środa, 30 lipca 2008

~ NO I JEST NAS WIĘCEJ

O dwóch - siotrzeńców. Bardzo się cieszę, że przylecieli. Ostatnie dni, na zmianę z innymi pracami, staraliśmy się choć trochę jeszcze przygotować pokój i łazienkę dla nich. Jutro jeszcze trochę organizacyjnych prac. A potem na zmianę: wielkie porządki na strychu z wakacjami. Czasami na pewno odbędziemy je wspólnie.Tzn. porządki zawsze wspólnie a wakacje, jak się da. Chłopaki sami sobie świetnie radzą. Dzisiaj w te okrutne upały pojechali na rowerach do Pistoi. Ups! Znowu przypomina mi się zaległa "wycieczka". Jutro?

niedziela, 27 lipca 2008

~ WŁOSKIE CHRZCINY

Oj to było egzotyczne! Najpierw kościół. Rodzice z trudno zrozumiałych powodów (bo brali tam ślub?) zorganizowali wszystko poza swoją parafią, czy chociażby parafią, gdzie mieszkają dziadkowie maleństwa. Zaprosili zaprzyjaźnionego księdza Tomasza oraz Krzysztofa, a do tego jeszcze głównym celebransem był proboszcz parafii, dość "swobodnie" podchodzący do litrugii. Było więc jakieś pomieszanie rytu, czasami miałam wrażenie, że ten ksiądz po raz pierwszy w życiu chrzci dziecko. Niektórzy goście w trakcie mszy nie kwapili się chociaż do pozoru pobożności. Z ledwością udało się wyciszyć ich na rozpoczęcie. Babcia siedząca koło mnie wierciła się non stop, by zobaczyć, kto wchodzi. A może miała jakieś "niewygodne" siedzenie? Wyszłam po nabożeństwie zmieszana. Fakt, że niewiele osób znałam, w dodatku znajomość włoskiego nie pozwala mi swobodnie rozwinąć konwersacji. Moje wyobcowanie więc pogłębiało się. W takiej sytuacji zamieniam się całkowicie w obserwatora. Patrzę na zachowania ludzi, na ubiór.
Najciekawiej obserwować sposób zorganizowania imprezy na działce, na którą już z dołu prowadziły upięte niebieskie wstążki upewniające gości, że obrali słuszny kierunek.
Nagminne tu jest podawanie potraw w naczyniach jednorazowych. Swoisty folklor, bardzo wygodny, ale chyba mało świąteczny. Wybredna jestem? Gości było co niemiara, wcale nie po kluczu rodzinnym, obsługiwali się sami, brali potrawy z domku letniskowego i siadali przy stołach, gdzie popadnie. Niektórzy woleli nawet jeść na stojąco.
Potrawy były przepyszne! Nie zepsuł ich żaden plastik.
Na wejściu czekał stół z napojami, od zwykłej wody po coś w rodzaju zimnego ponczu. Do tego "zagryzki", m.in. oliwki, krakersy i sery. Zadziwiająco pięknie wyglądał parmezan, i zadziwiająco był smaczny; rzadko kiedy pokuszę się o takie jego pozdgryzanie, zazwyczaj jem w postaci utartej, na potrawie.
Gdy po przebraniu się (w absolutnie nieświąteczne ubrania, nie do pomyślenia w Polsce, przy takiej uroczystości) przybyli rodzice maleństwa, zaproszono gości, by zaczęli częstować się dalszymi potrawami. Wśród przystawek były różnego rodzaju crostini ( w tym ulubione wątróbkowe oraz przepyszne, gorącym latem, sucharki z przecierem pomidorowym, polewane nim "samoobsługowo") Sałatki w misach konkurowały, która smaczniejsza. Ale i tak nikt nie przebił królowej posiłku - porchetty, pieczonego prosiaka.
Podany może być na ciepło i na zimno. Tu był już wystudzony. Przyznam, że wielce smakowity. Do tego wino w butlach z plecionką (fiasco) wybornie wlewało się do gardła, chyba ciut za dużo skosztowałam. Wróciłam do domu i nie mogłam się zmotywować do pisania.
Teraz trochę "wyparowałam", więc siadłam do komputera. Ciekawe, w jakim stanie wróci Krzysztof? Biedaczyna w ogóle nic nie wypił, był już po 5 mszach, w tym dwóch chrzcielnych, a jeszcze pojechał do sąsiedniej parafii na odpust, czyli "chodzony z Madonną".
Czy wspomniałam, że przyjęcie odbywało się "w pięknych okolicznościach przyrody"?
Z widokiem na Pistoię:
                        Przez ten widok przypomniało mi się, że opisanie miasta leży odłogiem,                                   ale jak zwykle "już nie dziś".
Zapomniałam dodać zdjęcia prezenciku. Świeczka jest prezentem zastępczym, bo zachciało mi się zwlekać z wykończeniem planowanego prezentu i to się na mnie zemściło okrutnie. Podczas złoceń nie doczekałam, aż klej wyschnie i rozmazałam pracę. Udało mi się ją wytrzeć, ale zastosowany przy tym rozpuszczalnik spowodował, że następna próba wyszła jeszcze gorzej. Porzuciłam więc ambitne plany i salwowałam się wprasowaniem serwetki w świeczkę. To już była ostatnia baza. Muszę odlać zapasik na przyszłość. Puste kartony po mleku czekają.

