wtorek, 29 czerwca 2010

PRZEOCZYŁAM

Najnormalniej w świecie zapomniałam, że dwa dni temu zaczął się mój następny Toskański Rok - czwarty. Żeby w kraju lubującym się w świętowaniu zapomnieć o takim fajnym pretekście do imprezki? Źle się dzieje, trzeba nad tym popracować. Może jutro?
Nawet nie myślę o podsumowaniu, bo zadziwia mnie myśl, że od 27 czerwca 2009 stałam się autorką dwóch książek. To stanowczo za dużo, trzeba wyhamować, pomyśleć o błękitnym niebie łaskotanym przez cyprysy.
Na razie nie myślę, co przyniesie ten rok, może niewiele, może spokojnie po prostu poczekam?

SZUKAM NOCLEGU

Z takimi słowami także zwracają się do mnie czytelnicy. A ja z natury rzeczy mam słabe rozeznanie w tej dziedzinie, odsyłam więc na forum miłośników Toskanii

Nie pomyślałam jednak, że sama zwrócę się do Was z podobną prośbą. Otóż miałam już wstępnie umówiony domek na mniej więcej tydzień pobytu w Polsce, ale sytuacja się zmieniła.

Szukam więc domku do wynajęcia:
- mniej więcej w przedziale czasowym 11-21 sierpnia
- najlepiej w centralnej Polsce, choć zawsze można zrewidować plany
- z dwoma osobnymi łóżkami (mogą być bez pościeli), jeśli nawet by tych dwóch łóżek nie było, problem można rozwiązać materacowo-turystycznie
- koniecznie z możliwością zatrzymania się z psami
- samotni, bez gospodarzy na miejscu, np. w lesie, jezioro niekonieczne
- nie oczekuję zbyt wielu wygód, ważne jest odosobnienie

Nie szukam w agroturystyce, bo ta z założenia jest z gospodarzami, a tu chodzi o wypoczynek po intensywnym roku, spotkaniach z wieloma ludźmi, tak, by zaszyć się z książkami, ołówkiem i z nikim się nie spotykać. Nauczeni wcześniejszymi wyjazdami wiemy, że nawet najbardziej sympatyczne spotkania (z natury rzeczy podczas pobytu w Polsce) nie dają wypoczynku, a to ma być urlop, więc część czasu trzeba w końcu wydzielić na ciszę.

Jeśli ktoś z Was mógłby pomóc, proszę o kontakt na maila podanego w kolumnie z prawej strony.

niedziela, 27 czerwca 2010

W DALSZYM CIĄGU W DOMU

Pogoda dość przyjazna wycieczkom, ale towarzystwo nie. Po ostatnich doświadczeniach jakoś mi nie jest tęskno za samotnym zwiedzaniem. Wolałam więc tkwić dalej w książkach i na razie wędrować po drukowanych stronicach.
Ale żeby tak jakoś w toskańskich klimatach pozostać proponuję dziś fasolkę po toskańsku. Ponoć ulubiona potrawa florentyńczyków. Najlepiej gotować ją w glinianym garnku, ja się takiego, jeszcze nie dorobiłam.
Moja na zdjęciu jest zbyt "sosiasta" względem zdjęcia z książki kucharskiej, ale to dlatego, że użyłam gotowych pomidorów z puszki a z fasolki, także z puszki, nie odlałam zalewy.
Poza tym miałam za mało fasolki względem pomidorów.

