poczujecie swoistej opryskliwości przewodnika, a dobrze jest opisać cudowne freski, które teraz można zobaczyć gołym okiem, albo z lornetką. Mnie dane było obejrzeć je niemal na wyciągnięcie ręki.
Zanim opowiem Wam o cyklu z Santa Croce, choć kilka słów napiszę o artyście.
Agnolo Gaddi był synem Taddeo, także malarza. Jednak to właśnie syn, a nie ojciec, który pracował u Giotto, uważany jest za najzdolniejszego i najwierniejszego następcę słynnego artysty.
Czas działania i samego artystę już raz wspominałam przy okazji wykładu Grand Tour w Prato.
Jeśli więc ktoś chce dowiedzieć się więcej, odsyłam do artykułu: Giotto i co dalej?

Wróćmy do Santa Croce.
Zaczęliśmy zwiedzanie od samej góry, tak jak i Gaddi zaczynał swoje freski, z prostej przyczyny, by nie zapaćkać już namalowanych dzieł. Od góry też zaczyna się wizja artysty na temat Legendy Świętego Krzyża. Ale o niej póżniej. Najpierw sprawy techniczne.
Samo ustawienie współczesnych rusztowań nie jest przypadkowe, na podstawie pewnych śladów w murach widać, że artysta tak porozstawiał platformy, by ich poziom przecinał dany panel fresku w połowie. Faktycznie na jednym z nich bardzo wyraźnie widać podział roboczy sceny na górę i dół, to ślad dość wyraźnej różnicy w łączeniu tynku. W górnych partiach najczęściej pojawiał się jakiś krajobraz, czy to górski, czy architektoniczy, mniej znaczące postaci, często malowane przez uczniów. Dolną część wypełniają postaci ściśle związane z legendą, malowane przez mistrza.
Z badań wynika, że rusztowania obejmowało całe prezbiterium, od ściany do ściany, a więc sceny malowane były naprzemiennie, raz z prawej, raz z lewej, a nie tak, jak by nam sugeruje chronologia historii.
W przeciągu wieków kolory zapewne mocno zmieniły się, głównie niebieskości i złocenia. Piękne bękity wyblakły, folie złota zniknęły, ukazując podłoże, na którym je klejono.
Oprowadzający nie wyjaśnił, ale taki stan powoduje przeobrażenie węglanu wapnia (wiążącego farby) w gips, który łatwo się kruszy, zamienia się w pył. Do tego dodajcie pęknięcia muru (po trzęsieniach ziemi), sadzę i mamy niezłą jatkę.
Agnolo Gaddi kładł na mokry tynk nie tylko barwy ostateczne, ale i podmalunki, i tak na przykład spod niebieskiego pod wpływem wilgoci, po wiekach, ukazał się rodzaj ciepłego różu.
Trudno orzec, ile interwencji odcisnęło swoje piętno na malowidłach. Na pewno odbyło się to zaraz po wojnie w 1946 roku. Był to rodzaj konserwacji, od której odżegnują się obecnie odnawiający zabytki. Nazywa się ją restauracją uzupełniającą, co oznacza domalowywanie brakujących fragmentów, zgodnie z przekonaniem o stylu malarza. Przemalowano niektóre elementy architektoniczne na takie, których za czasów Gaddiego jeszcze nie było.
Uzupełnienie było więc swobodną interpretacją dzieła, co doprowadzało do zafałszowania wizji twórczości danego artysty oraz prawdy historycznej.
Firma z połowy XX wieku posunęła się tak daleko, że w szary fryz dzielący dwie sceny "wmalowała" datę oraz maluśki portret właściciela firmy - Beniniego. Wypatrzycie go z lornetką, lub ściągniecie zoomem, jest  nad pierwszym z dołu panelem:


http://firenze.repubblica.it/images/2011/04/13/190215758-9dd0114e-30bb-457c-8531-70c203ac606e.jpg
Jest  jeszcze drugi portret, ale dużo wyżej, więc właściwie nie do wypatrzenia:

http://www.daringtodo.com/wp-content/uploads/2011/04/benini.jpg
Moda konserwacji zmieniła się i obecnie chodzi głównie o zapobieżenie dalszej destrukcji, zmycie brudu, itp. Nie uzupełnia się braków, nie domalowuje się brakujących elementów, nie pozłaca na nowo. Jeśli pojawiają się jakieś uzupełnienia, to są odwracalne, by w każdym momencie można było wrócić do stanu "przed". Przy domalówkach stosuje się np. łatwo zmywalne akwarele.

