wtorek, 30 czerwca 2009
ZMARTWIENIA TEŻ SIĘ ZDARZAJĄ
Od wczoraj mamy kłopot z Bogusiem. Traci równowagę i wymiotuje. Od paru dni słabiej jadł, schudł, jeśli można wyobrazić go sobie jeszcze chudszego. Dzisiaj biedaczyna spędził cały dzień u weterynarza. Ależ miał wzrok, gdy po niego pojechaliśmy! W tym czasie był na obserwacji. Badano mu krew i jakieś różne inne czynniki. Chciano wykluczyć raka. Wszystko w normie. Prawdopodobnie ma problemy z błędnikiem. Lekarz przepisał lekarstwa a myśmy się tak przejęli, że zmieniliśmy mu dietę z suchej, której nie chciał jeść, na puszkowe mięsko. Zjadł ze smakiem. Siedzę teraz betką przy nim i pilnuję, żeby się wielce nie ruszał, co powoduje u niego coś w rodzaju choroby morskiej. Mamy czekać na zdrowienie 5 dni. Aż tyle! No dobra, byle wyzdrowiał. Niby tylko psina, ale kawałek domownika z niego.
poniedziałek, 29 czerwca 2009
KLASYCZNA KLASYKA
Co robić w Nowym Roku? Jak go zacząć? Nie wysiliłam się zbytnio umysłowo, zamarzyła mi się klasyka. A więc kierunek dolina rzeki Orcia, a konkretnie jedna miejscowość z dodatkiem d’Orcia w nazwie. Ale o tym później.
Wspólna niedziela wycieczkowa zaczyna się zawsze po 12.00, gdyż jest to pora zakończenia ostatniej Mszy Św. Zazwyczaj więc początkiem wypadu jest obiad. Bywa, że zjedzony w domu, bywa że wychodny. Ten drugi rodzaj jest na pewno o wiele bardziej interesujący i przeze mnie preferowany. Wczoraj wybraliśmy drugą opcję. Tylko gdzie zjeść? Do Val d’Orcii dojechalibyśmy w schyłkowej porze obiadowej i istniało niebezpieczeństwo niezaspokojenia głodu. Wymyśliłam więc, by na trasie zjechać z superstrady Florencja-Siena i przy okazji zobaczyć kuszącą już wiele razy z drogi miejscowość San Donato in Poggio. Pomysł podwójnie trafiony! I jedzenie było pyszne i borgo śliczniutkie. Chronologicznie zacznę od posiłku. Po drodze z parkingu wstąpiliśmy do baru przy bramie, by zapytać, gdzie tu można smacznie zjeść.
Z dwóch poleconych miejsc wybraliśmy trattorię „La Toppa” (niezachęcająca tylko z nazwy "Łata").
Z gorącego dworu weszliśmy w naturalnie wychłodzone grubymi murami pomieszczenia.
Właściciel, przesympatyczna gaduła, ponarzekał, że goście tak późno przychodzą (byliśmy o 13.30). Przy czym nie byliśmy ostatni. Opowiedział nam o swoim wujku fryzjerze, który rankiem w niedzielę golił brody i miał jednego klienta ciągle za późno przychodzącego do zakładu. Ponieważ nie był w stanie wymusić na nim punktualnego przyjścia, zamknął zakład w niedzielę i tym sposobem rozwiązał problem niewyuczalnego klienta.