Za to smak polecam, polecam, polecam.
A oto przepis:
4 zmielone ząbki czosnku (zmiażdżyłam w wyciskarce)
1/3 szklanki oliwy
450 g pomidorów
8 liści świeżej szałwii
2 i 1/4 szklanki białej fasolki z puszki lub suchej, namoczonej i podgotowanej
sól i pieprz
Podsmażyć czosnek na oliwie, a kiedy nabierze złocistego koloru, dodać obrane ze skórki i pokrojone pomidory, szałwię oraz sól i pieprz. Dusić na wolnym ogniu przez 10 minut. Gdy sos zacznie gęstnieć, dodać fasolę i dusić przez 15 minut. Podawać gorącą, najlepiej bezpośrednio z owego glinianego garnka.
Smacznego!

sobota, 26 czerwca 2010

BUONA GIORNATA

Dzisiaj parokrotnie wypowiadałam te słowa.
Najpierw zabrałam się za sprzątnięcie śmieci i chwastów pod murem grodzącym ogród od ulicy, która wiedzie między innymi koło cmentarza.

No i na ten cmentarz szły sobie starsze panie.
Najpierw Natalia, która ze łzami w oczach mówiła mi o celu wędrówki, bo szła na grób 31 letniego syna, który chyba z siedem lat temu zginął w wypadku. Pogadałyśmy jeszcze o różnościach, a to o jej pozostałych dzieciach, a to o Sardynii, z której pochodzi, a to o księżach, tych z Europy i z Afryki, lecz nie o Włochach. W końcu życzyłam jej dobrego dnia i wróciłam do pracy.
Po chwili znowu przerwałam, bo powolutku o lasce tuptała Simonetta, wdowa po szewcu, której często macham z parkingu, gdy siedzi w drzwiach i przez nie spogląda całymi dniami na świat. No nie całymi, bo często coś tam haftuje. Simonetta z kolei opowiedziała mi, jak dbają o nią dzieci po śmierci męża, co zje na dzisiejszy obiad i że sama nie ma sił, by sprzątać. Jej też życzyłam dobrego dnia.
Potem poszłam do Anny, która obiecała kwiaty do kościoła. Anna mówi bardzo cicho i niewyraźnie, więc mam często problemy ze zrozumieniem, o czym do mnie mówi. Tym razem udało mi się, bo gdy zrozumiałam że pyta, czy cały czas ostatnio byłam w domu, zgodnie z prawdą i wyjazdami, odpowiedziałam, że nie. A Anna pytała się, czy byłam już w jej domu. A że nie byłam, to mnie oprowadziła po pustych pokojach. Całe ich życie zgromadziło się na pierwszym poziomie, by ułatwić poruszanie się jej schorowanemu mężowi. Dom wypełniają gliniane rzeźby autorstwa pana domu - Alladyna. Takie lekko prymitywne, ale z dużą dozą uroku.
Dostałam od Anny hortensje i jedną żółtą kalię i coś z tego musiałam wymodzić, niewiele tego w proporcjach do przestrzeni kościoła.




Oczywiście wychodząc od Anny życzyłam jej dobrego dnia.
Mój dzień potem był dość spokojny, spędzony głównie na poszerzaniu wiedzy o stolicy Toskanii. Zatopiłam się we wszelkich przewodnikach, książkach o sztuce i architekturze, niewiele zaglądając do internetu. Choć przyznam, że czasami i to medium było mi pomocne, gdy trafiałam na nieznane sobie słowa z zakresu architektury a raczej inżynierii. Ale o tym kiedyś, gdy zrealizuję pewien plan. Zapewne nastąpi to po sezonie turystycznym. Przyznam, że bardzo odpowiada mi takie "rycie" po książkach. Chyba dobrze bym się czuła w jakimś archiwum.
Na koniec chciałam Wam pokazać krótką historyjkę obrazkową o tym, jak Druso usiłował pozostać na fotelu Bogusia. Zazwyczaj, gdy się na nim znajdzie, wystarczy chartowi podejść, wyniośle powąchać mopsa i tamten zeskakuje. Tym razem Druso udawał totalnie głupiego i zaspanego psa, odważnie pozostawał na nie swoim legowisku. Boguś nawet w pewnym momencie odpuścił, przyjąwszy charakterystyczną dla niego pozę zwaną przeze mnie "na Małysza". Potem co już było nie lada osiągnięciem, położył swoje wszystkie kości na twardej podłodze, ale po chwili podrapał się w pysk i przypomniał sobie o miękkim legowisku i przedsięwziął drastyczniejsze od obwąchiwania środki. Wskoczył na fotel i tak długo się w nim sadowił, aż Druso uznał, kto tu rządzi. Po tym wszystkim Bojangles zapadł w totalny błogostan.

