sobota, 31 lipca 2010

OGRÓDKOWE WIEŚCI

Zgodnie z obietnicą w ostatnim komentarzowisku uprzejmie donoszę o obfitości dóbr roślinnych. |Wczoraj przekazałam słoikom 6 kg ogórków przykazując im ich ukiszenie.
Muszę bardziej pilnować zielonego złota, bo niektóre to już ogórasami były i jeno na mizerię się zdały. A złotem to ogórki będą, gdy się ukiszą, takowych smacznych jeszcze tu nie spotkałam. Kuchnia włoska kuchnią włoską, ale żeby zaraz się pozbywać tego, co dobre i polskie, to co to, to nie.
Ogórki, koper z polskich nasion.
Chrzanu trochę jeszcze za mało - musi się rozrosnąć, ale dzisiaj dojechała świeżutka dostawa z Polski. Okazało się, że przeróżne prośby wobec jadących z Polski były zazwyczaj łatwe do spełnienia, ale moja darczyńca (a może darczyni?) miała nie lada kłopot ze znalezieniem białego korzenia. Powinno na trochę wystarczyć, chyba dorzucę do słoja z małosolnymi, bo na razie skrawków liści tylko mu zadałam.

Następne dobro ma kolor jeszcze bardziej bliski złotemu, bo żółty. Cudownie głęboki i nasycony w kwiatach cukinii.

Dzisiaj eksperymentalnie dodałam je do placków ziemniaczanych. Jadłam je zupełnie tak samo, jak bez kwiatów, czyli z cukrem, czasami tylko przebijała się nowa delikatna nuta smakowa. Od strony estetycznej pewnie coś trzeba by jeszcze poprawić, ale oto kwietne placki ziemniaczane, niczym skamieliny:

Zupełnie odmienne w zabarwieniu, ale równie nasycone kolorem są bakłażany, nigdy wcześniej nie widziałam ich na roślinie. Zasadziłam odmianę okrągłą, florencką - a jakże! Mam nadzieję, że zdążę spróbować coś z nich wymodzić przed wyjazdem do Polski. Został już tylko tydzień. Co ciekawe, mocny fiolet, a właściwie oberżyna (jako i inna nazwa tego warzywa), powstaje z pięknych kwiatów tej samej gamy barwnej.

W dominacji zieleni małymi kontrapunktami błyskają truskawki - drugie owocowanie. Szkoda, że mam tylko 6 krzaczków. Postaram się zmienić ten liczebny stan w następnym roku.

I o to mój warzywny zakątek, trochę odczyszczony z chwastów, choć jak na moje nieczęste pielenie to i tak chwastów było zastanawiająco niewiele.

piątek, 30 lipca 2010

KOMUNIKAT METEOROLOGICZNY

Burze były, ale żeby aż tak silne, jak rozpisuje się polska prasa? Mnie one wielce nie straszyły. Fakt, że dużo ich było, niemal cały dzień, jednak uspokajam Was, że mamy się dobrze a Druso chyba powoli nabywa odporności na grzmoty. Zresztą genialnym sposobem jest mu wtedy dać kość ze sprasowanego czegoś tam, ciamka z takim zaangażowaniem, że zapomina o reszcie świata. A dzisiaj od rana za oknem błękit.
Za troskę i pamięć z serca dziękuję.

