wtorek, 28 maja 2019

ANECZKOWE WAKACJE cz.1

Niemal prosto z Wielkanocy przefrunęłam do Polski. Po drodze jeszcze pożegnałam siostrzeńców, spotkałam się z majówkowymi gośćmi, z jubilatami, dla których robiłam bukiet.
Potem zaszyłam się na parę dni u siostry, na chwilę zatrzymałam się w Poznaniu, gdzie doznałam fantastycznego uczucia obejrzenia spektaklu w polskim języku, chyba pierwszy raz od mojego wyjazdu do Toskanii.
Wróciłam do domu wraz z Aneczką, by nagadać się, jak to baby, bez końca, by trochę pojeździć, ale też i posiedzieć w pracowni. Turystycznie czas nie był łatwy, bo pogoda się zbiesiła i żałowała słońca, nie skąpiąc za to chłodu i deszczu. Udało się nam wbić kilka razy w słoneczne dni, choć było i tak, że wybraliśmy się we troje do Florencji na wieczorny spacer, a z zamierzeń zostały nam lody na dworcu kolejowym i powrót do domu :)
Nasze babskie wypady bywały krótsze i dłuższe, typowo turystyczne, z takimi hitami, jak San Gimignano, Volterra, ujarzmiona pogodowo Florencja, a także Bolonia. Te krótsze, to takie "za miedzę", także dostarczające wielu słów zachwytów.
Dzisiaj zaproszę Was właśnie na te "miejscowe" spacery.
Jeden, do Striglianelli, był w poszukiwaniu fragmentu antycznej drogi, której nie znalazłyśmy, ale za to trafiłyśmy na starą szkołę tresowania myśliwskich psów, z zaskakująco realistycznymi (z daleka) skórzanymi chyba figurami różnych zwierząt.



Nie dotarłyśmy bliżej nich, bo górski potok - Agna, po deszczach przestał być łagodną strugą, nie było jak go pokonać.
Pilnie przyglądałyśmy się wszystkiemu, co kwitnie, za rarytas uznając różową akację.







Drugi spacer wymagał podjechania autem na wysokość 1000 m n.p.m. (raptem 8 km od domu) i zgody na brak widoczności.

Przyznam, że ten marsz był o wiele bardziej emocjonujący, zapełniany nie tylko widokami z płytką głębią ostrości, ale też i wyobraźnią.



Wszystko dlatego, że szłyśmy w chmurach, które cały długi poranek trzymały w swoich szponach Apenin Toskański.
Znowu naoglądałyśmy się kwiatów, zapóźnionych fiołków, swojskich niezapominajek, żarnowców, wilczomleczy.




Dzięki temu niesamowitemu spacerowi odkryłam nieznany mi dotąd kwiat z polska znany pod nazwą złotogłów biały, złotowłos, bądź (najbliższy włoskiemu) asfodel.


Pewnie wśród czytelników są osoby, dla których ta roślina nie jest niczym nowym, ale ja musiałam trochę poszperać, by się dowiedzieć, z czym mam do czynienia, poczynając od nazwy. Szukając informacji o tym kwiecie dotarłam do jego śmiertelnej symboliki. Asfodel obrazuje smutek, melancholię, ale także pokorę i wieczność. Był świętą rośliną starożytnych Greków. Asfodelowe łąki rosły nad Styksem.
Złotogłów ma jadalne korzenie. Kwiaty bardzo przyciągają pszczoły, chociaż nie ludzkie nosy, gdyż nie mają specjalnego zapachu, za to miód z nich powstały jest rarytasem z Sardynii.
Asfodel na Sardynii przez wieki był podstawowym surowcem do wyplatania koszy, obecnie tworzy się je na turystyczne potrzeby.
http://amicomario.blogspot.com

Dłuższy kawałek pokonałyśmy asfaltem, by wrócić do auta wąską ścieżką.


Na brzegu regularnej drogi zobaczyłyśmy pamiątkową tablicę poświęconą rowerzyście Michele Nesi. Tyle razy tędy przejeżdżałam, ale z auta widzi się stanowczo mniej, nawet przy lepszej widoczności.
Nie znam historii tego kolarza i co się stało w miejscu postawienia tablicy.