Dlaczego Franciszkanie powierzyli tak wielkie zadanie Gaddiemu? Wiemy już, że uważa się go za najwierniejszego ucznia Giotta, pomimo tego, że mistrz zmarł w 1337, a Gaddi urodził się w 1350 roku.  Należy jedynie dodać, że Giotto był bardzo poważany przez zakon (kiedyś w Santa Croce były aż cztery kaplice jego autorstwa, a już nie da się nie wspomnieć o słynnych freskach z Asyżu). Oczywistym więc było zatrudnienie kogoś ze stylistycznego kręgu zmarłego malarza. Chodziło nie tylko o styl, ale i zrozumienie treści, które chciano przekazać pod postacią fresków.
Zakonnicy nie mieli pieniędzy na realizację tak olbrzymiego przedsięwzięcia. I w tamtych czasach znaleźli się bogacze, którzy dostarczyli środki i na farby i na rusztowania i oczywiście na opłacenie samego artysty - to ród Albertich, bardzo blisko związany z kościołem, ze względu na położenie swojego palazzo.
Zanim przyjrzymy się dokładniej ścianom, spoglądamy na sufit, a na nim postaciom czterech ewangelistów oraz Jana Chrzciciela i św. Franciszka. Co ciekawe, wchodzący nawą człowiek widzi najpierw Jana Chrzciciela a dopiero, gdy podejdzie zupełnie blisko, ukaże mu się patron zakonu, do którego należy kościół. Dziwne, bo wydaje się, że Jan Chrzciciel nie ma bezpośredniego związku z franciszkanami. A jednak! Wszystko było przemyślane!
Pamiętajmy, że jesteśmy we Florencji, której patronem jest właśnie Jan Chrzciciel, który łatwo rozpoznawalny, gdyż widniał na każdej monecie - florenie (z drugiej strony była florencka lilia).
Wchodząc, zobaczymy więc symbol miasta.
W tej samej sytuacji jest św. Franciszek witany poniekąd przez Jana Chrzciciela. Można więc i rozszerzyć, że wszyscy franciszkanie są witani przez niego.
Jest to bardzo ciekawy układ upamiętniający dołączenie klasztorów (i Franciszkanów i Dominikanów) do miasta, czyli rozszerzenie Florencji poza miejskie mury.
Kocham odkrywać takie zależności, tok myślowy z dawnych czasów.
Także wielkość postaci jest dokładnie przemyślana, im wyżej, tym większe, by perspektywa ich nie zmniejszyła wobec ludzi stojących na dole. Te figury na samej górze są o wiele większe do człowieka, na samym dole - niemal naturalnej wielkości.
W końcu zaczynamy dokładniej przyglądać się serii scen.
O czym mówi cykl? Jaki jest jego temat przewodni?
To zobrazowana legenda Krzyża Świętego, głównie oparta o dzieło arcybiskupa z Genui, Jakuba de Voragine, fragment hagiograficznej "Złotej Legendy" z XIII wieku.
Legenda Prawdziwego Krzyża mówi o drewnie, które posłużyło do budowy Chrystusowego krzyża. Ale o tym po kolei.
Sam temat nie dziwi, gdyż franciszkanie 1253 otrzymali w prezencie relikwię Krzyża, która jest okazywana dwa dni w roku,  5 maja i 14 września.  Stąd nawet nazwa świątyni (Świętego Krzyża), która wyparła wcześniejszą nominację - Św. Franciszka.
Dodatkowo, to właśnie temu zakonowi powierzono pieczę nad Grobem Chrystusa w Jerozolimie, która ciagle pojawia się we florenckim cyklu.
Chronologicznie sceny czytamy od góry, najpierw na prawej ścianie, potem, także od góry - na lewej.
http://santostefanoprat.altervista.org

W tej właśnie kolejności przedstawię poszczególne panele, mimo, że my oglądaliśmy je naprzemiennie, z bardzo prozaicznego powodu, żeby nie wchodzić powtórnie na sam szczyt rusztowań, co może nie było aż tak męczące, gdyby nie panujący wtedy upał.
Aby zrozumieć freski, należy znać nie tyko legendę, ale i utworzyć rodzaj średniowiecznego filtru, który pozwoli spojrzeć na dzieło oczami autora.
Jeśli ktoś z Was był w Arezzo w kościele franciszkanów, może zdziwić się różnicami w interpretacji tematu przez Pierro della Francesca i Agnolo Gaddiego. W tamtej pojawiają się dwie bitwy, których w Santa Croce nie znajdziecie. Mniej zaludnione sceny pozwalają skoncentrować się na "głównym bohaterze" fresków - drzewie krzyża.