czwartek, 29 lipca 2010

KOMENTARZOWISKO

Udało się! Zdołałam zabrać się za komentarzowisko dużo szybciej, niż poprzednim razem.
No to zaczynam od wpisu o doskonałej codzienności.
Nie spodziewałam się, że przepis na kurczaka tak was poruszy. Dostawiałam nawet maile i sms z podziękowaniem za niego. No niby sama uważałam go za doskonały, ale aż taka żywiołowa reakcja! Hi, hi, wszyscy jesteśmy spragnieni dobrej kuchni, ale niezamykającej nas w kuchni na długie godziny.
Grażyno w ogródku niby dużo dobra, ale pomagają nam w jego znikaniu goście, więc niewiele się marnuje. Jak na razie kilka sałat mi przerosło. Zresztą wieści z ogrodu będą po tym wpisie.
Greenewo słuszne spostrzeżenie o poczuciu dobrego wyboru. Znam tutaj osoby, które czym prędzej by wróciły do Polski, gdyby mogły, a niby też wybrały.
Za sposoby na upał bardzo dziękuję. Sama doszłam do jeszcze jednego wniosku. Otóż udawało mi się nie zauważać upałów, gdy miałam silną motywację, działała niczym najbardziej orzeźwiający napój.
A jeśli o napojach mowa, to wyjątkowo w komentarzowisku przywołam przepis z bloga moje wypieki.
Ja nie odpestkowałam arbuza a mięty dałam duuuużo listków, tej nazwanej w sklepie marokańską Tak orzeźwiającego napoju dawno nie piłam. Pychotka!
Za komplementy świecowe dziękuję, szczerze powiem: lubię pochwały, hi hi hi.
Motywu rysunkowego z Giaccherino jeszcze nie pokażę, chyba dokończę go w Polsce, więc poczekacie sobie, oj! poczekacie.
Iwonko, ten Bond zaczyna się w kamieniołomach Carrary, też go obejrzałam jedynie ze względu na Carrarę i Sienę. "Obejrzałam" to za dużo powiedziane, wyłączyłam film, gdy Bond wyjechał z Toskanii.
Niebieska, ano dlatego napisałam, że "chyba" Rosjanin, bo nazywał się Petrov, mógł być np. Bułgarem. Tak czy siak, grał obłędnie.
Justi ja nie porównuję, po prostu: i Siena i Florencja - każda sama w sobie. Już dość konkurowały ze sobą w historii, teraz w moim sercu zgodnie urzędują.
W spacerowej sobocie zadałam pytanie, które zdjęcie z Mostem Diabła jest odwrócone - zgadłyście, to pod moją przyjaciółką w zielonej bluzce. Przyznacie jednak, że cudna ta symetria.
Szamanko jest mi miło, że dałaś mojego bloga do swoich zakładek. Dziękuję też innym osobom, to dla mnie zaszczyt takie zainteresowanie. Zapewne zauważyliście, że ja sama tego nie robię. I tak już jest mnóstwo treści w prawej kolumnie.
Kingo zgadza się odnowili panią w Certaldo, z powrotem widać jej ponętny biust, choć przez to mniej pasuje do nazwy lokalu.
Za życzenia dla Krzysztofa bardzo dziękuję, sam chciał tu coś wpisać, więc mu udzielam głosu:

Wszystkim bardzo dziękuję za pamięć i życzenia. Niech nam św. Krzysztof błogosławi i prowadzi po drogach życia. A św. Pantaleon niech darzy zdrowiem.

No to teraz znowu ja.
"Yes Italia" - widzę w statystykach, ilu z Was klika link do tego kanału. Miłego odbioru!

I jeszcze pytania o zakup moich prac. Nie chcę z bloga czynić sklepu, w sprawie zamówień itp. proszę pisać do mnie na adres mailowy podany z prawej strony.


środa, 28 lipca 2010

SPOSÓB NA PRASOWANIE czyli YES ITALIA

Jak wiecie, nie jestem entuzjastką prasowania, a już wykonywać to zagapioną w deskę jest ponad moją wytrzymałość. Nie mogłam, niestety, więcej odkładać prasowania bielizny ołtarzowej, jednak tu zaszła zmiana w osładzaniu sobie tych nudnych chwil. Ponieważ przeniosłam się z prasowaniem do pracowni, bo są tu chłodne nawiewy, pozbawiłam się TV, ale w zamian za to w końcu uruchomiłam w komputerze odtwarzanie streamingowe pewnego ciekawego dla miłośników Italii kanału. O jego istnieniu dowiedziałam się od Hani podczas wizyty pod Neapolem, ale nie znalazłam go u siebie na satelicie. Może to i lepiej, bo mogę teraz polecić wszystkim stronę internetową, z której popłyną ku Wam programy poświęcone włoskim zabytkom, kulturze, kuchni, sztuce, stylowi życia itp. Jest to też doskonała okazja do nauki języka włoskiego, zwłaszcza że na dole ekranu pojawiają się napisy w języku angielskim, hiszpańskim itp. Kiedy tłumaczenie jest w danym języku, jeszcze nie rozgryzłam.
Może macie sposobność znalezienia u siebie tego kanału poprzez TV? Jeśli nie, zachęcam do wejścia na RAI International, kliknięcia na dole na przycisk "streaming", zainstalowania programu Silverlight i smakowania Italii. Ja już mam w pobliżu notatnik, by zapisywać sobie co ciekawsze informacje.
A oto efekt dzisiejszego oglądactwa:
Haniu, bardzo dziękuję za to, że mi pokazałaś tę telewizję :)