sobota, 26 lipca 2008

~ GOŚCIE, GOŚCIE i po...

A wcale że nie, bo wczoraj najpierw sami byliśmy gośćmi w sąsiedniej parafii na kolacji z okazji odpustu; natomiast dzisiaj gościliśmy przemiłą rodzinę Pani Doroty, którą kiedyś spotkałam na swoich warsztatch prowadzonych w Polsce. Zaprosiłam ich na obiad, może niekoniecznie toskański, ale na pewno włoski. Głównie makarony z różnymi sosami, ale moim odkryciem jest  przystawka wypatrzona w książce kucharskiej i wypróbowana właśnie dziś.

Sałatka z mozzarrellą i warzywami

Otóż na płaty mozzarelli kładzie się plastry pomidora i to posypuje posiekanymi warzywami, np: marchew, seler naciowy, cebula (dałam pół), może jeszcze być papryka (ale jej nie miałam) i łyżka stołowa kaparów (te miałam) - warzywa mieszamy wraz z oliwą (niewielka ilość, na oko łyżka stołowa), solą i świeżo zmielonym pieprzem. Wyborne!

Pani Dorota na pamiątkę dostała gałązki ze świeżym liściem laurowym z naszego żywopłotu, w zamian zostawiwszy mi polskie "babskie" pisma; z wielką chęcią poczytam, mimo że w Polsce nie byłam ich amatorką.

Zanim jednak wzięłam się za obiad, pojechałam na ryneczek, by zakupić trochę owoców. Ciekawe, że sprzedawca wydawszy mi resztę bardzo szybko odszedł, a ja zauważyłam "pewne" braki, stałam więc cierpliwie i czekałam aż wróci - przynajmniej oddał i przeprosił. Podejrzewam jednak, po zachowaniu, że to jego nagminna praktyka. Więcej u niego nie kupię. 