 PRAWA ŚCIANA

1. POGRZEB ADAMA
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva1.jpg

Adam słabnie i, czując nadchodzącą śmierć, wysyła syna Seta do św. Michała Archanioła z prośbą o uzdrawiający olej. Śmiertelnikowi wolno wstąpić do Raju, nie otrzymuje leku, ale w zamian dostaje gałązkę, którą zasadza na grobie ojca.
W tym samym panelu widzimy najpierw św. Michała Archanioła wręczającego Setowi gałązkę, a potem pogrzeb Adama, podczas którego kobiety płaczą, a mężczyźni dyskutują. Gestykulują, co każdemu Włochowi skojarzy się z rozmową :)
Ciekawe, że nawet liczba osób nie jest bez znaczenia. Adam jest przedstawiony jako głowa dwunastu plemion, a ta dwunastka (Set i mężczyźni po jego lewej stronie) sięga też i dalej, bo do dwunastu Apostołów.
Nawet w tej scenie pojawia się Jerozolima, jako i w następnych. Przypomina to nam, że właśnie Franciszkanom powierzono opiekę nad Grobem Pańskim.
Jest to też Jeruzalem Niebiańskie z Apokalipsy św. Jana. Ślady wyraźnie wskazują, że Agnolo Gaddi namalował miasto promieniejące, z czasem zostały tylko czarne kreski, zamiast złotych.
Wynikiem destrukcji powierzchni można zobaczyć szkic, jaki najpierw wykonał malarz. Spotykamy ich jeszcze wiele w innych scenach. Aż czuć szybkie ruchy pędzlem, śpieszył się, by tynk mu nie wysechł, był na początku drogi, dopiero zaczynał malować konkretny kawałek. Zaznaczał sobie, w których miejscach tkanina będzie zagięta. Zaznaczał obręb buta, itp. Nie jest to synopia, o której kiedyś wspominałam. Synopia jest szkicem, który wyznaczał obszary kładzenia tynku, nie było jej widać, gdy malarz przystępował do zapełniania powierzchni barwami. Gaddi więc dodatkowo, już na mokrej warstwie wykonywał swobodną ręką pomocniczy szkic. Czas i zniszczenia odsłoniły tajemnicę jego warsztatu.
Możemy też podejrzewać, że niektóre partie wykonał na suchym tynku, dlatego tak łatwo zniknęły barwne warstwy. Ot "dyletant"!

2. KRÓLOWA SABY PRZYBYWA WYSŁUCHAĆ MĄDROŚCI SALOMONA

W owym czasie, że tak biblijnie zacznę, Salomon buduje świątynię. Poza Jerozolimą znajduje piękne drzewo, które wyrosło właśnie z gałązki podarowanej przez św. Michała Archanioła. Robotnicy robią z drzewa belkę, ale mają problem. Belka zachowuje się niczym nos Pinokia. Gdy tylko odcina się jej kawałek, drewno się wydłuża. Czyżby Collodi w tej legendzie znalazł inspirację? Kiedy zostawiają belkę w spokoju, decydując, gdzie jej użyją, ta się skraca. Postanawiają zbudować z niej most, a raczej kładkę. Do mostu zbliża się Królowa Saby, zatrzymuje się, przyklęka i ma wizję, że na tym moście zostanie zabity król świata oraz, że to drewno zapowiada koniec Królestwa Izrael. Mówi o tym Salomonowi, który reaguje w naturalny dla władcy sposób, myśląc o sobie jako królu świata, bierze belkę z mostu i zakopuje w ziemi.
I znowu odkrywamy ciekawostkę z warsztatu Gaddiego. W grupie zgromadzonej wokół Salomona aż cztery razy pojawia się ta sama postać. Pamiętacie, gdy opowiadałam o używaniu przygotowawczych kartonów w wielu kompozycjach? Prawdopodobnie i tutaj uczniowie dostali wzorzec i zaludnili w ten sposób dwór izraelskiego króla. Widzi mi się prototyp prostej symulacji komputerowej w niskobudżetowych filmach, gdy za tłum robi zwielokrotniona niewielka grupa statystów.

Oczywiście Gaddi mógł uczniom pozwolić na takie wprawki, bo scena jest jeszcze dość wysoko i liczył na to, że z dołu nie można zauważyć sprytnego zaludnienia sceny.
Uczniowie to chyba w ogóle mieli niezłą szkołę na miejscu. Królowa Saby ma okrytą głowę welonem, ale spod niego prześwituje ucho, zupełnie niepotrzebnie, bo kto je potem z dołu miałby zobaczyć.
http://www.daringtodo.com/wp-content/themes/daring3/tf_cache/2011/04/45130-400-629-1-100-santacroce_T.jpg
Zapewne mistrz uczył uczniów, jak namalować przezroczystość szybkimi pociągnięciami bieli, zresztą o ciekawej nazwie - biel św. Jana.
Innym tego rodzaju smaczkiem jest sokolnik (po lewej stronie) i jego rękawiczka.
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva2.jpg
Scena lokuje nas w czasach, gdy ciemnoskóre postaci mogły być jedynie służącymi lub niewolnikami. Trochę się dziwię, bo przecież władczyni Saby to okolice Etiopii, więc ona powinna mieć czarną skórę, nie niewolnik.

3. ODNALEZIENIE BELKI, BUDOWA KRZYŻA

http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva3.jpg
Jesteśmy w Jerozolimie. W sadzawce, w pobliżu szpitala, odnaleziono belkę. Zastanawia mnie w ogóle scena ze szpitalem.