wtorek, 27 lipca 2010

TRZECI ŚWIĘTY - KRZYSZTOF

W poście o zbliżających się świętych wspominałam San Pantaleo oraz św. Jakuba ani słowem nie zająknąwszy się o św. Krzysztofie. Zapewne się domyślacie, że to ten święty był przyczyną sobotniego gotowania wołowiny po toskańsku. Na obiad były zaproszone przyjaciółki oraz moja czytelniczka z rodziną.
Dzięki ugotowaniu mięsa dzień wcześniej odkryłam wielką zaletę jego schłodzenia, dało się pięknie pokroić w plastry, co mi się wcześniej nie udawało, gdy podawałam tę potrawę przygotowaną na świeżo.
Oj! było wesoło. Menu włoskie - zaczynało się przystawkami: cebulkami, papryczkami nadziewanymi ricottą i kaparami (kupne), oliwkami oraz kwiatami cukinii i liśćmi szałwii w cieście. Na pierwsze gnocchi (kopytka) z sosem gorgonzolowym a na drugie właśnie wołowina po toskańsku (czyli duszona w ziołach i warzywach). Na deser zaserwowałam sery z miodem, co z zaciekawieniem ale i ze smakiem goście zjadali. Do picia było Nobile di Montepulciano, a potem vinsanto lokalnego wyrobu (od kogoś z parafian) oraz crema al limone (zupełnie lokalnego wyrobu, czyli własnego). Do maczania w vinsanto cantuccini. Oczywiście nie mogło zabraknąć owoców.
A na stole możecie wypatrzeć mój szybko przygotowany świecący prezent dla Krzysztofa.
Zdjęcia mam dzięki uprzejmości Eli, gdyż sama szalałam jako gosposia :)
Zasiedzieliśmy się przy stole, no wstawać się nie chciało, ale jedni goście (Ewa z mężem i synem) podążali ku Lukce i Pizie, a druga grupa szykowała się, by następnego dnia wyruszyć do Polski. Dlatego starałam się jeszcze nagadać z przyjaciółkami, lecz z kolei nie przeszkadzać im w spakowaniu dóbr wszelkich nabytych w Toskanii.
Udało mi się częściowo nadrobić zaległości korespondencyjne i tak bezwycieczkowo zeszła niedziela
A teraz kończę, bo już okrutnie brzmi i błyska za oknem i trzeba wyłączyć komputer, żebym mogła na nim pisać następne wpisy :)

CZAS PRZYGOTOWAŃ

Przyjaciółki ruszyły pociągiem tym razem na zachód od Pistoi. Po moich namowach stwierdziły, że jednak Pizy nie należy omijać, a wręcz obowiązkiem jest ją zobaczyć.
A ja w tym czasie szalałam sprzątając, układając kwiaty w kościele i szykując jedną potrawę na następny dzień, o czym wspominałam już na blogu, bo robiłam jeszcze pomiędzy tym wszystkim wpis na blogu o średniowiecznej niedzieli i kończyłam prezent dla Krzysztofa.
Z kwiatami miałam tym razem dużą łatwość, bo dostałam do dyspozycji dość sporą ilość pieniędzy (50€), które zostawili w darze Kalabryjczycy. Nie udało mi się wydać wszystkich ze względu na niewielki asortyment kwiatów przywożonych przez obwoźnego handlarza. Wystarczyło 30€ i taki pomysł, by malować kwiatami, bawiłam się więc barwami i zestawiałam je w kompozycje. Ja jestem zadowolona, proboszcz awansu nie obiecał, bo powiedział, że na szczeblu tej kariery zaszłam już najwyżej, ale bardzo mnie pochwalił, więc i ja się chwalę :)