czwartek, 24 czerwca 2010

ŚWIĘTOJAŃSKI TRUNEK

Florencja obchodzi dzisiaj święto patrona czyli św. Jana, z przyczyn obiektywnie-domowych nie świętuję z moim ukochanym miastem, ale za to pamiętałam, by przygotować słodkie nocino do świętowania wszelkich innych okazji w przyszłości, czyli wbrew wszelkim wytrawnym nalewkowcom, minimum za 50 dni. Pisałam o  nim dokładnie rok temu, ale przepis rozczłonkowałam, zgodnie z procedurą wykonania, więc mógł w końcu umknąć czyjejś uwadze.

Oto więc nalewka orzechowa:
1 kg zielonych orzechów włoskich
1 litr spirytusu
3 g przypraw - kory cynamonu i goździków (rozdzielić na pół)
pół cytryny
potem
butelka czerwonego wina (zawsze w przepisach, jeśli nie jest podane inaczej, chodzi o wino wytrawne)
700 g cukru

Doświadczeni  smakiem gości i własnym, potroiliśmy objętość i wagę składników.


Zalać pocięte orzechy spirytusem. Tym razem nie miałam problemu z przecięciem lekko twardych orzechów, gdyż jakimś obłędnym geniuszem wpadłam na pomysł użycia nożyc do cięcia kurczaka.  Do przygotowanych niedojrzałych orzechów dorzuciłam pokrojoną cytrynę, korę cynamonu i goździki (połowę porcji). Teraz przez czterdzieści dni całość ma zażywać za dnia światła słonecznego oraz codziennego wstrząsania. Potem należy cukier rozpuścić w podgrzanym winie, wraz z przyprawami. Radziłabym zwiększyć ilość wina (tak jeszcze o pół butelki w podanych przeze mnie proporcjach), gdyż nam się nalewka wydała bardzo mocna i potem rozcieńczaliśmy ją właśnie winem. Przestudzony syrop wlać do zatopionych orzechów i jeszcze przez 10 dni poddawać je codziennym wstrząsom. Na koniec odfiltrować wszystkie stałe składniki i cieszyć się smakiem pysznej nalewki orzechowej. 




I tu właśnie odezwą się spece od trunków, że trzeba poczekać minimum pół roku, ale oni wiedzą swoje, ja piję swoje :)
A dzisiaj to trzeba by wraz z Włochami utopić żal, rozpacz i wstyd, bo ich "Błękitni" odpadli z rozgrywek Mistrzostw Świata. Przyznam się, że fanem piłki nożnej nie jestem, ale wyobrażam sobie tubylców, co czują. Toć to tragedia narodowa!

SZYBKA FUCHA

W sąsiedniej parafii ktoś powiedział księdzu o świecach, które zrobiłam na bierzmowanie. Chyba niedokładnie mu wytłumaczono co i jak, bo ten zakupił świece i poprosił mnie o ich pomalowanie. Gdy zażądałam symbolicznej kwoty za pracę, trochę się zdziwił. Hmm, czyżby jeszcze mu powiedziano, że robiłam tamte świece za darmo? Jest to zgodne z prawdą, ale robiłam je dla naszej parafii. Nie widzę konieczności robienia tego dobroczynnie dla całej diecezji :) Gdzieś stawiam granicę, za którą się płaci za moją pracę. Ta pokrywa się mniej więcej z terenem parafii San Pantaleo, choć i to nie zawsze. Bywa rozciągnięta daleko dalej. Ale lubię o tym decydować samodzielnie.
Tym razem więc niezrobione przeze mnie, tylko pomalowane, także siedem świec na bierzmowanie mające się odbyć już w najbliższą niedzielę:

A ja wracam do domowości.


