czwartek, 26 grudnia 2019

IL PAESE DELLE MERAVIGLIE

Do księdza należy przeprowadzić nas duchowo przez Święta, ja ze swej strony staram się uświetnić ten czas głównie estetycznie.
Zanim jednak to nastąpi, trzeba zarobić na wystrój i inne potrzeby parafii. Tym celom służy kiermasz.







Dzięki grupie kobiet, uczestniczących w moich zajęciach, mogliśmy zaproponować nie tylko kupione na giełdzie gwiazdy betlejemskie (co było tu w zwyczaju), nie tylko klasyczne stroiki, ale i niepowtarzalne produkty.
Najpierw uczyły się wykonywania poszczególnych typów świec, które zabierały do domu, potem przyszła kolej na potrzeby parafialne.











W tym roku absolutnym przebojem były parafinowe latarenki (można zapalać w nich tealighty albo elektryczne lampki)



Wyprodukowałyśmy ich stanowczo za mało, więc zebrałyśmy zamówienia, a tu jeszcze dodatkowo dostałyśmy propozycję, by  za darmo wystawić się w Montale (siedzibie gminy). Cały tydzień między 8 a 15 grudnia zszedł nam na szalonej produkcji. Spędzałam po 10 godzin dziennie na wycinaniu i klejeniu tafli, a inne panie robiły wykończenia.

W ofercie miałyśmy też świece do kandelabrów, a nawet świece naśladujące muffiny.


Wiele osób mnie ostrzegało, że "ci z Montale są dziwni". Nie powinnam być zaskoczona, że sprzedałyśmy niewiele, że usłyszałam przechodzące panie mówiące z wyraźną intencją "one są z Tobbiany". Tak to poznałam na własnej skórze, czym jest "campanilismo" (poczucie przynależności do swojej miejscowości, parafii, tłumaczone też jako zaściankowość).
Nieskromnie powiem, że nasze stoisko mocno wyróżniało się na plus.



Dobrze się jednak złożyło, że nam zostało wiele domków. Ostatnie sprzedałam w Dzień Bożego Narodzenia, zdejmując je z okiennej dekoracji w domu.
Po tak intensywnym tygodniu przeszłam swoisty kryzys zdrowotny, lekko skręciłam nogę, strzyknęło mnie w plecach, podziębiłam gardło, sala naszej pracowni jest nieogrzewana, a akurat pech chciał, że były przymrozki i nie pomagała nędzna farelka z gorącą herbatą owocową.

I tak oto byłam gotowa do boju o wystrój kościoła.
Na szczęście, przygotowania zaczęłyśmy już dużo wcześniej, zadania były rozdysponowane, więc mogłam nawet jeden dzień pozwolić sobie na lekkie zwolnienie prędkości.



Jeśli chodzi o dom, to tyle się działo, że jeśli kiedykolwiek wcześniej pisałam, że nie wiem, jak podołałam wszystkiemu, to w ogóle nie powinnam o tym wspominać, to była fraszka w porównaniu z tegorocznymi przygotowaniami. Teraz to dopiero odczułam, czym jest zmęczenie, działanie, jak w amoku, mięśnie rozróżnialne każdy z osobna, drżące i łomoczące o wypoczynek. Poproszę Was jednak o poczekanie na relację z domu, po prostu nie mogę na razie nic napisać, co wyjaśnię w artykule o domu.
Kościół przystroiliśmy w sposób już przeze mnie wypróbowany na starej parafii, tutaj udoskonalony i możliwy do przeprowadzenia dzięki mojej grupie artystycznej oraz panom pomagającym całość montować. Sam montaż odbywał się 23 grudnia między 21:00 a 23:30, a panie z zachwytem i zatrwożeniem patrzyły na księdza skaczącego po ławkach, wołały: "Don (don to jedno z określeń księdza), proszę uważać, kto jutro odprawi nam Mszę?!".




Do tego dołożyłam, niecodzienny dla ludzi, owocowy wystrój dla Dzieciątka Jezus - wskazując, że jest on Owocem Życia. Owoce dostarczone za darmo przez jedną panią. Kwiatowo postawiłam na białe gwiazdy betlejemskie i orchidee.