CZWARTEK 22 lipca i PIĄTEK 23 lipca


A bo już nie mam pomysłów na tytuł a dni mi się nieźle mieszają w głowie i nie panuję nad pamięcią, która płata mi figle splątując wszystko ze sobą. Próbując wyłuskać coś z następnego dnia, odkryłam niewiele. Dziewczyny dalej eksplorowały florenckie muzea, a ja starałam się nadrobić stan świec po dzień wcześniej sprezentowanych Kalabryjczykom. I gdy tak totalnie utytłana parafiną ze zmierzwionym włosem szalałam w ukropie pracowni, przyszedł Krzysztof mówiąc, że ktoś przyjechał po autograf. Déjà vu?
Już tak kiedyś się stało? Wiecie, ile mnie to pokory kosztuje? Zejść taka sauté do ludzi? No zeszłam i ... się zagadałam, a miał być tylko podpis. Słowo do słowa i okazało się, że mamy wspólnego znajomego, któremu o tym powiem osobiście, żeby miał większą niespodziankę.
No i tak sobie w ogrodzie stoimy i się żegnamy a tu wchodzą moje przyjaciółki. Oczy wybałuszyłam, bo przecież miałam je odebrać ze stacji, a nic komórka mi nie powiedziała, że już nadciągają. Myślałam, że aż tak się przejęłam wizytą niespodziewanych gości, że nie usłyszałam sygnału sms. Okazało się, że urządzenie postanowiło wypróbować samodzielność kobiet i te językiem międzynarodowym ręcznym zamówiły telefonicznie za pomocą dwóch włoskich nastolatek taksówkę, którą dotarły na miejsce. Dzielne dziołchy!
W piątek schorowane nogi odmówiły Joli posłuszeństwa, więc została w domu i dużo czasu przesiedziała ze mną w pracowni, rysując, plotkując i kobietkując :) Ja w tym czasie dziergałam prezent dla księdza proboszcza.

ZBLIŻAJĄ SIĘ ŚWIĘCI

Właściwie to dwóch już było, a dzisiaj nadciągnął trzeci (o nim będzie osobny wpis, gdy się wygrzebię z zaległości), choć to właśnie on w środę 21 lipca był bohaterem przedpołudnia. Zawitała do nas około 30 osobowa grupa Kalabryjczyków z parafii pod wezwaniem San Pantaleone. Jej stadku przewodził człowiek o imieniu Pantaleone i jak się potem okazało niejeden właściciel tego imienia z miejscowości Montauro. Ideą tego przedsięwzięcia zwanego "Fiaccola" (pochodnia) jest poznanie i nawiedzenie miejsc związanych z patronatem Pantaleona ( u nas skróconego do Pantaleo) oraz szerzeniem kultu świętego. Dzień był tak szalony, że zupełnie nie pomyślałam o aparacie. Tuż przed Mszą św. odwiozłam dziewczyny do Pistoi na targ, potem wróciłam do parafii, a krótko po liturgii szybko biegłam do domu po trzy grube świece z motywami toskańskimi do zapalenia przed figurą patrona w Montauro, bo Krzysztof zapomniał o przygotowaniu podarunku. Dobrze, że miałam te zamówione do Polski, jeszcze mam czas, żeby uzupełnić zamówienie.Cała grupa przeszła do circolo, odebrałam z Pistoi zakupy przyjaciółek, je same zawożąc na stację kolejową, odcięły turystyczną pępowinę i samodzielnie ruszyły w Toskanię.
Po czym oblewając się potem starałam się ugościć ekipę przesympatycznych Kalabryjczyków. Nie! Nie! Nie! Aż taka szalona to nie jestem. Nie szykowałam posiłku dla 30 osób. Oni przywieźli ze sobą "pranzo a sacco", czyli coś w rodzaju suchego prowiantu, z tym że suchego to tam było mało. Po świetlicy parafialnej rozchodziły się zapachy między innymi serów, oliwek, nadziewanych bakłażanów, ciast, ciasteczek i wina. Ja tylko podawałam wodę i kroiłam arbuzy i melony, roznosiłam cantuccini do vinsanto. Jeden starszy pan ciągle robił mi zdjęcia i kręcił kamerą film. W końcu wyjaśnił mi, że ma kogoś w rodzinie bardzo podobnego do mnie. Nawet pokazał mi zdjęcie tej kobiety. No coś tam faktycznie miałyśmy ze sobą wspólnego. Jestem pełna podziwu dla tej pielgrzymki, na każdy wyjazd przygotowują t-shirty z nadrukiem, średnia ich wieku uczestników jest dużo niższa od naszych parafialnych wyjazdów. Jedna pani chciała ode mnie kupić jeszcze jedną świecę, gdyż wszystkim moje wyroby bardzo się spodobały. Chciała ją przeznaczyć na jakąś sierpniową procesję. Sprzedałam za modlitwę w mojej intencji. Dobra cena?


Mamy zaproszenie z rewizytą. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się dotrzeć do miasteczka, w którym na wielu chłopców woła się "Panti", a święty medyk jest ich bohaterem. Obiecano mi podesłać zdjęcia z pobytu Kalabryjczyków. Na razie musi wystarczyć słowo.