Wszędzie świergotały ptaki, szumiały wezbrane strumienie, szeleściły małe kaskady. Poza tym niemal cisza, brak ludzi.
Raz przejechało koło nas auto, raz samotna turystka na rowerze.

Widok tej drugiej, z obładowanym pojazdem, dzielnie jadącej przez lasy, był tak zaskakujący, że w ostatniej chwili zrobiłam jej zdjęcie, gdy już znikała w białych kłębach mglistej chmury.

Czy pomyślelibyście, że to są zdjęcia z Toskanii?


Na koniec tej wędrówki zapraszam do obejrzenia filmiku, który chyba najlepiej oddaje nastrój mglistego poranka w Acquerino.

piątek, 17 maja 2019

POSTNE PULPETY

Dawno nie było kulinariów.
Ten przepis trochę sobie poczekał. Trafiłam na niego, gdy ktoś z włoskich znajomych udostępnił na Facebooku zbiór przepisów nazwanych "Na Wielki Post".
Od razu poczułam sympatię do pulpetów z ricotty, a po ich przygotowaniu tym bardziej jestem "za".
Dzisiaj ugotowałam je dla mojej Przyjaciółki, część nawet udało się obfotografować, więc mogę zaprosić Was na

PULPETY Z RICOTTY W SOSIE POMIDOROWYM

składniki:

pulpety
350g ricotty (najlepiej owczej, ale może być i krowia, byle dobrze odsączona z serwatki)
40g startego parmezanu
60g startego pecorino (zastanawiam się, czy niewędzony oscypek z owcy byłby dobrym zamiennikiem?)
140g suchego chleba też startego (użyłam swojego pszennego ze skórką, nie zaszkodzi na pewno bułka tarta)
ząbek czosnku
6g posiekanej natki pietruszki
2 roztrzepane jajka
pieprz sól

sos
750ml przecieru (używam swoich zmiksowanych na surowo i zamrożonych od razu pomidorów)
50g oliwy
5 listków bazylii
2 ząbki czosnku
sólo i pieprz

Wymieszać wszystkie składniki na pulpety, następnie formować w kulki ok. 30g (przed formowaniem ręce natłuszczać oliwą, dzięki której powierzchnia jest gładka i nie rozsypują się w gotowaniu). Odłożyć na natłuszczonej oliwą powierzchni (talerzu, tacy, itp.).
Sos jest banalnie prosty, zarumienić czosnek na oliwie, wyjąć go, wlać przecier, dodać listki bazylii, posolić i popieprzyć, chwilę podgotować włożyć pulpety, na średnim ogniu gotować je przez 10 minut. 

Zauważcie, że pulpeciki ładnie puchną w sosie i stają się pulpetami.


Dodatki wedle upodobania. 
Jak dla mnie, danie na każdą okazję, nie tylko na Post :)
Smacznego!




wtorek, 14 maja 2019

JEDWABIŚCIE

No i mnie wzięło.
Pamiętajcie niedawny konkurs? Pokazałam rozkręcone słoiczki z farbami w płynie i zapytałam o rodzaj techniki, której dotąd jeszcze nie stosowałam.

Rylka napisała, że chodzi o malowanie na jedwabiu. Miała rację.
Skąd mi się to wzięło?
Pewnie w naturalny sposób przeszłam od malowania akrylami na tkaninach.
Zaczęłam malować na wszystkim, co miałam akurat w domu. Skończyłam jedwabne zasoby, muszę więc wybrać się do hurtowni, żeby kupić tkaninę. Na szczęście, miałam jeszcze taką długość, żeby wykonać nagrodę.
Zastanawiałam się, co namalować dla Rylki i pomyślałam, że zajrzę najpierw na jej bloga. Odkryłam, że gdzieś tam w jej życiu pojawił się czarny kot, więc on stał się inspiracją do motywu na jedwabnym szalu. Mam nadzieję, że już dotarł do swojej właścicielki.


Ponieważ moja rama do malowania, na której naciągam jedwab, jest szeroka na całą tkaninę, robię tak, że maluję od razu dwa szale. Powstały koty i margaretki.  Te drugie już trafiły pod inny dach, a raczej na czyjąś szyję :)


Wcześniej namalowałam dwa inne szale, jeden w ulubione maki, drugi jest uzupełnieniem do spódnicy, którą uszyłam z pięknego materiału wypatrzonego w hurtowni tkanin.




