niedziela, 29 czerwca 2008

~ DWA SPOTKANIA, JEDEN UPAŁ

Tak, upał to było dziś coś, co łączyło wszystkich w niedoli. Przyszpilający do ziemi, ciężki zawiesisty, przedburzowy, niestety bez burzy. Choć burza wcale nie musi tu oznaczać, że po niej przyjdą bardziej rześkie dni.
Pierwsze spotkanie to obiad na wiele osób w sąsiedniej parafii, zorganizowany z okazji odpustu. Niestety stoliki rozstawiono pod namiocikami na dworze, więc pod koniec wszyscy byli wykończeni temperaturą. Ale jedzenie warte takiego poświęcenia! Wszystko domowego smaku, świeżo przygotowane. Przystawki: szynka i salami oraz crostini, jedno wątróbkowe (zwane tutaj "ciemnym"), drugie pikantne, ale co w nim było trudno mi rozgryźć, poza tym że z chęcią je zgryzłam. Na pierwsze tutejsza wersja kopytek, w postaci malutkich kuleczek, polana sosem grzybowym o lekkiej nucie pomidorowej oraz moje ulubione tortellini ze szpinakiem i ricottą. Na drugie mięsiwa, z których skosztowałam jedynie schabu w cieniutkich plasterkach polanego sosem marchewkowym z towarzyszeniem groszku okraszonego boczkiem. Potem już mi zabrakło miejsca i sił. A było jeszcze pełno grillowanych mięsiw i kiełbaski. Że nie wspomnę o słodkościach. Cześć z nich dostaliśmy na wynos, bo musieliśmy jechać do domu i chwilę odpocząć. Potem ja już sama, bo Krzysztof twardziel był w czarnej koszuli, co niezbyt sprzyjało dobremu samopoczuciu, padł był z bólem głowy inie podniósł się aż do mojego powrotu ze Mszy dla Polaków u Tomka w parafii. Właściwie to powinnam napisać Polek i to w dodatku opiekunek, gdyż tylko ja jedna spośród pań nie pracuję jako "badante". I tutaj upał jednoczył nas wszystkie z tak różnych miejsc w Polsce, różnych domów, postaw itp. Dzisiaj właśnie spotkałam się z tymi Polkami, które raczej spokojnego szczęśliwego życia tu nie wiodą. Popołudnie w czwartek oraz w niedzielę to jedyny ich wolny czas. A tak to całe dnie i noce pozostają ze swoimi podopiecznymi-staruszkami. Jeśli te osoby nie są mocno złośliwe, nie mają fatalnych objawów starości, to zawsze znajdzie się np. rodzina robiąca zakupy do domu i szczędząca na jedzeniu aż tak, że te panie chodzą ciągle głodne. Inny wymiar pracy w Toskanii. Tego wszystkiego dowiedziałam się podczas podwieczorkowego spotkania po Mszy.

~ SKLEPOWE INSPIRACJE



Wczoraj podczas wizyty w sklepie ogrodniczym zobaczyłam proste i ładne świece. Pokombinowałam trochę w domu. Na szczęście miałam gotowe "surowe" bazy, gdyż w taki upał nie wyobrażam sobie jeszcze odlewać świec. Podrapałam, podrapałam i mam:

sobota, 28 czerwca 2008

~ W KOŁO MACIEJU

Co innego mam napisać w tytule? Ciągle urządzamy ogród. Rano nakupiłam ciętych kwiatów do kościoła od obwoźnego kwiaciarza. Forma zakupu sympatyczna, ale byliśmy potem na rynku dokupić kwiatów do ogrodu i okazało się, że cięte mają tańsze. Dobrze wiedzieć na przyszłość. Chciałam dosadzić aksamitek, ale nie mieli. Wskoczyliśmy więc do pobliskiego ogrodniczego sklepu i nabyliśmy znowu trochę roślinek. Podlewanie wydłuża się w czasie. Ale za to pod gazebo jest coraz piękniej. Wykonałam też próbę mozaiki na jakiejś desce. Chyba dam radę zrobić stół .
Po obiedzie ścięło mnie niemożliwie, zasnęłam na zbyt długo i nie mogłam się dobudzić. Mała być burza, ale raz zagrzmiało, za to do późna wieczór męczyło zawiesistym upałem. Gdy już trochę doszłam do siebie powędrowałam do pracowni uszyć zasłonki do gazebo. Potrzebne są bardzo, bo w pewnym momencie słońce zaczyna zaglądać do kącika i nie można w nim wysiedzieć. A poza tym kwiaty też proszą o chwilę cienia.
W ogóle tak się staram, tak podlewam, i tak ogórki zgorzkniały. Słońce je dobija, a takie ładne są. Ponoć pomaga moczenie dwugodzinne w wodzie. Muszę wypróbować, bo żal. Krzysztof lubi gorzkie smaki, ale przecież ja też mam ochotę na małosolne. Pierwsza partia była pyszna!
Już po ciemku sadziliśmy zakupione kwiaty. Jutro się okaże, jak to wszystko wygląda.

piątek, 27 czerwca 2008

NOWY ROK 27 CZERWCA?