Tego samego dnia, po południu, już uzbrojona w aparat wybrałam się do Pistoi a konkretnie przed katedrę. Miała się tam odbyć pewna celebracja związana z patronem miasta, którego święto przypada na 25 lipca. Kult świętego Jakuba swoimi początkami datuje się w tym mieście na IX wiek i czasy walk z Saracenami. Wtedy to mieszkańcy miasta skierowali się do świętego o pomoc w obronie, modlitwy zostały wysłuchane, co oczywiście zaowocowało rozwojem zainteresowania tym jednym z pierwszych chrześcijańskich męczenników. Średniowieczna Europa miła nie tylko najsłynniejszy szlak pielgrzymkowy Camino de Santiago wiodący do Hiszpanii, ale też ten, idący z Francji, nawet Anglii, czy Hiszpanii do Rzymu, a potem jeszcze dalej do Ziemi Świętej. Ten nazywał się Via Francigena (dosłownie droga zrodzona w Francji) i wiódł między innymi przez Toskanię. Pistoia stała się wtedy ważnym etapem dla pielgrzymów. Tym bardziej, że sprowadzono do niej z Santiago de Compostela relikwie Jakuba, dla których zbudowano srebrny ołtarz. Obiekt niezwykły, do którego opisania ciągle się zbieram. Ale o tym innym razem. Uroczyste obchody 25 lipca zaczęły obrastać w ciekawe tradycje, takie jak wielkie śniadanie, girlandy przystrajające katedrę - koniecznie musiały znaleźć się tam dojrzałe winogrona św. Jakuba (uva sajacopa) i jabłka św. Jakuba (mele sajacope). Oświetlano też miasto świecami, niestety luminara zastąpiono pokazem fajerwerków. Szkoda, bo po zobaczeniu dwóch tego typu imprez (w Pizie i Lukce) przedkładam światło naturalne świecy nad sztuczne, rozbuchane ognie. Co nie znaczy, że nie lubię fajerwerków. Inną jeszcze tradycją związaną z obchodami było ubieranie figury św. Jakuba stojącej na szczycie fasady katedry, po jej prawej stronie. Rzeźbę do dzisiaj stroi się w czerwony płaszcz. Kolor nieprzypadkowo dobrany, gdyż czerwień to symbol męczeństwa. Jest też inna ciekawa legenda mówiąca o tym, dlaczego akurat płaszcz. Otóż istnieje podanie o św. Jakubie, który nim został powołany do bycia apostołem, handlował końmi. Zawsze zwlekał z zapłatą za nie, mówiąc, że da pieniądze, gdy będzie bardzo gorąco. Przychodził więc do niego człowiek po zapłatę podczas okrutnych upałów, a ten wychodził do niego w płaszczu i trząsł się z zimna, mówiąc że zapłaci, gdy będzie ciepło. Stąd się wzięło pistojskie powiedzenie, na niehonorowe zwlekanie z zapłaceniem długu: pagare a tanto caldo. I ja właśnie na ubieranie figury się wybrałam. Nie jest może ono już tak romantyczne i niebezpieczne, gdy wykorzystywano do tego małe schodki wiodące na dach. Teraz szyku na Placu Katedralnym zadają strażacy.
W tym roku przygotowano nowy płaszcz - okazałą, mięsistą, o głębokiej czerwieni pelerynę.
Wydawać by się mogło: ubiorą i pojadą.
Nic bardziej mylnego.
Najpierw długą chwilę gadają konferansjerzy starając się nawet umiędzynarodowić imprezę poprzez marne tłumaczenie na inne języki.

A przecież większość przybyszów to mieszkańcy, co mnie bardzo zaskoczyło. Myślałam, że jak tak co rok, to już im się znudziło.
Koniecznie musi wejść parada historyczna wraz ze sztandarem, o który 25 lipca odbył się turniej rycerski - Giostra del Orso.