Sadzawka zapewne była uzdrawiająca. Może więc to przenośnia, że tak jak ona uzdrawiała chorych ciekawie przedstawionych w tle, tak krzyż przyniósł uzdrowienie ludzkosci?
Za daleko idę w domysłach?  Tak  mi się jakoś nałożyły znaczenia.
Z pozyskanego drewna buduje się krzyż. Dzięki Agnolo Gaddiemu mamy okazję zapoznać się ze średniowiecznym zestawem stolarskich narzędzi. Precyzja mistrza kazała nawet zostawić na ziemi wióry.
Wyraźnie widać, że gwoździe zostały domalowane na sucho.

I teraz powinna nastąpić najważniejsza scena - "Ukrzyżowanie".
Dlaczego jej nie ma wśród fresków?
Proste. Krzyż Chrystusowy jest tak istotny, że jest trójwymiarowym malowanym obiektem. Autorstwo przypisuje się nieznanemu z nazwiska malarzowi pochodzącemu z Figline Valdarno.




4. ODNALEZIENIE KRZYŻA
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva4.jpg
Im bliżej ziemi, tym więcej szczegółów na fresku, sceny z tła także przykuwają wzrok. Prwadopodobnie malowali je uczniowie, mistrz zostawił sobie pierwszy plan. Podopieczni chyba dobrze się bawili, bo mamy bogactwo scenek rodzajowych. Mnicha nalewającego wodę, drugiego łowiącego ryby z mostu. Pasterza. Cały zwierzyniec, łacznie z wiewiórką wspinającą się na drzewo i lwem w jaskinii.



O powierzeniu zadania uczniom świadczyć może widoczny błąd.

To prostokąt nad krzyżem, tabliczka którą przyczepiono do Chrystusowego Krzyża. Ale jeśli odnaleziono by krzyż z oznaczeniem, nie ma sensu główna scena. Ależ musiał się Gaddi zdenerwować.  Na sucho kazał zamalować błąd i domalować w tym miejscu drzewo, co odkryto podczas konserwacji fresku.
Wróćmy do tego, co mistrz zamierzał pokazać:
Królowa Helena odnajduje krzyż, a właściwie trzy, nie wie który z nich jest tym jedynym.  Przeprowadza próbę. Każe umieścić każdy krzyż nad zmarłą postacią. Tylko jeden powoduje jej ożywienie.



LEWA ŚCIANA

5. ŚW. HELENA TRIUMFALNIE WPROWADZA KRZYŻ DO JEROZOLIMY

U wrót Jerozolimy ludzie na klęczkach czekają wniesienia świętej relikwii. Niby klęczą, ale widać po niektórych wątpliwości, niepewność, czy to aby na pewno jest prawdziwy Krzyż Pański.
Uśmiecham się na widok obecnie niemal przezroczystej korony, kapelusza i aureoli. Nie za dużo tego?
http://www.teladoiofirenze.it/wp-content/uploads/2013/05/Basilica_Santa_Croce_Firenze_Arte_in_Cantiere.jpg

No tak, była królową, świętą, ale kapelusz? Artysta chciał pokazać, że Św. Helena bardziej czuła się pielgrzymem niż władczynią.
Mnie jednak z pokutnym pielgrzymowaniem nie kojarzy się tortura głodu, jaką Helena zadała lewicie, by ujawnił miejsce schowania Krzyża. To raczej rys władczy, niż pielgrzymi.
W tej scenie, i w innych, widzimy, w jaki sposób artysta tworzył płaskorzeźbione fragmenty malowideł, np. korony, wystające elementy na uprzęży konia, itp. To pszczeli wosk, lekko rozgrzany w rękach, uformowany i dociśnięty do ściany, na to Gaddi przyklejał folię pozłotniczą. Patrzyłam na drobiny sczerniałego wosku i myślałam, że są na nich odciski palców człowieka sprzed kilkuset lat. I to konkretnego człowieka, autora dzieła, które oglądam.
http://www.santacroceopera.it
http://www.santacroceopera.it
http://www.santacroceopera.it
Postaci mają bardzo wyraziste oczy. Ba! My je widzimy niemal na wyciągnięcie ręki, ale przecież sylwetki miały być dobrze widoczne i z dołu, a co, jak nie oczy, dodaje charakteru ludzkiej twarzy?
Widać zasadę, że we fresku uwzględnia się naturalne oświetlenie świątyni. Architektura w tej scenie jest właśnie tak namalowana, jak by oświetlało ją okno prezbiterium.
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva5.jpg

Właśnie tutaj przyłapujemy dwudziestowiecznych "odnawiaczy" na fałszu historycznym. Za murami Jerozolimy widać kopułę Brunelleschiego. No to się chłopaki zagalopowali! Tak mniej więcej o pół wieku :) Nie było jej, gdy Gaddi malował cykl.
Nawet moje niezbyt dobrej jakości zdjęcie jest w stanie przekazać podział sceny na górną i dolną, gdyż były malowane osobno, w połowie przechodził pomost rusztowania.