Od paru dni snują się za mną podsumowania. Wszak to już rok cały tu mieszkam.
27 czerwca 2007 roku o tej porze byłam już w San Pantaleo.
Jedna z moich najlepszych decyzji w życiu zmieniła je w jeszcze szczęśliwsze, spokojniejsze, bardziej harmonijne. Ostatnio czytałam w internecie artykuł o potrzebie radykalnych zmian w swoim życiu. Tytuł znamienny "Wielka iluzja". Naukowcy, na których powołuje się autor, twierdzą, że ludziom dążącym do diametralnych zmian najczęściej nie udają się nawet te kosmetyczne. Utworzyli określenie "zespół fałszywej nadziei". Jakie więc były moje oczekiwania, nadzieje, zamierzenia, że nie objął mnie ten syndrom? A może aż tak wielce się nie zastanawiałam? Może po prostu czułam, że chciałabym coś zmienić w swoim życiu a szczęśliwy splot okoliczności przywiódł mnie do mojego miejsca na ziemi? Może wystarczy chcieć i mieć nastawiony odbiór na wszelkie sygnały sprzyjające zamierzeniom? A może to najzwyczajniejsze błogosławieństwo Boże?
Zawsze przypominam sobie w takich sytuacjach dowcip o Żydzie proszącym Boga o wygraną w Lotto. Miągwił i miągwił. W każdej modlitwie zanudzał Jahwe żądzą wygranej. W końcu Bóg odezwał się do niego: "No dobra! Sprawię, że wygrasz. Tylko wypełnij w końcu ten kupon!"
Ja właśnie jestem przekonana, że w odpowiednim momencie wypełniłam kupon.
Czego i Wam wszystkim życzę.
Wiem, że ta wygrana nie musi wcale leżeć w Toskanii. Dla niektórych mieszkanie tutaj to gehenna, tęsknota za Polską. Ten kraj jest dla nich miejscem ciężkiej pracy, totalnym wyobcowaniem. Włosi ich irytują, wyzyskują itp, itd. Na pewno nawet kobietom, które przyjechały tu nie dla pracy, ale związały swoje życie z jakimś Włochem, niełatwo przychodzi aklimatyzacja. Muszą nauczyć się żyć z ludźmi innej mentalności. Taka samodzielność i niezależność, jak moja, trudna jest zazwyczaj bez odpowiednich środków finansowych. A jednak znalazła się taka niewielka nisza, w której zmieściła się moja osoba. Począwszy od wyjazdu, darmowego transportu części mojego dobytku, a skończywszy na mieszkaniu na plebanii, która daje mi dach nad głową oraz piękną pracownię, i do tego jeszcze nieocenionego przyjaciela-pracodawcę, wszystko to składa się na moje nowe życie, niebędące "Wielką iluzją". Dzięki Ci Boże!!!
A co ja lubię w tym moim toskańskim życiu?
Czas, wypełniony po brzegi, a jednak niepozwalający na stwierdzenie, że go nie mam.
Klimat? Na pewno! Tyle słońca, musi mieć wpływ na człowieka. A poza tym zimą wolę śnieg oglądać w górach zamykających horyzont od północy.
Miejsce - oj! tak, tak! Po wielekroć "tak". Połowę swojego życia spędziłam w płaskiej, jak naleśnik, Wielkopolsce. A tu zewsząd pagórki, wzgórza i solidne góry sięgające 2000 m n.p.m. Nie muszę chyba wspominać tego, co stworzył w Toskanii człowiek. Życia chyba nie starczy na odwiedzenie wszystkich cudnych zakątków regionu. Do tego lekka dewiacja zawodowa i gotowy zabytkowy zawrót głowy.
Koniecznie też muszę wspomnieć tu dwa stwory, które czynią to życie jeszcze weselszym. Mimo wypadku w lutym (Krzysztof dotąd nie może się nadziwić, że się nie boję dotykać charta), trudno w podsumowaniu nie przywołać hrabiego Bojangles'a (obecnie Bogusia) oraz warchoła-szlachetkę Druso. Świetne psiaki, a mopsy to najcudowniejsza rasa na świecie! Zawsze marzył mi się pies w dorosłym życiu, ale przy poprzednim tempie i sposobie funkcjonowania, nie mogłabym sobie na to pozwolić ze szkodą dla zwierzęcia. A tu proszę, dwie mordy od razu.
Za niewątpliwie największy sukces poczytuję sobie nabytą i wyuczoną przez ten rok umiejętność zgodnego życia w jednym mieszkaniu z drugą osobą, co mogłoby się wydawać trudne dla kogoś dotąd samodzielnie prowadzącego swoje gospodarstwo domowe. I wcale niechętnie przedtem idącego na kompromisy. Trudno też nie wspomnieć, iż mieszkanie w kraju kultywującym spożywanie, nie jedzenie, sprawiło że gotowanie zaczęło być przyjemnością i bardzo je lubię - w Toskanii.
To tylko takie myśleńki, które podsunęły mi się pod palce. Tego dobrego jest tak dużo, że mogłabym pisać i pisać. A złe? Ee! Nie w rocznicę. Zbyt ładna to data oznaczająca początek Nowego Roku Toskańskiego.