Paradzie rytmicznie towarzyszyli dobosze. W samym rytmie jest coś zaklętego, narzuca się, każe sercu bić razem z pałeczkami.
Następnie trzeba pobłogosławić płaszcz - uczynił to proboszcz katedry. Obok niego stanął burmistrz miasta, do ostatnich chwil krążący w loggii katedry z komórką przy uchu.
Potem należy zanieść okrycie figury strażakom czekającym w koszu długiej drabiny. Oklaskami kończy się wyczyn wjechania automatyczną drabiną na tę oszałamiająca mnie wysokość. Dla mnie to wyczyn nad wyczyny, bo nogi uginałyby mi się już nad autem, a o spotkaniu twarzą w twarz ze św. Jakubem to nawet nie myślę.
Ażeby nie marnować energii organizatorów na tak krótką imprezę, to jeszcze zda się krótki pokaz żonglerki flagami.
Najbardziej z tego popołudnia zapamiętałam portrety, piękne interesujące twarze. Jakoś ciągle przenosiły mnie w świat obrazów dawnych mistrzów. Może to przez kostium?
Tylko się zżymałam, bo nie szło dobrych zdjęć zrobić, gdyż w kadr non stop wchodzili co najmniej niehistorycznie ubrani fotoreporterzy.

poniedziałek, 26 lipca 2010

CHWILA ODPOCZYNKU

Po tak intensywnych dniach należał się wszystkim odpoczynek. Poza tym trzeba było ogarnąć dom z mojej nieobecności. Jesteśmy we wtorku 20 lipca.
Po południu urządziłam dziewczynom warsztaty świecowe. A jakże! Upał nam niestraszny. Chyba już wiem, jaki jest najlepszy sposób na wysokie temperatury. Odpowiednia motywacja. Zapał do rękodzieła był o wiele gorętszy od powietrza w pracowni.
Jedynie psy wykazywały niewielką aktywność. To mają być włoskie psy?


Oto więc, babskie lanie parafiny:


I owoce babrania się w kolorowej glajdzie:

TROSZKĘ NOWEGO, TROSZKĘ STAREGO

Czyli spacerem po Florencji.
Troszkę starego, bo tych spacerów już wiele było, ale to miasto nigdy mi się nie znudzi, bez względu na upał, tłumy i co tam jeszcze. Tego jestem pewna. Zawsze pojawia się też coś nowego, za każdym pobytem we Florencji uskubnę dla siebie coś, czego jeszcze nie widziałam.
Nie będę opisywać wszystkich miejsc, które odwiedziłyśmy tydzień temu, w poniedziałek. To bardzo znane punkty na mapie turystycznej, czyli Kościół Santa Maria Novella (wewnątrz), Katedra, Baptysterium, Dzwonnica, Piazza Signoria, Ponte Vecchio, Piazzale Michelangelo.
Do tej listy miałam dopisać już kiedyś odwiedzone Orsanmichele, ale uprzejmy starszy pan stał nieopodal wejścia i zapraszał nas do zwiedzenia muzeum Orsanmichele, gdyż okazało się, że sam kościół jest w poniedziałki zamknięty. Pan usiłował nas skusić bezpłatnością biletów i ponoć piękną panoramą Florencji, ale myśmy były tak nastawione na wnętrze kościoła, że zupełnie jakoś nie leżało nam po drodze wspinanie się na piętra położone nad nim. Dopiero argument, że muzeum jest otwarte jedynie w poniedziałki, sprowokował nas do przejścia poprzez drugi budynek po czymś w rodzaju murowanej kładki na piętra spichlerzowe.

Co kryje muzeum? Oprócz samej ciekawej architektury znajdują się tam oryginalne rzeźby z nisz na zewnątrz budynków, swoistej galerii wczesnorenesansowej rzeźby. Popełniłam niewielkie przestępstwo i sfotografowałam wnętrze :) szkoda byłoby go Wam nie pokazać.

Wyobrażacie sobie rejwach, jaki tu czynili kupcy zbożem?
Zaskoczona odkryłam wewnątrz kręcone schodki prowadzące na następne piętro i tam dopiero faktycznie można było pozaglądać Florci w dachy.
Szkoda tylko, że okna zamknięte więc szyba grodziła i nakładała obrazy z wnętrza na to, co na zewnątrz, ale jakoś wytrzymałyśmy, nie wolno było tylko oprzeć się o metalową ramę okienną, gdyż groziło to poparzeniem, tak była nagrzana.
Sama przestrzeń drugiego piętra pusta z niewielkimi bardzo zniszczonymi rzeźbami.