Następnie dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami właściciel upierał się, że musimy być z Krakowa. Wszystko mówione z uśmiechem i familiarnie. Do żarłoków nie należymy, więc niestety trochę go rozczarowaliśmy zamawiając jedynie pierwsze danie, sałatę i deser. Wynagrodziliśmy mu smutek kupnem szcześciu butelek wybornego vino di casa. Ponieważ znajdowaliśmy się w granicach Chianti, podejrzewamy że i trunek powstał w tym regionie. Zresztą moje marne kubki smakowe zdawały się potwierdzać te podejrzenia. Ale o winie jeszcze za chwilę, najpierw o jedzeniu. Nabyte u jednej z parafianek doświadczenie pozwoliło mi ze spokojem zamówić makaron z sosem z kaczki. W Polsce ptaka nie tknęłam! Tak wyśmienitej potrawy już dawno nie spotkałam. Czysta poezja,w towarzystwie czarownego wina, potem lekko domknięta słodkim crème caramel. A więc jak do "La Toppa" to na makaron z kaczką. Krzysztof chyba ciut żałował, że zamówił grzyby (mało mu było po piątku?).
A z kupnem wina było tak. Właściciel przysiadł przy naszym stoliku by wypisać rachunek. I on, i chyba jego syn, czynili tak z każdym klientem. No i tak sobie wypisuje ceny a my pytamy o wino. Pokręcił nosem, że nie sprzeda, no chyba że sześć butelek, bo tak ma zapakowane, ale to chyba za drogo? No faktycznie 10€ nam się nie widziało za butelczynę "domowego", do obiadu i owszem, ale tak na wynos, hmm. Na co pan stwierdził, że sprzeda nam po 6€, gdy doszło do płacenia zaokrąglił resztę tak, że wyszła nam butelka po 5,50€. I wilk syty i owca napita. Niezły suwenir z wycieczki, co? Wolę taki, niż towary z kramów.
Potem jeszcze fotograficzne pamiąteczki. Parę przesympatycznych uliczek.
Jedna romańska Pieve, już poza centrum historycznym. Z bajkowymi widokami na pagórki Chianti.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjMEfw9UqfbXgrqJmozkdkoMe-Cis1H8UXsqakv56PbCV8inskv1Vrk_cEWU5qfaDZ2XkvhTfzUVTbSPbpIND5ziYEHISkYk5tZT_3YV7HEsFxRXaF71IC37QV1ZYJb1k8N-u04ZFyG/s400/P6288171.JPG)
Tutaj fotograf zabezpieczył sobie autoportret z kościołem w tle, skorzystał z ulicznego lustra.
Jak zwykle nie obędzie się bez kilku detali.
Często robimy zdjęcia szczegółów, żeby mieć ściągę, na czym polega ten „toskański styl” i potem wprowadzać to na plebanii, szeroko rozumianej, łącznie z ogrodem.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgvbkF8TDp7ubAVoTxhl9obtgMiOiZVKMjujzSlba888n0WYFS2ytDhyzOoHG44a60NrY_Ggid_81zr1Jw44RTXWjpN_tRefxP6Jxf-SzkAQuFwTGqQ2eGJngX6TVkNDSsKxn3Pwoba/s400/P6288141.JPG)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZBxfcARjbTYY9QBB1X_JpjY2EAu6CAp3rWO8Imfl-lKitpnbHesejOTUdSn9KFsaoJaVDvj-nhr2wvHvcZnJ8mFesALQzO7LSYoAms9BQKece-zoB5mxrnZYB5fnYKGqcNo8XQ_m_/s400/P6288137.JPG)
A komu byłoby za gorąco służę wodą:
Następnie kierunek San Quirico d’Orcia. Tyle razy przejeżdżaliśmy koło miasteczka, ale jakoś nigdy nie było nam po drodze. Dlatego tym razem punktem docelowym było borgo a po drodze to tylko widoczki, i to te najbardziej klasyczne, otrąbione przez samochód jadący za nami.
W San Quirico chciałam nieśpiesznie pozwiedzać, przysiąść gdzieś dłużej i poszkicować. Dojeżdżamy a tu „kłody” pod nogi. Najpierw Festa na cześć Fryderyka Barbarossy a potem burza w swej głośnej i deszczowej postaci.