Siedzę teraz przed komputerem skonfundowana sytuacją, z którą po raz pierwszy przyszło mi się zmierzyć. Krzysztof pojechał błogosławić małżeństwo a tutaj w zamian miał przyjechać inny ksiądz. Msza powinna być już niedzielna. Tuż przed mszą pojawia się stały diakon (człowiek z natury rzeczy mający ograniczenia w sprawowaniu sakramentów) i mówi mi, że tamten ksiądz (no właśnie co? trochę zrozumiałam że nie mógł przyjechać, bo??) przysłał go w zastępstwie, by odprawił liturgię słowa. Acha! Tylko co ze Mszą? Jako katoliczka z Polski nie umiałam sobie wyobrazić tego, że można tak lekką reką zrezygnować z Mszy i nie widzieć żadnego problemu w jej zastąpieniu Liturgią Słowa i Komunią.  Udało mi się więc telefonicznie porozumieć z Krzysztofem, żeby podjął decyzję. Zresztą skończyło się faktycznie na Słowie, ale chyba i diakon i nasza jedna z katechetek przeżyli szok, że nie mogą sami zadecydować.

Sytuacja wybiła mnie z rytmu i spokoju, ale nia ma jak układanie kwiatów do kościoła. Teraz mogę położyć się i poczytać "babiniec". 

czwartek, 24 lipca 2008

~ TERAZ TYLKO BRAKUJE MI SAMOLOTU

Wczoraj zostałam pilotką, więc pojazd ze skrzydłami wydaje się niezbędny. Pilotowałam coś bardzo dużego składającego sie z ponad 40 osób i będącego grupą księdza Tomka z Warszawy. Na co ja się odważyłam? Żadna ze mnie historyk sztuki, żaden pilot, za to na pewno gaduła. Może więc to ostatnie mnie ratowało i jakoś zagadałam swoje braki. To doświadczenie dało mi dużo do myślenia nad tym, jak trudnym jest zawód pilota wycieczek, jeśli chce się do profesji podejść rzetelnie. Przecież grupy stanowią najczęściej różny przekrój wiekowy, wiedzowy, charakterologiczny, społeczny.  Nie każdego interesować musi historia sztuki.  Nie wszyscy mają tę samą odporność na warunki pogodowe, na zmęczenie. Jedni mają ochotę pójść do toalety, inni napić się pysznej kawy a inni tylko usiąść i nic nie robić. Dla jednych rzeczy, które mówi pilot będą tak oczywiste, że aż nudne i trywialne a inni nie będą mieli nawet absolutnych podstaw, by zrozumieć o czym mowa. Trudność dla mnie tym większa, że sama nie preferuję takiej turystyki. Wolę sama sobie przygotować bazę. Z takimi, i wieloma innymi obawami, stanęłam przed grupą, która okazała się bardzo sympatyczna, dobrze zorganizowana i chyba dość przyzwyczajona do tej formy poznawczej jaką jest wspólne zwiedzanie. 

No i nie tylko na zwiedzaniu skończyło się to niezwykłe spotkanie. Wymyśliłam, żeby Krzysztof poprosił w ktedrze o możliwość odprawienia tam mszy. Wcześniej planowaliśmy z księdzem Tomkiem nasz parafialny kościółek. Zrobiło się więc pięknie i bardzo wzruszająco, gdy w szacownych murach świątyni pistojskiej rozległy się polskie pieśni. 

A potem udało się przekonać kierowcę ich autokaru, by podwiózł grupę aż pod sam klasztor Giaccherino, w którego parku Ksiądz Tomek, przy naszej skromnej pomocy, przygotował pikinik z samymi włoskimi potrawami.  Przekonanie kierowcy stanowiło, samo w sobie, wyczyn, bo w trakcie pobytu zmieniono grupie kierowcę na, niestety, bardziej marudnego. A droga na wzgórze faktycznie do łatwych i szerokich nie należała. Dłuższy odpoczynek w parku pozwolił na bardziej prywatne rozmowy z uczestnikami wycieczki, co jak zawsze, jest bardzo interesujące. Pojawiły się konkretne twarze a nie jednolita grupa.  Na chwilę zajrzeliśmy do samych budynków poklasztornych i pożegnaliśmy się. Ciekawe kogo z nich i kiedy spotkam jeszcze w przyszłości? Tomku liczę na Ciebie! I jeszcze raz wszystkim chciałam podziękować za to, że okazaliście się takimi normalnymi Warszawiakami, łamiąc mi stereotypy.