A w ogóle to zaczęłam od malowania spodni, które podarłam i wymieniłam w nich wierzchnią warstwę.Nie miałam odpowiedniego koloru jedwabiu, więc wymyśliłam, że wzorami i barwami dopasuję się do dzianiny pod spodem.

Najwięcej  wysiłku i cierpliwości kosztował mnie surdut, uszyty kiedyś przez Paolę (na ślub i wesele), którego nie miałam za bardzo do czego nosić. Brakowało okazji, żeby go założyć w czystej postaci. Wymyśliłam więc sobie wałek, na który naciągnęłam surdut i pomalowałam go w kwiaty,   zainspirowana obecną mocno kwiatową modą. Normalnie jedwab maluje się przed szyciem, ale dzięki odwróceniu kolejności, mogę mieć wzór, którego nie "tną" szwy.



Mam już w planach zajęcia dla pań z mojej pracowni. Malowanie na jedwabiu jest bardzo przyjemną techniką. Jeśli dostarczę moim uczestniczkom zajęć gotowe wzory, to właściwie będzie to rodzaj  obecnie modnych kolorowanek. Pozostaje mi tylko jechać po jedwab i rozrysować różne wzory. Kilka już mam :)

poniedziałek, 6 maja 2019

MUZEUM SZALEŃSTWA

Tytuł artykułu jest tytułem bardzo ciekawej i pełnej emocji wystawy zorganizowanej w Lukce, wcześniej pokazywanej już w innych miejscach Włoch.
Jej kuratorem jest krytyk i historyk sztuki, dziennikarz, ostatnio też polityk, wielki celebryta, osobowość telewizyjna - Vittorio Sgarbi. Wcale mnie nie zdziwiło, że to on wsparł powstanie wystawy, której założeniem jest pokazanie choroby psychicznej, najogólniej rzecz mówiąc, poprzez sztukę. Sam w sobie jest szaleńcem, potrafiącym wykrzyczeć najbardziej nieprzyjemne opinie.
Wystawa porusza wiele zagadnień, próbuje osadzić chorobę psychiczną w życiu człowieka, pokazać stany umysłu poprzez sztukę, podejmuje zagadnienie wolności i jej ograniczeń w szpitalach psychiatrycznych, upodlenie pacjentów, wręcz ich uprzedmiotowienie.




Uzasadnia zamknięcie, szpitali, bądź zamianę na zupełnie inne struktury, małe oddziały przy zwykłych szpitalach, placówki dziennego pobytu, itp. Zamknięcie? Tak, Włochy są jedynym chyba krajem na świecie, który po 1978 roku zamknął szpitale psychiatryczne; nie znalazłam informacji o takim przypadku w innych krajach.

Wystawa nie ogranicza się do dzieł sztuki powstałych na temat szaleństwa, bądź malowanych przez chorych psychicznie.












To także dokument o jednym ze szpitali, zbiór przedmiotów związanych z tą instytucją, opowieść o psychiatrze, który doprowadził do likwidacji "psychiatryków".







To niepokojąca sala ze zdjęciami pacjentów, z wydrapanymi nosami, udało mi się zrobić jej zdjęcie sferyczne, co nie było łatwe, by nie ująć zwiedzających.


To drzwi, za którymi głos mówi, że teraz już tak łatwo nie uda Ci się poza nie wyjść.
To kilka filmów dokumentalnych, w tym jeden o więziennych szpitalach psychiatrycznych.

Nie dałam rady zobaczyć całej wystawy, nie sprostałam własnym emocjom i wspomnieniom, a właściwie to nie chciałam się w nich grzebać.
Wiele, wiele lat temu leczyłam się z depresji na małym oddziale w klinice psychiatrycznej. Nie widziałam może wielce "spektakularnych"  przypadków, chociaż nieźle zostałam nastraszona przez schizofreniczkę, którą wkurzał mój płacz, albo spać mi nie dawały dźwięki przeraźliwego słowotoku zza ściany, którego nie udawało się wyciszyć lekarzom przez wiele godzin. Najcięższe przypadki nie trafiały do kliniki, dominowały w niej depresje poporodowe, menopauzalne i takie, jak moja, powstałe wynikiem jakiegoś doświadczenia.
W momencie, kiedy nie miałam sił i woli, by walczyć o własne życie, właśnie w szpitalu poczułam się bezpieczna, że nie zagrażam sama sobie. Zostałam doprowadzona do stanu, dającym mi możliwość podjęcia ciężkiej pracy nad sobą.