Reakcje?
Słyszeliście kiedyś oklaski w kościele w podziękowaniu za dekorację? Ja, ze ściśniętym gardłem i załzawionymi oczami, to usłyszałam. Oczywiście, prosiłam, żeby Krzysztof nie dziękował mi osobiście, bo idea ideą, ale bez wielkiego zaangażowania parafianek nic by z tego nie wyszło.
Ludzie mówili, że tak pięknie przystrojonego kościoła nie widzieli w swoim życiu, że jest piękniej niż w pistojskiej katedrze. Wchodzili, podnosili głowy i zamierali z otwartymi ustami.
A szli przez dosyć skromny wystrój na zewnątrz:

Gdy w Wigilię wstałam o 5:30, by dokończyć dekorację, ułożyć kwiaty i Gesù Bambino, śpieszyłam, by zdążyć na czas przyjścia pań sprzątających kościół. Tylko trochę pracowałam z nimi na zakładkę, dzięki temu mogłam być świadkiem, gdy pewien dziadziu wszedł po 9:00 do kościoła, zapatrzył
się i ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem mówił, że trzeba im było takiego proboszcza i mnie.
A jeśli już słodzę sobie tak otwarcie przed Wami, to wkleję i filmik, w którym Cosetta wychwala Polskę, Polaków i mnie, czyli Margheritę.



Gdy tak rozważam o wszystkim, co się tu działo przed Świętami i podczas nich, o zupełnie nowych relacjach, o wielkim entuzjazmie, myślę o włoskiej wersji tłumaczenia "krainy czarów": kraina cudowności - il paese delle meraviglie, czyli Tobbiana na końcu świata.

środa, 25 grudnia 2019

GLORIA IN EXCELSIS DEO

Aby i Wam udzieliła się Gloria z Wysokości!

wtorek, 3 grudnia 2019

MERCATINI DI NATALE W TYROLU

Nasze Pro Loco zorganizowało dwudniowy wyjazd na świąteczne kiermasze w Tyrolu. Proboszcz namówił mnie, bym się wybrała na tę wycieczkę.
Po kupieckiej ofercie nie spodziewałam się niczego oszałamiającego, chociaż coś tam wypatrzyłam do dekoracji na Boże Narodzenie. Dla mnie była to okazja do zacieśnienia znajomości z tubylcami oraz zobaczenia miejsc nigdy nie widzianych. Byliśmy w Innsbrucku, Merano i Bolzano. Z tych trzech najmniejsze wrażenie wywarł na mnie Innsbruck, a spędziliśmy w nim najwięcej czasu. Nie, żeby mi się nie podobało. Wielkie wrażenie wywiera położenie miasta u stóp olbrzymich gór. To tam znalazłam też najciekawsze elementy dekoracyjne na święta. Wiele budynków jest wartych każdego wejrzenia oka. Innsbruck zapamiętam głównie jako miasto wspaniałych szyldów.
W Merano nie miałam wiele czasu, bo pobiegłam na Mszę. Ale potem w niecałą godzinkę próbowałam ogarnąć aparatem miasteczko pełne podcieni. I ta miejscowość, jak wszystkie trzy odwiedzone, jest położona nad rzeką, u podnóża gór. Już po architekturze można domyślić się uzdrowiskowego charakteru Marano, mówi o tym też nazwa jednego z hoteli (Termy).
Ostatnie było Bolzano. Mój zachwyt nad jego bajkową atmosferą nie ma granic. Tym bardziej, że najpierw należy przebić się przez bardzo współczesne dzielnice, by potem zatopić się w atmosferze starego miasta. rzadko spotykany bardziej na południe gotyk, baśniowe domy, a wszystko świątecznie przyozdobione. Nie obyło się bez grzańca, precli, ponczu i innych łakoci.
Chodziłam sama, ale każde postoje, wspólne posiłki wykorzystywałam na bycie ze znajomymi. Oni też bardzo o mnie dbali, rozglądali się zawsze, czy wróciłam, gdy ich spotykałam podczas samotnej włóczęgi zagadywali, a nawet napoili nie tylko dobrym słowem.
W prognozach pogody zapowiadano dwa dni deszczu. Nie uwierzycie - pierwsze krople spadły, po wyjeździe z garażu w Bolzano. Nie wiedziałam, że wyjazdy na kiermasze są niezwykle popularne we Włoszech. W Innsbrucku, nie było miejsca na parkingu dla autobusów. W drodze powrotnej nie daliśmy rady zatrzymać się na jednej ze stacji, bo była pełna autobusów, na drugiej miejsce było, ale żeby coś kupić, a nawet tylko przejść przez sklep, trzeba było anielskiej cierpliwości. Tłumy! Tłumy! Tłumy! Zniosłam to dzielnie, bo niektóre toskańskie miejscowości uczą człowieka wyizolowania się z masy.
A teraz zapraszam do albumu fotograficznego


i obejrzenia krótkiego montażu filmowego.