6. PERSKI KRÓL CHOSROES WYKRADA KRZYŻ Z JEROZOLIMY
Perski król łupi całą Jerozolimę. Aż słychać tętent kawalkady pędzącej z prawej na lewą stronę fresku.
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva6.jpg
Od razu w oczy rzuca się rodzaj kadrowania, z którym współczesny człowiek jest bardzo dobrze obyty - ucięta sylwetka konia wychodzącego poza obraz - w fotografii nic nadzywczajnego, zwłaszcza reportażowej.
Wszyscy żołnierze zostali scharakteryzowani, a to nakryciem głowy, fryzurą - indywidualiści! Wszyscy coś zabrali z miasta: kielichy, kasetki, księgi, szaty.
http://www.daringtodo.com/wp-content/uploads/2011/04/particolare-5.jpg
http://www.daringtodo.com/wp-content/uploads/2011/04/particolare-2.jpg

Nie brakuje też głównego bohatera cyklu - krzyża, przeciętego na pół. Wyjątkowo za zniszczenie nie odpowiadają żołnierze, tylko królowa Helena. To ona rozkazała przeciąć relikwię na dwie części. Jedną zostawiła w Jerozolimie, drugą wyekspediowała do Konstantynopola, gdzie pocięła ją na drobne kawałki, by przygotować relikwie dla pielgrzymów.


7. SEN HERAKLIUSZA
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva7.jpg
Chosroes wraca do Persji, gdzie buduje olbrzymią światynię, na której ołtarzu zasiada sam, każąc się adorować jako bóstwo. Po jego prawej stronie ulokował krzyż, po lewej - czarnego koguta. Tak zostało pokazane bluźnierstwo. Podstawcie pokazaną tu sytuację pod słowa: "W imię Ojca i Syna i Ducha św." i macie mniej więcej taki obraz: "W imię Chosroesa, połowy krzyża i czarnego koguta". Kogut, oczywiście, zamiast gołębicy. Czarny kogut - symbol szatana. Agnolo Gaddi miesza tutaj "Złotą Legendę" z ludowymi wierzeniami, według których czarny kogut może znieść jajo, by zrodził się bazyliszek, czyli smok.
Na świątyni malarz ulokował rzeźby, a raczej swoje wyobrażenie o greckich rzeźbach.
W tym samym panelu widzimy Herakliusza, bizantyjskiego imperatora, wezwanego przez anioła, by odzyskał krzyż. Na namiocie widzimy krzyż w całości, gdyż jest to element snu, a nie materialny obiekt przecięty na pół. Na tarczy śpiącego jest orzeł, a właściwie ocalałe jego kontury.

8. ŚCIĘCIE CHOSROESA, POWRÓT KRZYŻA DO JEROZOLIMY
http://www.santacrocefirenze.it/wp-content/uploads/2012/08/Diapositiva8.jpg
Ostatni panel jest niezwykle zatłoczony. Symultanicznie pokazuje trzy sceny.
Chosroes nie chce się nawrócić na chrześcijaństwo. Zostaje więc skazany na ścięcie.
Herakliusz z odzyskanym fragmentem krzyża triumfalnie podąża ku Jerozolimie. Kusi go wejście do miasta w pełni chwały, ale wstrzymuje go Boży Anioł. Mówi mu, że Jezus szedł z krzyżem w prostym stroju i boso.

I tak się dzieje. Imperator wchodzi do Jerozolimy w prostej szacie i bez butów. Ale koronę sobie zostawił? A może to Gaddi chciał, żebyśmy umieli odczytać w nim króla?
Postaci z fresku noszą rysy żyjących osób, zwłaszcza rodu Albertich, fundatora dzieła. To postaci w skromnych ubraniach, zgodnie z nakazem unikania luksusu. Towarzyszą scenie ścięcia Chosroesa.
http://www.daringtodo.com/wp-content/uploads/2011/04/committenti.jpg

Malarz pokazał swojego ojca - Taddeo - kroczącego w orszaku, w niebieskiej szacie i w niebieskim nakryciu głowy.  W ten sposób uhonorował nie tylko swojego rodzica, ale i twórcę tworzącego dla franciszkanów.
http://upload.wikimedia.org
W końcu mamy też i autoportret Agnolo Gaddiego.