środa, 23 czerwca 2010

WRÓCIŁAM

... do rzeczywistości, bo tutaj wszak moja rzeczywistość.
Usiłuję odnaleźć się po pobycie w odmiennych światach. Nie będę opisywać ani pobytu w Londynie, ani w Poznaniu, wszak pisałam, że to urlop od bloga. Wspomnę tylko, że każde doświadczenie niezwykłe, każde pełne treści i ludzi. Poznałam grupę szalonych italofilów, człowieka chcącego wypisać się z wyścigu szczurów, wzruszyłam się dawnymi współpracownikami i twarzami przez kilkanaście lat spotykanymi na co dzień, uśmiałam w towarzystwie koleżeństwa z liceum  no i nagadałam z psiapsiółami, że nie wspomnę o moim ukochanym Tacie, który specjalnie przyjechał z Gorzowa, by spotkać się z córcią. Wszystko rozwibrowane, w kawałeczkach, jeszcze w głowie niepoukładane.
Deszcz mnie na tyle znienawidził, że nigdzie się za mną nie pałętał, pozostawszy w Toskanii, nękał turystów.Gdy wróciłam, przestał, wystraszył się mnie, czy co?
Dłuższa moja nieobecność groziła Bogusiowi śmiercią głodową, gdyż ten postanowił przejść na ścisłą dietę. Zaraz po powrocie zaczął jeść, udając że pan podłe plotki o jego niejedzeniu rozsiewa.
W ogrodzie sałatkowym deszcz załagodził problem braku systemu nawadniającego, więc oczy cieszą rozrastające się sałaty (żebym to ja wiedziała, jakich gatunków sadzonki kupiłam, hi hi hi), kwitnące cukinie, mężnie krzewiące się papryki i bakłażany. Polskie ogórki także coraz gęściej się zielenią. Dosiałam następne pyszności. Teraz tylko czekać na zbiory.

Zieloniutkie banieczki fig każą cierpliwie czekać na swoją słodką dojrzałość.
Tymczasem lawenda i drugi raz kwitnąca glicynia konkurują ze sobą fioletami.


A ja mam omdlałe ręce od przycinania lauru w kuliste drzewko. Dobrze, że przycinanie żywopłotu należy do silniejszych męskich ramion, ja moje poświęcam na upatrzoną kiedyś samotnie rosnącą roślinę, z której postanowiłam wydobyć prostą bryłę.
I tylko małym daliom w donicy zdają się nie przeszkadzać deszcze.

Wczoraj pojechaliśmy do handlarza używanymi metalowymi elementami budowlanymi. Piękne określenie ukułam, nieprawdaż? Chodzi oczywiście o bramy, kraty, słupki itp, itd. Uwielbiam takie miejsca, okazało się, że to, co widać z drogi, to tylko wierzchołek, a raczej podnóżek, góry ze skarbami. Na tejże górze w ogrodzie i w magazynach cudów co niemiara. Zdjęć nie porobiłam, bo pojechałam na rekonesans, szukając pomysły na kraty pod pnące róże. W następnym tygodniu pojedziemy chyba coś nabyć, to może wtedy obfotografuję miejsce.
Pan, jak to tutaj najczęściej bywa, mimo komunistycznych korzeni (wszak nie można iść u kogoś takiego kupować bez usłyszenia kawałka jego życiowej historii), dla księdza od razu z chęcią obniży ceny a jego gosposi podarował coś, na czym jej się oko zawiesiło i odczepić nie chciało. Ja w tym przyszłościowo widzę świeczkę, a Wy?

poniedziałek, 14 czerwca 2010

I WSZYSTKO JASNE

Podejrzewam, że jeszcze parę lat minie, nim google wyszuka nam, co widzieliśmy na zdjęciu. A wystarczy mieć wspaniałych czytelników i taka opcja wcale nie jest potrzebna. Eugenia uściśliła i potwierdziła poprawność odpowiedzi OLQI a ja to sobie potem posprawdzałam i wychodzi na to, że Panie mają rację. OLQA gratuluję i poproszę więc o przesłanie mailem o prawdziwego adresu pocztowego w celu wiadomym.
Tymczasem biorę tydzień urlopu od bloga i jadę nawiedzić pierwszy raz w życiu Londyn i nie pierwszy raz w życiu Poznań.