Dlaczego akurat Fryderyk Barbarossa? Otóż wieść niesie, że w 1155 roku potężny na ówczesne czasy władca zbliżał się do Rzymu, by zostać w nim namaszczonym przez Papieża Hadriana IV (notabene jedynego następcę Świętego Piotra krwi angielskiej).
W krótkim spektaklu historycznym ukazano kardynałów, wysłanników Papieża, jakiegoś dominikanina heretyka i oczywiście rudobrodego cesarza. Spotkanie upewniające imperatora o przychylności Kościoła odbyło się właśnie w San Quirico d'Orcia. Za dobre przyjęcie Barbarossa nadał miastu przywileje, które przyczynił się do jego rozkwitu. Pozostałości tej świetności można oglądać do dziś. Wraz z flagami dzielnic wyglądało to faktycznie dostojnie:
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgHhat_4JAB4do9JBWtF1eyNcF5ib-qrPh0rQNXmKtqr1gC1Mrzn1cSEYjvNAtn9nQdKcGGKZQp3Ybo0BnSFBXegO6xfyMHjNvLeldq8w2LeXCst30tG_-ySYufnqzXbJUQHTu8KJWA/s400/P6288241.JPG)
Jakieś inklinacje teatralne mi pozostały, choć w postaci szczątkowej, więc z cicha pęk chciałam się załapać na przemarsz. Tylko strój nie ten.
Na szczęście dla moich zamierzeń impreza paradnie przeniosła się do Horti Leonini, czyli XVI wiecznych ogrodów.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxrhkIxc6rN7xOesKEJlU-51HuxxBawCV-FgSyYG3fuqrjeFTS4hiH_rwWiKKoGibQZbk2U5f32Rw3xfVmeMhYrQOUmQiamAmLY_G5Py4dukMuH1p0lgIZBkvMi1IRqavqy4PNktJD/s400/P6288234.JPG)
Plac przy kolegiacie opustoszał. Pozaglądaliśmy tu i ówdzie.
Kościół przy Piazza Libertà ma bardzo cenną majolikową firgurę Matki Bożej z wrasztatu della Robbia, pierwotnie umieszczoną w, najsłynniejszej chyba toskańskiej kaplicy wśród pól, Capella della Madonna di Vitaleta. Ciekawy wydał mi się też krucyfiks w bocznym ołtarzu z dziwnie wykręconą sylwetką Chrystusa.
W końcu mogłam spokojnie chwycić za ołówek.
Czasami odrywałam wzrok od kartki i snułam nim po rzeźbach. Moje maniactwo na tle romanizmu chyba nigdy się nie skończy. Te urocze ptaki, potwory, lwy i ludki, takie niby nieporadnie przykucnięte i wciśnięte w architekturę.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi2rRs72ifgpC0_iYrfzWZVJY_qs6yqfQ1F6wT2BOMYbhpyhwyK-hOYL-6Z_QzDHGUSYqWPwS9Dn7at_IwesIadRzIFIeT_tl-o_k5b9eExw0OGZqGVzv2zYpzSHTX0Z_lFogObLCSf/s400/P6288246.JPG)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjNGO68DRJ32MOhkyCGMwLGzV2O9iZNaDsLQkTk_tXJwObdswZx07ghtknFNZw5BM7kriHs5F_NlAbtEK3G12cmy7hGuYHvJriwLynUkcQR4MmKJyQM-t8t1QVnJlV7Nl5zT2FCRyvh/s400/P6288245.JPG)
A jak sobie radzi Krzysztof z oczekiwaniem na realizację moich zapędów artystycznych?
Niestety nie było mi dane za długo rysować. Burza, żadna nowość od bodajże tygodnia, jeszcze bardziej opustoszyła place i uliczki San Qurico d’Orcia.
W ramach suplementu, dawno niewidziane ... kołatki
Wracając widzieliśmy tę samą kępę cyprysów w zupełnie innym świetle.