Piszę o tym, żeby Wam wytłumaczyć, iż jako była pacjentka szpitala, nie postrzegałam go jako zła, nie rozpoznawałam zaprezentowanego mi w dokumentach okrucieństwa, beznadziei, odczłowieczenia.







Na pewno rozumiem poczucie izolacji, dla mnie zbawiennej. Poznałam problem sztuki tworzonej podczas kuracji i przejmowania jej przez szpital. Sama, z własnej woli, podarowałam oddziałowi swoje rysunki, które pomogły mi dźwignąć się z depresji. Nigdy jednak nie zastanowiłam się, ile niezwykłych dzieł przejmowała i sprzedawała obsługa szpitali psychiatrycznych, a ponoć był to (miejmy nadzieję, że użyłam odpowiednio czasu przeszłego) wielce lukratywny rynek. Dzieła największych artystów-pacjentów sprzedawano bez ich wiedzy. W jednym z dokumentów wystawy uzasadniających likwidację szpitali psychiatrycznych przypuszczono, że Vincent Van Gogh mógł tworzyć swoje wspaniałości, bo szedł, gdzie chciał, wybierał sobie plenery, nie ograniczały go szpitalne mury.
Sztuka na pewno ma niesamowite walory terapeutyczne. Wiem to nie tylko z doświadczenia pacjenta, ale i nauczyciela, który "zastosował" teatr, jako remedium na problemy wychowawcze.
Na wystawie podziwiałam wiele dzieł, czując, ile cierpienia kryje się za nimi.





Nie jestem psychiatrą, trafiłam na dobrych lekarzy, chociaż pani psycholog niezbyt dobrze oceniła moje predyspozycje, stwierdzając, że ze swoją nadwrażliwością będę zawsze obrywać od życia. Nie do końca miała rację, bo nauczyłam się swojego charakteru, wiem, jak omijać sytuacje, które mogłyby mi zaszkodzić. Nie znaczy, że nie przeżywam, jak każdy, stresu, swoistego bólu egzystencji, że nie miewam gorszych dni. Staram się czerpać ciągle z doświadczeń przeszłości, przeobrażać je na korzyść i być wdzięczną ludziom, na których trafiłam w chwilach najtrudniejszych dla mnie.



A jednak wystawa nie była mi łatwą do zwiedzenia. Ujawniam Wam fragment swojej przeszłości, by nie tylko wytłumaczyć, skąd moje emocje w "Muzeum szaleństwa", ale też i po to, by może chociaż jednej osobie pomóc, dać nadzieję, że depresja to nie koniec świata, że po niej wschodzi słońce, czasami toskańskie słońce. Trzeba się tylko mocno, mocno napracować.
Czy wróciłabym na wystawę? Chyba tak. Chciałabym jeszcze raz zobaczyć niektóre prace, dokończyć jej zwiedzanie, wiedząc, że odkurzone wspomnienia nie zagrażają mojemu poczuciu szczęścia. To świetnie urządzona ekspozycja, bogata warstwowo, budząca wiele refleksji, niepokojąca, intrygująca, dająca zadowolenie, że drzwi, za które się weszło, ciągle stoją otworem, pozwalają wyjść na zewnątrz.
Wejdźcie, ale nie szukajcie trasy zwiedzania, jedyną drogą jest strata. 



Strona wystawy: http://www.museodellafollia.it

Garść informacji praktycznych: wystawa jest czynna do 18 sierpnia 2019 roku, mieści się w budynkach byłej stajni, przy murach Lukki. 

Otwarta jest przez cały tydzień od 10:00 do 20:00, ale wejść można do 18:45. Wstęp 12€, a jeśli ktoś jeszcze chce, za 2,50€ może wypożyczyć wielojęzyczny audioprzewodnik.