WIĘKSZA UCZTA

Nie jestem pewna, czy dobry tytuł napisałam ostatnio i w związku z tym, czy ten powinien brzmieć, tak, jak brzmi. Obydwa dni dostarczyły mi wiele toskańskich przyjemności i niewątpliwie stanowiły mi ucztę. Ta wczorajsza bez porównania trwała po prostu dłużej.
Miałam ochotę pokrążyć w okolicy Monatione i może gdzieś się zaszyć z książką?  Rankiem przy śniadaniu przeglądałam, tak na wszelki wypadek, "Inną Toskanię" - rodzaj przewodnika po mniej znanych zakątkach regionu.I tak sobie przeglądałam i trafiłam na coś, co zmieniło lekko moje plany. Ruszyłam bez mapy, którą pożyczyłam gościom ulokowanym w Montagnanie, ale przecież w dniu św. Antoniego nie można się zgubić, nieprawdaż?
Z grubsza wiedziałam, na którym zjeździe superstrady mam skręcić ku Barberino Val d'Elsa, a tam już miałam nadzieję na lokalne drogowskazy i tubylców. Dzięki tym wszystkim czynnikom nie od razu trafiłam na miejsce, ale ... przy okazji ... Gdy dowiedziałam się, że obrałam błędną drogę, musiałam i tak jeszcze pojechać kawałek w przód, by znaleźć miejsce do zawrócenia auta. I tak już skręcam, a kątem oka widzę znajomy kształt. Znajomy podwójnie, raz widziany na zdjęciu i wielokrotnie widziany w powiększeniu we Florencji. Coś wam też przypomina?

Miniaturową kopułę florenckiej Duomo?

Tak, to przeskalowana 1do 8 konstrukcja Brunelleschi'ego na kaplicy wybudowanej ku czci św. Michała Archanioła, położonej 1 km za Petrognano Semifonte.

W XVI wieku lubowano się w naśladowaniu uznanych budowli. A taka kaplica jak nic podkreśliła prestiż zamku, który już obecnie tam nie istnieje. Poza tym widok miniaturowej florenckiej kopuły wyraźnie oznaczał, kto panował nad tym terenem. W środku już nie zostało nic sakralnego,  kaplica jest siedzibą jakiegoś stowarzyszenia  oraz miejscem wystaw, co nietrudno wywnioskować z tej zastanej.


Przestrzenie wkoło każą mi zostać dłużej, winnice, gaje oliwne, odległości wiodące wzrok ku nieskończoności,


ale zżerała mnie ciekawość innego kościoła Pieve di Sant'Appiano.

Wróciłam i omal by się to dla mnie skończyło interwencją lekarza o wdzięcznej specjalizacji psychiatrii, bo u takiego medyka wszak kończą ci z syndromem Stendhala? Mam nauczkę, nie jeździć samej do podejrzanie pięknie zapowiadających się miejsc. Radość z przebywania w nich musi być dzielona, w przeciwnym wypadku grozi co najmniej bezdech, wzruszenie, szamotanie się jak motyl, utrata mowy. Dlaczego mnie to omal tchnienia nie pozbawiło? Stali czytelnicy już wiedzą, że styl romański jest bardzo bliski memu sercu. W Toskanii jest on bardzo różny, od Sant'Antimo po Pizę, a więc i surowy i niezwykle zdobny. Lubię wszystkie jego odcienie.
Pieve di Sant'Appiano początkami sięga IX wieku. Jeszcze wcześniej istniało tam baptysterium, z którego pozostały cztery niekompletne kolumny, obecnie stojące swobodnie przed kościołem.