Tyle "tylko" o namalowanej legendzie. W samym prezbiterium jest jeszcze wspomniany krzyż, piękny poliptyk, inne freski poniekąd uzupełniające cykl i witraże (projektu Gaddiego).  Trudno sobie wyobrazić opisanie całego kościoła. Tyle w nim historii, piękna i ... Boga.

wtorek, 17 lutego 2015

TARGOWISKO (DLA) ŁASUCHÓW

Dzisiaj temat w sam raz na zapusty.
Łasuchem wielkim to ja nie jestem, no może takim mniejszego kalibru, mimo moich krągłości - te pojawiły się z wiekiem i nie chcą mnie opuścić. Co nie znaczy, że nie doceniam dobrego jedzenia i czasami lubię zjeść coś poza domem. Co też nie znaczy, że w domu nie staram się smacznie gotować, po prostu nie jest to moją pasją. Stanowczo wolałabym malować w miejsce gotowania, ale żołądek ma swoje prawa, i to nie jeden żołądek.
Jedzenie działa na mnie nie tylko smakowo, ale i estetycznie, lubię piękne zdjęcia potraw, a nawet surowców służących do ich zrobienia. Lubię, gdy ktoś mówi o jedzeniu udowadniając, że jest absolutnym specjalistą i profesjonalistą. Nie musi bawet być stricte kucharzem, wystarczy, że będzie wytrawnym dziennikarzem, a takiego miałam niewątpliwą przyjemność posłuchać podczas wycieczki do ... Mercato Centrale.
Cicerone zaproszonym przez Città Nascosta był Leonardo Romanelli. Urodzony we Florencji, zaczynał jako kucharz, następnie stał się nauczycielem, aż w końcu zajął się pisaniem i krytyką kulinarną. Jak przystało na wiekowe tradycje - człowiek rensansu. Autor i aktor teatralny, a nawet jeden z założycieli fundacji skupiającej wolontariuszy oprowadzających po europejskich katedrach. Głównie jednak jego pisanie koncentruje się wokół zagadnień enogastronomicznych, a owocem tego są wydawnictwa związane ze Slow Food, czy Gambero Rosso. Swoim nazwiskiem firmuje też darmową aplikację na smartfony o nazwie Florence Delice (włosko i anglojęzyczną), która poleca, co jest we Florencji do zobaczenia, do zrobienia, do zjedzenia i gdzie. Aplikacja, używając lokalizacji, powie nam, ile kilometrów mamy do wybranej atrakcji, poleci dany lokal z zaznaczeniem poziomu cenowego, itp.
Chyba bardziej odpowiedniej osoby nie można było mieć za przewodnika po najsłynniejszym florenckim targowisku?
Historia miejsca nie jest tak szacowna, jak wielu innych zabytków, ale warta poznania i posmakowania.
W XIX wieku Florencja dusiła się, jako miasto. Prace nad poprawieniem sytuacji przyśpieszył jeden znamienny fakt z historii: W 1865 roku, na niemal 6 lat, stała się stolicą świeżo narodzonego państwa - Włoch. Nastąpił czas tzw. uzdrowienia Florencji, za który odpowiadał inżynier architekt Giuseppe Poggi.
Jesteśmy w chwili, gdy zburzono Mercato Vecchio, Loggia del Pesce (pisałam o niej tutaj) została zdemontowana.
A tak się prezentowała jeszcze w oryginalnym miejscu:
http://upload.wikimedia.org
Obecnie przestronna Piazza della Repubblica wyglądała tak:
http://upload.wikimedia.org
Potem tak:
http://upload.wikimedia.org

Loggia del Mercato Nuovo, inaczej Porcellino, nie była w stanie zabezpieczyć potrzeb miasta, postanowiono więc wybudować trzy hale targowe: przy San Lorenzo, znaną jako Mercato Centrale, przy Sant'Ambrogio oraz San Frediano. Ta ostatnia nigdy nie została zrealizowana.
Projekt nowych hal targowych został zamówiony u bardzo wtedy popularnego architekta, twórcy Galleria Vittorio Emanuele II w Mediolanie - Giuseppe Mengoniego.
Tak jak wyburzono domy i kramy na Mercato Vecchio, tak i tu polec musiały niektóre zabudowania.
Poza różnicami w budowie, wykończeniu, główna różnica miała tkwić w asortymencie. Na Sant'Ambrogio miały królować warzywa, Mercato Centrale miało mieć szerszy wybór. Właściwie do dziś to się zachowało, nie patrząc na to, że wokoło wyrosły przeróżne kramy.
Do konstrukcji hali targowej użyto głównie materiałów, na które panowała moda: żelaza, żeliwa i szkła. Widzi się w niej tendencje neogotyku, choć przyznam, że zabudowa wewnętrzna, ozdoby trochę zaburzają odczuwalną wysokość. Oczywiście wysokość nie jest podporządkowana duchowości, miejscu dla duszy wędrującej ku Bogu. Powstała, by dać dojście światłu, albo je odciąć - gdy się robi upalnie, stąd bardzo "domowy" element jakim są okiennice.