Nie trwało jednak to długo i już przed Sieną zaczęło się rozjaśniać i to podwójnie – słonecznie i słonecznikowo. Niech mi tylko jeszcze ktoś wyjaśni skąd się wziął pogląd, że słoneczniki wędrują za słońcem? Ja je ciągle spotykam właśnie odwrócone od niego.
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjap_I6j9Ff82THpoyHm-Xv8Kp1roRyhdZdjVcxIlTxR3Z0nTw6TJZsAl3B5V_YUbrczUE2FXVwUwBOCgM6BrDxr3CGG-oW710bZ7N61JhZ9LagxfixsGS7KL3cWD1Y6uug0IDnQLx0/s400/P6288278.JPG)
Wspólna niedziela wycieczkowa zaczyna się zawsze po 12.00, gdyż jest to pora zakończenia ostatniej Mszy Św. Zazwyczaj więc początkiem wypadu jest obiad. Bywa, że zjedzony w domu, bywa że wychodny. Ten drugi rodzaj jest na pewno o wiele bardziej interesujący i przeze mnie preferowany. Wczoraj wybraliśmy drugą opcję. Tylko gdzie zjeść? Do Val d’Orcii dojechalibyśmy w schyłkowej porze obiadowej i istniało niebezpieczeństwo niezaspokojenia głodu. Wymyśliłam więc, by na trasie zjechać z superstrady Florencja-Siena i przy okazji zobaczyć kuszącą już wiele razy z drogi miejscowość San Donato in Poggio. Pomysł podwójnie trafiony! I jedzenie było pyszne i borgo śliczniutkie. Chronologicznie zacznę od posiłku. Po drodze z parkingu wstąpiliśmy do baru przy bramie, by zapytać, gdzie tu można smacznie zjeść.
Następnie dowiedziawszy się, że jesteśmy Polakami właściciel upierał się, że musimy być z Krakowa. Wszystko mówione z uśmiechem i familiarnie. Do żarłoków nie należymy, więc niestety trochę go rozczarowaliśmy zamawiając jedynie pierwsze danie, sałatę i deser. Wynagrodziliśmy mu smutek kupnem szcześciu butelek wybornego vino di casa. Ponieważ znajdowaliśmy się w granicach Chianti, podejrzewamy że i trunek powstał w tym regionie. Zresztą moje marne kubki smakowe zdawały się potwierdzać te podejrzenia. Ale o winie jeszcze za chwilę, najpierw o jedzeniu. Nabyte u jednej z parafianek doświadczenie pozwoliło mi ze spokojem zamówić makaron z sosem z kaczki. W Polsce ptaka nie tknęłam! Tak wyśmienitej potrawy już dawno nie spotkałam. Czysta poezja,w towarzystwie czarownego wina, potem lekko domknięta słodkim crème caramel. A więc jak do "La Toppa" to na makaron z kaczką. Krzysztof chyba ciut żałował, że zamówił grzyby (mało mu było po piątku?).
A z kupnem wina było tak. Właściciel przysiadł przy naszym stoliku by wypisać rachunek. I on, i chyba jego syn, czynili tak z każdym klientem. No i tak sobie wypisuje ceny a my pytamy o wino. Pokręcił nosem, że nie sprzeda, no chyba że sześć butelek, bo tak ma zapakowane, ale to chyba za drogo? No faktycznie 10€ nam się nie widziało za butelczynę "domowego", do obiadu i owszem, ale tak na wynos, hmm. Na co pan stwierdził, że sprzeda nam po 6€, gdy doszło do płacenia zaokrąglił resztę tak, że wyszła nam butelka po 5,50€. I wilk syty i owca napita. Niezły suwenir z wycieczki, co? Wolę taki, niż towary z kramów.
W ramach suplementu, dawno niewidziane ... kołatki
Etykiety:
Chianti,
jadło,
roślinność,
toskański styl,
turystycznie
Subskrybuj:
Posty (Atom)