Teraz przeskoczę dość szybko nad rzeką. W rzeczywistości, trzeba byłoby zrobić przystanek w Loggi dei Lanzi, usłyszeć tumult czyniony przez olbrzymie zgromadzenie młodzieży z różnych krajów świata (nie wiem z jakiego powodu).
Obowiązkowo zjeść lody, wypić chłodną wodę, przebić się przez totalny tłum na Ponte Vecchio, powolutku wspiąć się na wzgórze aż do San Miniato. Postępuję dość swobodnie z czasem, bo on też uczynił mi niezłego psikusa. Basia i Jola ze zdrowotnych powodów odpadły z dalszej wspinaczki a my z Elą około 17.30 doszłyśmy do San Miniato.
Cudownie było zanurzyć się w półmrok kościoła, zupełnie niespodziewanie trafiłyśmy na śpiewy gregoriańskie przygotowujące do Mszy św. Usiadłyśmy w krypcie i czas zupełnie mi się rozpłynął. Czułam, jak by nie istniał, po prostu trwałam, nie było sekund, minut ani godzin.
Gdzieś jednak przysiadła chwila i delikatnie trąciła nasze zasłuchanie. Obejrzałyśmy jeszcze zakrystię z freskami o bardzo podobnej tematyce, jak te w Monte Oliveto Maggiore, po czym dotarłyśmy do dziewczyn, które przysiadły na tarasie. Tam chłodnym białym winem z parmezanem i zasłuchaniem w piosenki śpiewane na żywo skończyłyśmy florencki spacer.

sobota, 24 lipca 2010

ŚREDNIOWIECZNA NIEDZIELA

Trasę tej wycieczki wyznaczyła epoka, która odcisnęła pieczęć czasu na trzech niedaleko od siebie położonych miasteczkach. Oprócz tego kierowałam się doświadczeniem mówiącym, że w niedzielę lepiej omijać autostrady. Tak też uczyniłyśmy. W kolejności alfabetycznej i chronologicznej wstąpiłyśmy najpierw do Certaldo Alto, potem San Gimignano a na koniec do Volterry.
Chciałam, by dziewczyny ucieszyły oczy strojnym cappuccino Boccaccio. Ucieszyły, a jakże! No bo gębula sama się śmieje do tych kwiatków wyrosłych na delikatnej piance z mleka.
Słodkość wzmocniły rogaliki z budyniem, wycieczka dobrze rozpoczęta. Całość musiała wzmocnić nas na długie godziny, gdyż szykowałyśmy miejsce na kolację w sąsiedniej parafii.
Małe Certaldo jeszcze bardziej obkurczyło się pod naporem kramów i dekoracji teatralnych. Wszystko czekało na wieczór, by zamknąć ostatni dzień festiwalu teatralnego "Mercantia".

Ja zauważyłam tylko małą mini sztukę o tym jak lampa ze wzgórzami walczyła przy użyciu głębi ostrości.


Dwóch widzów spotykam tam ciągle, ale oni nie są zainteresowani żadnym spektaklem, poza tym rozgrywanym na wzgórzach układających się w kierunku San Gimignano.

Budynek na którym przysiadły znieruchomiałe psy odnowiono i razi teraz straszliwie swoją nowością. Pozostało liczyć, że czas i pogoda szybko przywrócą tę nową łatę do akceptowalnego stanu.
Ciekawe co by było, gdyby komuś przyszedł szalony pomysł do głowy gładkiego otynkowania ścian Palazzo Publico? Chyba bym się zapłakała za tymi herbami, za zdobionym  sufitem w przejściu. Jak wtedy wyglądałaby studzienka na wewnętrznym dziedzińcu?


Nawet współczesne szyldy nie atakują błyskiem nowości.


A tu zdjęcie specjalnie dla Oli, która przystąpiła do pisania doktoratu, a jest pasjonatką kostiumu.


Olu, niebawem zrobię tu wpis z jeszcze większą ilością ciekawych ubiorów.
Na koniec weszłyśmy do kościoła z pochówkiem Boccaccia. Co za ironia, Kościół uhonorował nagrobkiem i epitafium  wewnątrz świątyni osobę, rzekłabym, frywolnie podchodzącą do jednego z przykazań.

A w kontraście do pisarza pod ścianą za szybą leżą szczątki błogosławionej Julii, która koniec swojego życia spędziła na własne życzenie w zamurowanej celi. Profanum i sacrum.
Krzyż kiedyś wystawiony w przykościelnym muzeum znalazł bardziej odpowiednie miejsce w prezbiterium. Gra cieni utworzyła rozbudowaną scenę z dwoma pozostałymi krzyżami z Golgoty.

Lubię ten kościół, pusty, rzadko kiedy nawiedzany przez przybyszów, dający chwilę zatrzymania, refleksji i wytchnienia w upalnej turystyce.

No to teraz hyc! do San Gimignano.

W końcu! Byłam tam już chyba z 7 razy, ale nigdy nie zjadłam lodów w osławionej lodziarni "Di Piazza".