Kiedyś sprzedający warzywa mieścili się na piętrze, potem przeniesiono ich na plac przy hali. Obecnie cała sprzedaż mieści się głównie na parterze. To bardzo niedalekie od nas czasowo zmiany, powstałe w latach 70, kiedy to powstał też podziemny parking (dodam, że często przeze mnie wykorzystywany, bo jest bardzo dogodnie położony wobec wielu obiektów Florencji).
Po bumie gospodarczym zaczętym w latach 60, trzydzieści lat później wszystko zaczęło podupadać. Pomyślano więc, by zmienić trochę asortyment. Nie miał to być już zwyczajny targ, lecz cel, do którego przybywa się poszukując towarów niedostępnych w innych miejscach. Niestety, oryginalność też przestała już być motywem przewodnim handlarzy, obecnie widać dominujące nastawienie na turystów, choć wśród kramów z buteleczkami w kształcie włoskiego buta, z trunkami i oliwą, bronią się jeszcze stoiska prowadzące regularną sprzedaż dla mieszkańców.
Ostały się kuszące barwami warzywa, choć wśród nich znajdziecie modne nowinki.

Wspomniałam już o piętrze i to ono było moim największym zaskoczeniem. 11 lat temu, podczas zwiedzania Florencji trafiłam do Mercato Centrale, zapamiętałam piętro, którego potem przez wiele lat mi brakowało, nigdy nie przyjrzałam się dobrze zakamarkom hali, byłam więc przekonana, że wizyta na górnym poziomie tylko mi się śniła. Ha! Okazało się, że dopiero w kwietniu zeszłego roku ukończono jego remont.
Jeszcze nie wchodzimy na piętro, najpierw rozejrzyjmy się po parterze, który może być wydzielony i funkcjonować jako targowisko czynne do godziny 14.00.
Ciągle jeszcze Mercato Centrale jest miejscem, gdzie można kupić bardziej nietypowe produkty, jak koninę, czy wszelkiego rodzaju podroby. Podroby (frattaglie) są bardzo ciekawym zjawiskiem w kuchni toskańskiej, mnie akurat niezbyt interesują, co najwyżej wątróbki do crostini, ale możecie tu kupić właściwie wszystko, co pozostaje po wygospodarowaniu czystego mięsa.
Potrawy z podrobów awansowały, stały się szlachetnymi, a kiedyś były pożywieniem dla najuboższych. Jest w Pistoi lokalna potrawa o nazwie "więzień" - chyba domyślacie się, gdzie była dystrybuowana - nawet nie mogę się przemóc, by ją opisać, jej bazę stanowi czerstwy chleb i absolutne resztki od rzeźnika.
Restauratorzy, szukając oryginalnych przepisów, sięgnęli po te z biednych domów, zastosowali nowe przyprawy, zioła, i tak oto podroby stały się co najmniej mieszczańskie :)
Asortyment stoisk zmienia się pod wpływem mediów. Ludzie przeczytają jakiś przepis w gazecie, zobaczą nowy program kulinarny i już następnego dnia przychodzą pytając o rzadko spotykane składniki.
Przy rybnych ladach w końcu dowiedziałam się jaka jest różnica między baccalà (solony dorsz) a stoccafisso (sztokfiszem), nie zapominajmy, że przecież jest jeszcze merluzzo (świeży dorsz). Kiedyś znalazłam wyjaśnienie, że baccalà jest sztokfiszem, czyli suszoną na powietrzu rybą. Otóż baccalà jest rybą kosnerwowaną w soli, co nie powoduje tak wielkich strat masy, jak suszenie, więc i jej mięso jest niemal o połowę tańsze od sztokfisza. Pewnie dla wielu z Was to oczywiste, ale kiedyś nie mogłam dojść do ładu z tłumaczeniami. Stoiska z rybami nie oparły się tutejszemu sanepidowi, więc nie ma już marmurowych lad.