Odetchnęłam z ulgą, że  wkońcu nadrobiłam opisanie paru dni, a tu... muszę się przyznać, że ciągle mam zaległości. Tydzień wcześniej zrobiłam sobie indywidualną wycieczkę po Pistoi, celem przypomnienia i pogłębienia wiedzy o miejscach do zwiedzenia. Gdzie się dało dość szczegółowo obfotografowałam miejsca. Ale chyba już dziś jej nie opiszę. Może jutro? Teraz dni dość spokojne. Dzisiaj tylko zakupy, a tak to dom, pranie, prasowanie, gotowanie itd.

środa, 23 lipca 2008

~ WYCHODZĘ NA PROSTĄ

Z zaległościami.

Ale ad rem:

Wczoraj wyruszyliśmy na południe Toskanii do mojego kolegi z liceum, z którym znaleźliśmy się przez naszą-klasę. Jest franciszkaninem i w małej polskiej wspólnocie prowadzi sanktuarium. Przemiła wizyta. Spokój miejsca. Mnóstwo prac, i tych duchowych i tych materialnych. Pyszny polski obiadek, ale wino przednie włoskie. Kościół dużo młodszy od naszego (XVIIw.), bo z XX stulecia, ale i tak borykają sie z konserwatorami zabytków. Już ja to widzę, jak u nas kiedyś zaczną się remonty.

Ewidentnie widać różnicę w możliwościach prowadzenia działalności, za, nawet ich malutką grupą, stoi siła wielkiej wspólnoty - kontakty, doświadczenia itp. Księża diecezjalni są w zupełnie innej sytuacji. Do kogo w Polsce mogliby się zwrócić o pomoc? Tym bardziej, że nie są zazwyczaj oddelegowani tutaj przez polskich biskupów (zostają "przepisani" z diecezji polskiej do włoskiej). A kolega i jego współbracia są nadal zakonnikami z Prowincji Polskiej (chyba tak się nazywa ten podział na zakony w danym kraju?).

Pojechaliśmy z prezencikiem w postaci świeczki a wróciliśmy z trzema butelkami skarbu winnego. Ech te mnisze piwniczki! A ja dodatkowo dostałam reprodukcję obrazu ze św. Małgorzatą z Cortony. Może kiedyś o niej napiszę, gdy już nadrobię wszelkie zaległości a dzień będzie wyjątkowo spokojny i nieobfitujący w wydarzenia.

Po wizycie pojechaliśmy do Rocca d'Orcia nadrobić niedopatrzenie z wiosennej wyprawy. Wtedy nie trafiliśmy tam, a paese było właśnie głównym planem filmu "Pod słońce".

Leniwe popołudnie, garstki dzielnych turystów.

Urocze miasteczko naznaczone obecnością Św. Katarzyny ze Sieny. Jedna z głównych uliczek nosi jej imię; gdzieś tablica marmurowa z jej myślą; dom, w którym mieszkała...

Stromizna i różnice wzniesień przyprawiają o zawrót głowy. Tym bardziej, gdy wejdzie się na samą Rocca.

W ruinach obejrzeliśmy wystawę nieżyjącego już lokalnego malarza. Trochę taki naiwny styl , ale bywały obrazki przy których z chęcią dłużej się zatrzymałam.

Zresztą wszystkie niosły sobą ciepło i piękno pobliskiego krajobrazu. A krajobraz jakże się zmienił od wiosny.

Nagle dominujące ugry skoszonych zbóż.

Surrealistycznie wygłądające baloty - klocki dla dzieci olbrzymów.

Zieleni nadal dumnie strzegą cyprysy na czele z najsłynniejszą chyba z wszystkich kalendarzy zygzakową strada bianca.