Ciągle zapominałam sprawdzić, czy faktycznie tytuł mistrzów świata jest w pełni zasłużony. Jeśli ja - marna mróweczka mogę coś w tej kwestii napisać, to w pełni zgodzę się z werdyktem jury zawodów, w których wystartowała ta "gelateria". Zamówiłam sobie trzy smaki: jeżynowo-lawendowy, szampańsko-grapefruitowy oraz vernaccia, czyli przetworzony na lody smak białego wina z okolic San Gimignano.
Autor! Autor! Autor!
Wyściskałabym twórcę tak genialnych smaków. Jestem wprost porażona ich doskonałością. A to takie niewinne trzy chłodne nieforemne bryły. Wracając do samochodu chciałam nabyć następną porcję, ale kolejka mnie odstraszyła.
To chyba jedyny mankament tej lodziarni. Zimno polecam :) Gorąco nie mogę, bo się lody roztopią.
Co może być także doskonałe w San Gimignano? To nieporównywalne ze sobą dziedziny, ale oczywiście myślę o zanurzeniu się w przestrzeń fresków Kolegiaty Matki Bożej Wniebowziętej. Pisałam już o nich w tym wpisie. Oczywiście i tym razem odkryłam coś nowego, zaskakującego, jak chociażby zestawienie niezwykłego różu i zieleni w niektórych szatach, zamiennie stosowanych jako światło bądź cień. Tyle się naoglądałyśmy i nagadałyśmy, że w Kościele św. Augustyna nasza percepcja zmniejszyła się tylko do możliwości wejścia, zobaczenia i wyjścia.
Trochę ściskałyśmy czas, by jeszcze zdążyć zajrzeć do Volterry. Jak szaleć, to szaleć!
Jeszcze rzut oka na panoramę San Gimignano z zatoczki przy drodze.
Podczas robienia tych zdjęć, kilka samochodów się zatrzymało także w celu uwiecznienia widoku.

I oto Volterra:
Ostatnie miasteczko potraktowałyśmy wybitnie spacerowo i zewnętrznie, tym bardziej, że katedra i baptysterium były już zamknięte.

Jola uważnie dokumentowała dla swojej córki miejsce rozgrywania się drugiej części sagi o wampirach. Pewien pan przy ruinach teatru pozdrowił nas po polsku zauważając, że podążamy tym samym szlakiem, gdyż widział nas już w San Gimignano. Po minie jego żony zauważyłyśmy, że tylko on nas spostrzegł wcześniej, hi hi hi. Krótkie pozdrowienia i życzenia udanych wakacji. Jeszcze chwilę pozaglądałyśmy do starożytności.

Ciekawe, teatr był miejscem zbudowanym tak, by słyszalnie i z dobrą widocznością odbierać rozgrywane w nim spektakle. Dla mnie samo jego położenie jest poniekąd teatrem samym w sobie, teatr stał się aktorem.

Czas nas przegonił i zostawił daleko w tyle, trzeba było wracać. Zajrzałyśmy jeszcze do alabastrowych warsztatów i sklepów z pamiątkami. Nie sposób ich nie zauważyć.

Jakoś zagadanie do psów lepiej mi wychodzi. Ten kudłacz po długich zabiegach ledwie obdarzył mnie spojrzeniem na pożegnanie z Volterrą.

Potem bezpiecznie, acz z włoskim podejściem do prowadzenia auta, dowiozłam dziewczyny na kolację. Głód był najlepszym kierowcą i z tylko półgodzinnym opóźnieniem dotarłyśmy do Spazzavento. Liczyłam po cichu, że najwyżej ominą nas przystawki. Ominęły, bo ich nie było, a reszta dań jeszcze nawet nie pojawiła się na stole. Była to kolacja na około 30 osób, na którą skrzyknęli się ludzie działający przy tamtejszej parafii. Nas zaprosił proboszcz Don Deo Gratias. Przyjemny wiatr, gwiazdy a na talerzu lazania, schab w cienkich plasterkach i panna cotta dopełniły bogactwa dnia.
A żeby dać Wam okruch pojęcia, z jakimi problemami się zmagam pisząc o jakimś wyjeździe, zrobiłam kolaż zdjęć po wstępnej obróbce.

Powiedźcie sami, jak to wszystko opisać, jak wybrać?

Część zdjęć wkleiłam przygotowując na jutro duszoną wołowinę po toskańsku :)