Nawet słynna słonina z Colonaty (lardo) nie spotyka się ani na chwilę z marmurem, wszystko produkują w stalowych pojemnikach.
Leonardo Romanelli podkreśla, że mimo braku dostępu do morza, spożycie ryb we Florencji wzrasta. Pamiętajcie, że dla tubylca "ryba" oznacza wszystko, co z wody, nie tylko zwierzęta z płetwami, ale i krewetki, małże, czy ośmiornice.  W skrajnym przypadku spotkałam się z umieszczeniem żab w rybnym jadłospisie. Ciekawe, czy gdyby jedli focze mięso, też by je nazywali rybą? Właściwie wszystkie sprzedawane tu zwierzęta są morskie, od mniej więcej 30 lat nastąpił totalny odwrót od ryb słodkowodnych.
I tak się kończy opis parteru. Kiedyś było tu więcej punktów gastronomicznych, obecnie musicie albo wjechać ruchomymi schodami, albo wejść na piętro, by tam rozkoszować się bogatym wachlarzem produktów stanowiących niemal "street food", lecz niemających żadnego związku z "fast food".  Myślę, że latem piętro będzie wyglądało ciekawiej. Dzień, w którym zorganizowano wycieczkę był przeraźiwie zimny i na całego chodziły wszelkie napromienniki ciepła umieszczone pod prowizorycznym foliowym zadaszeniem. Zadaszenie ciągnie się przez całe przejścia, które wypełniają stoliki. Nie są one rodzajem kawiarnianych ogródków należących do jednej firmy. Możecie podejść do wybranego stoiska, kupić na nim potrawę i usiąść w dowolnym miejscu. Specjalna obsługa hali chodzi i sprząta po klientach, nawet, gdy naczynia nie są jednorazowe, wiedzą do której lady je odnieść.
Opiszę, co jest na górze mniej więcej po kolei, tak jak nas prowadził Leonardo Romanelli.
Wchodząc na górę od strony Piazza del Mercato Centrale, po lewej stronie, napotykamy pierwsze z dwóch sklepów Eataly - markowej sieci narodzonej w 2007 roku, promującej, najkrócej mówiąc, jedzenie po włosku. Gromadzą małych wytwórców enogastronomicznych, firmy produkujące sprzęt do gotowania, prowadzą kursy kulinarne.
Potem zaczyna się istne wariactwo. Stoisko z mozzarellą, częściowo produkowaną na miejscu w widocznej przez szybę kadzi.

Dalej słodkości.

Piekarnia z pieczywem pieczonym na zakawasie.

Pizza w wykonaniu Neapolitańczyka, w piecach rozgrzewanych drewnem, oczywiście na oczach klienta.

Powiem od razu - ceny wcale nie są łaskawe dla kieszeni, ale widoczna jakość produktów niezwykle zachęca do zakupów.  Mądra we wszystkie wiadomości, dwa tygodnie później namówiłam Krzysztofa na posiłek  właśnie w Mercato Centrale. Była niedziela, dół z typowymi stoiskami zamknięty, ale na górę ciągnęły tłumy ludzi. Tego się nie spodziewałam. Większość z nich to autochtoni. W wyborze potraw kierowaliśmy się więc najmniejszą kolejką, do wspomnianej pizzy. Jak na mój gust, była ciut za gruba, choć niewątpliwie smaczna.
Naprzeciw pizzy ulokowano bar, a zaraz obok niego kuchnię, której lejtmotywem są trufle, dawniej jadane między październikiem a grudniem, dzięki współczesnej kuchni i technikom konserwacji, możliwe do delektowania się przez okrągły rok.

Przechodząc na drugą stronę trafiamy na stoisko dla fanów ACF Fiorentina.  Najbliżej niego jest możliwość zakupienia najświeższych produktów mięsnych. Nie leżą w bardzo chłodnych lodówkach, by klient mógł się przekonać, że sprzedawany towar jest świeży.

Jeśli ktoś jest wegetarianinem, czy weganinem, nie zginie z głodu w Mercato Centrale. Najlepiej, gdy skieruje się do osobnego stoiska, które aż kusi pięknem warzyw i owoców.
Szaloni Włosi nie mogli znieść zwyczajnych hamburgerów, musieli przygotować własne, oparte o mięso z krów rasy chianina, no i warzywa.

A gdzie kuchnia typowo toskańska?
Chcecie zjeść autentycznie coś toskańskiego, gotowanego zgodnie z dostępnością o danej porze roku? Nie szukajcie bogato zastawionej lady, wystarczą dwie, trzy potrawy do wyboru. Świeżuteńkie, toskańskie!

Miłośnikom mocnych wrażeń polecam odległe stoisko, właściwie naprzeciw mozzarelli, zapomniałam o nim wspomnieć. Poleca się na nim wariacje na temat lampredotto i trippa, czyli krowiego żołądka i flaków. Z ledwością o tym wspominam, drżę na samą myśl, że miałabym to zjeść.
Jeszcze jeden bar, piadiny typowe dla regionu Emilia Romagna i na koniec sklep ze spożywką firmowany przez Eataly.
Przewidując, że potrawa może zainspirować klienta, znajdzie on na piętrze kącik księgarski. A może jeszcze więcej wiedzy? Proszę bardzo - krótki kurs o winie!
I ostatnia atrakcja: Szkoła Kulinarna Lorenzo Medici proponuje na miejscu zdobycie umiejętności ugotowania jakiejś potrawy. Gdy zajrzałam przez szyby, na stole oprawiano owoce morza. Można się zapisać do nich na obiad z mistrzem kulinarnym, posłuchać, lub popodglądać.

Jeśli któryś z szefów umie tak opowiadać jak Leonardo Romanelli, to nic, tylko słuchać.
Ah! Zapomniałabym.
Przecież na koniec zaproszono nas do enoteki Chianti Classico, gdzie mogliśmy spróbować nowości - musującego białego wina Chianti, któremu towarzyszyły grzaneczki z oliwą.

Żegna nas napis:
Do zobaczenia wkrótce.