Jest coś przykuwającego wzrok w tym krajobrazie. Najpierw się zachwycam, ale potem coś mnie niepokoi. Widać za dużo cyprysów, nowe nasadzenia gdzie się da, byle właśnie "zrobić" krajobraz. Narzekam? Brakuje mi też spokojnej srebrnej zieleni gajów oliwnych. Te stanowią mniejszość.

Za to w końcu trafiłam na pełne kwitnienie słoneczników; z tym, że wbrew nazwie włoskiej "obracający się ku słońcu", one wręcz przeciwnie, patrzeć na świetlistą kulę nie mogły. A może tę nazwę należy tłumaczyć "odwracający się od słońca"? Tak czy siak - cudne.

A o dzisiejszym dniu... jutro :)

wtorek, 22 lipca 2008

~ ZALEGŁOŚCI

Ot i proszę! Dni gubią się ciągle w promieniach słońca. O sobocie nie umiem już nic napisać.

Za to niedziela była cudna. Zaczęło się od polskiej Mszy u nas w kościele. Przyjechał Tomek z paroma osobami ze swojej grupy. Potem myślałam, czym by tu się zająć (oprócz obiadu) w to niedzielne popołudnie. Myślałam, że Krzysztof będzie zupełnie wyczerpany i nawet nie pomyśli o poruszeniu jakąkolwiek kończyną. W końcu miał 4 msze, w tym jedną ślubną. A tu niespodzianka. Wrócił i powiedział, że miał telefon od Florencji, że stęskniona czeka.

Nie było nad czym się zastanawiać. Wymyśliłam, że tym razem celem będzie Santa Croce. No i było, ale tylko zewnętrznie, bo hmmm, popołudnie było już późne, a kościół, jest otwarty do 17.30. Dobrze było pomyśleć: "nie dziś, to innym razem".

Usiedliśmy na placu, porozglądaliśmy się po ludziach, i po budynkach. Doświadczona paroma dniami malowania wejścia z podziwem patrzyłam na budynek cały w malunkach - i to zapewne freskach, bo jakoś nie mam wiedzy na temat murali w tamtych czasach. Czy mieli wtedy tak trwałe farby, by malować na sucho na zewnątrz?

Posłuchaliśmy pięknego aksamitnego brzmienia dzwonów Santa Croce. I ruszyliśmy spacerkiem po...

Jak zwykle, uśmiałam się na widok działań mima spod Uffizi. Niespożyta energia!

Przechodząc koło kościoła ewangelickiego usłyszeliśmy bardzo mocno, wielogłosowo brzmiący chór. Zajrzeliśmy i ku naszemu zaskoczeniu nie była to wcale liczna grupa; w dodatku dość egzotycznej, jak na miejsce, nacji - tak często spotykanej zazwyczaj z aparatem lub parasolką w ręku.

W drodze na stację zatrzymaliśmy się przy niezbyt widocznym przez brudne szyby "della Robbi" i fontanience u dołu. Z przerażeniem uruchomiłam wyobraźnię, by pomyśleć, jak wyglądało miasto, jeżeli tabliczka informująca o poziomie wody, podczas powodzi w 1966 roku, znajduje się w tym miejscu Florencji: kliknij, by zobaczyć na mapie

Koniec końców wyszło na to, że tym razem był to wyjazd do Florencji na lody. Przyznam, że brzmi dumnie i nadal bardzo nadzwyczajnie, wręcz egzotycznie.

Ach! No i odkrycie. Nawet u Paszkowskiego kawa w barze przy ladzie kosztuje 90 centów. A niby wielce nobliwe miejsce.

I taki był niedzielny spacer. Już mi się chce następnego wyjazdu.

O poniedziałku, proszę Wysokiego Sądu, nie mam nic do zeznania. No chyba, że robiłam świeczkę z reprodukcjami moich obrazków, dla księdza Tomka  na pamiątkę pobytu. Jestem pełna podejrzeń, że to było wczoraj. 

A dzisiaj? Odpocznijmy. O dzisiaj będzie jutro, mam nadzieję :)