Resztki kapiteli ujawniają geometryczne wzory, rozśmieszyły mnie wielbłądy (?) - przesympatyczne w swoim uproszczeniu.



A może to dwa przysadziste pegazy? Musiałabym poszukać, co w tamtych czasach mogło stanowić zwierzęcy motyw, ale nie chce mi się :) Może kiedyś?
Elewacja frontowa jest bardzo prosta, bez ozdób, z ewidentnie później dobudowanym portalem. Po dawnych drzwiach i oknach pozostały łuki wpisane w ścianę.



Nie wiem, co powodowało dawnymi budowniczymi, że postanowili dzwonnicą zmienić prostą bryłę świątyni. Widoczne jest to zwłaszcza z tyłu, gdzie część koło apsydy po prostu wchłonęła wieża.
Wewnątrz nie widzi się tej "dobudówki". Nie ma co narzekać, jeśli środek oferuje prostotę, delikatne światło wpadające przez niewielkie otwory okienne, piękne kolumny zakończone liściastymi kapitelami.

Jeden nawet ma bogatszą ikonografię.


Zaglądam przez drzwi w bocznej nawie i odkrywam uroczy niewielki krużganek. z XII wieku.


Trwają przygotowania do przyjęcia po chrzcie, więc nie chcę przeszkadzać, lepiej wykorzystać czas, że Msza św., podczas której ma być ochrzczone dzieciątko zacznie się o 12.00, o czym na pół godziny przed informowały rozhuśtane dzwony.

Pozostaje mieć nadzieję, że goście też przejdą na posiłek tą samą drogą, co ja, a nie wejściem od tyłu, gdzie wita trochę ponury, jak na tę uroczystość, pojazd:


Wróćmy do wnętrza.. Z daleka tylko widzę wystawione w szklanej trumnie zwłoki, ciągle to nie moja mentalność takie podejście do ludzkich szczątków. Wystarczyłoby mi wiedzieć, że w danym miejscu jest złożona osoba darzona czcią.

Tutaj to św. Appiano, żyjący prawdopodobnie w V wieku.jeden z pierwszych ewangelizatorów okolic Valdelsa, darzony lokalnym kultem.
Na tej samej ścianie zachowały się ciekawe XV wieczne freski:

ze św. Piotrem Męczennikiem

z męczeństwem św. Sebastiana

ze św. Antonim Opatem i św. Mateuszem Ewanagelistą.

Na przeciwnej nawie zachował się mały fresk Madonny modlącej się z Dzieciątkiem.

O dziwo, mimo że za chwilę ma być udzielony sakrament chrztu, dekoracje kwietne nie zdominowały niewielkiej przestrzeni kościoła.



Zaczynają schodzić się uczestnicy uroczystości, więc wychodzę na zewnątrz. W takiej sytuacji rezygnuję też ze szkicowania, bez względu czy chciałabym narysować wnętrze czy zewnętrzny wygląd Pieve.
Z żalem spoglądam na maki, że znowu się nie załapałam na ociekające czerwienią ich płatków pola. Pociesza mnie namiastka:

Przeszłam się jeszcze po niewielkim przysiółku drżąc, że w każdej chwili skończą mi się baterie. Na szczęście domów niewiele i coś tam mi się jeszcze udało uwiecznić.



Postanawiam wstąpić do Certaldo, ale tego na dole, by poszukać nowych baterii. Coś, co po naszemu jest kioskiem z gazetami nie oferuje takiego asortymentu, ale przy okazji zapytałam panią, gdzie tu się dobrze je, pomyślawszy, że tu bardziej będzie "pod tubylców". Pani poradziła mi niedaleki lokal "Il Pirata" położony na via Roma 3. Musiałam jeszcze poczekać na otwarcie, ale za to naprzeciw w Tabacchi (to te miejsca oznaczone literą T) nabyłam posiłek dla aparatu.
Po czym sama zasiadłam do uczty. Obiecałam pani kelnerce, że o nich napiszę na blogu, bo wyszłam z lokalu w stanie głębokiego błogostanu, gdyż doświadczyłam uczty, choć jej skład był skromny. zamówiłam produkowane na miejscu kopytka z aksamitnym sosem gorgonzolowym i rukolą oraz białą fasolkę w sosie, w którym wyczuwałam czosnek i szałwię (nijak się do takiej potrawy miała fasolka na lotnisku w Pizie). Do popicia białe schłodzone wino. Nieopodal mnie mlaskała rodzinka bardzo grubych tubylców. Jeśli żywią się częściej w tym lokalu, to mogliby stanowić niezłą reklamę, z takim apetytem się zajadali. Oczywiście ich menu było o wiele większe od mojego. Ale czy byli tak zadowoleni jak jak? "Il Pirata" miał tylko jeden mankament, brakowało mu łóżka.
Dzielnie sprostałam tej niedogodności i ruszyłam w okolice Montaione, zgodnie z pierwszym zamiarem. Nie zatrzymywałam się już nigdzie po drodze, chyba że na chwilę, by uwiecznić jakiś widok. Część zdjęć robiłam po prostu zza kierownicy.

Intuicyjnie wybrałam jakiś skrót między Montaione a San Miniato i długi czas jechałam wąską drogą, wśród wzgórz czasami przypominających glinki sieneńskie.


Gdzieś na uboczu zobaczyłam piękną w zestawie barwnym uprawę cyprysów. Ich ciemne strzeliste piony silnie kontrastowały z rozcapierzonymi wiechciami słodko pachnących żarnowców.

Niektóre wzgórza w oku mieszały się w kierunku fioletów i brązów, ale z bliska okazywały się być porośnięte takimi oto różowymi kwiatami, nie mam pojęcia co to za roślina.



A może szybki konkurs? Kto mi prawidłowo podpowie jako pierwszy (w komentarzu) dostanie przesyłkę z liści laurowych.
Droga asfaltowa na pewien czas zamieniała się w białą szutrową i doprowadziła mnie do osady Santo Stefano. Omal nie wjechałam komuś na podwórze, a przecież była sjesta!



Ciekawość ciągle pchała mnie do przodu. Co zobaczę za następnym wzgórzem? I tak się dotaraskałam aż do San Miniato. No to już właściwie nie było co się rozkładać z książką, plenery się skończyły. Postanowiłam wrócić do domu przez Vinci. Ale może zobaczę jeszcze jak jest położone Cerreto Guidi? Ciekawość zaspokajałam powoli jadąc za trzema nadobnymi nastolatkami na skuterach, które obrały wyrazisty szyk jazdy, tak by zająć cały pas ruchu.

Ale ja wcale się tym nie irytowałam, bo gdzie mi się śpieszyło?
Cerreto Guidi położone jest na wzgórzu, już po drugiej stronie Arno, dość współczesne miasteczko. Wiem, że jest tam willa medycejska, ale nie tym razem ... wracam na drogę ku Vinci i niespodziewanie trafiam na drogowskaz:

Wiedziałam już od paru czytelników, że, w poszukiwaniu mojego miejsca zamieszkania, odkryli to inne San Pantaleo. Dublinia nawet pisała o tym na swoim blogu. Uwieczniłam na zdjęciu parafię pod tym samym wezwaniem, co nasza; zastanawiając się, czy chciałabym być i tutaj gosposią.

Właściwie to czemu nie? Piękne gaje oliwne, łagodne wzgórza spiętrzające się wyżej w Montalbano, niedalekie Vinci

i ślady stóp Leonarda na tej ziemi? Zapewne i tu dałoby się znaleźć poczucie domu, ale ja z chęcią wróciłam do tego San Pantaleo położonego pół godziny drogi na północ.
No i to był koniec mojej niedzielnej uczty, tym razem także w wymiarze kulinarnym.