Mam nadzieję, że choć trochę okruchów mojej Toskanii weszło i w Wasze życie, Drodzy Czytelnicy. Ciągle wzrasta we mnie potrzeba dzielenia się tym, co tu spotykam. To niezwykłe zwracać się do czytających tego bloga, do tych, którzy się odezwali i tych, którzy nie czują potrzeby pisania do mnie, tych którzy są mymi przyjaciółmi i znajomymi od lat oraz tych, których nigdy w życiu nie spotkałam. Dziękuję za wszystkie ciepłe słowa, które do mnie dotarły. To one mobilizują mnie do niemal codziennych zapisków. Co wcale nie jest łatwe dla osoby tak niesystematycznej, jaką jestem.

.

środa, 25 czerwca 2008

~ GORĄCE POŻEGNANIE

Dosłownie gorące, bo żar pochłania każdą odrobinę chłodu. Po postoju na parkingu termometr w aucie wskazywał 45 stopni. Brr! No ale niestety trzeba było się ruszyć bo niestety Tata dziś miał zaplanowany powrót. Czekając na odprawę z niekłamanym podziwem patrzyłam na kelnera z Antica Caffeteria, który żonglował czym się dało. Nie brał do ręki spodka od filiżanki, by ta nie wykonała karkołomnego lotu za jego plecy,a tam była schwytaną przez drugą rękę. Butelki, szklanki, wszystko spotykał ten sam los. Sama odprawa niemile nas zaskoczyła. Po pierwsze przez długi czas było czynne tylko jedno stanowisko, więc kolejka mozolnie się przesuwała do przodu. A po drugie wyjaśniło się, czemu easyjet skasował w Berlinie od Taty dodatkowe 15 euro. Tu zrobiono to samo, tłumacząc, że nie miał opłaconego bagażu. Jejka! Pierwszy raz się spotkałam z tym, żeby cena biletu nie zawierała ceny głównego bagażu, zwanego przez linie rejestrowanym. Co dziwne, tyle razy już leciałam tymi liniami, Krzysztof też z nich korzystał i nie spotkałam się z czymś takim. Novum??
Wróciliśmy do domu, Krzysztof się jeszcze sprężył i wykonał jakąś robótkę, ale ja absolutnie nie miałam na nic siły, zaległam na ławce w cieniu i przeglądałam książkę o historii Pistoi. A gdy tylko pochłodniało zabrałam się za podlewanie ogrodu. Oj! zabiera to dużo czasu. Jakoś w tym roku poradzimy sobie, ale na przyszłość trzeba będzie pomyśleć o systemie nawadniającym.
A tak w temacie upałów i płynów, to od dawien dawna, już wiele lat temu w Polsce robiłam herbatę cudownie gasząca pragnienie. Zestaw jest prosty: czarna herbata, świeża mięta, miód i cytryna wyciskana w herbacie z plastra ze skórką. Po wystygnięciu trzymać w lodówce i popijać ze smakiem.

wtorek, 24 czerwca 2008

~ ZWYCZAJNY DZIEŃ?

Spokojnie. Chociaż do godziny 15.00 cały czas na nogach. Pomagałam w przygotowaniach i obsłudze obiadu dla księży i diakonów z naszego dekanatu. Moim zadaniem było ozdobić miejsce akcji, itp.


Potem sobie obserwowałam, jak dzielne Włoszki obsługują stół. Z zaciekawieniem patrzyłam jak podają przystawki, w jakiej kolejności i postaci dania. Ja dodatkowo donosiłam próbki jedzenia Tacie, który hamakował w ogrodzie.



Menu było przednie, na boku oczywiście my też sobie podjadałyśmy.
Przystawki toskańskie - pyszne crostini wątróbkowe i grzybowe. Potem lasagna, taka z ragu, ale z umiarkowaną ilością beszamelu, więc bardzo mi smakowała. Miejsca na mięsiwa (jedno w sosie, drugie ledwie usmażone, krwiste) już nie znalazłam. "Zieleninę" podaje się tu dopiero po spożyciu drugiego. Była nią sałata oraz groszek. Nie oparłam się jeszcze lodom domowej roboty. Co się będę rozpisywać, niebo w gębie! Trochę kolorystyki do sympatycznego nastroju wprowadziła jedna z pań, która poniekąd bocznymi drzwiami dostała się do składu obsługującego. Nie dziwię się już kobietom, że jej unikają, bo była irytująca ze swoim znawstwem wszystkiego. Mnie jeszcze dodatkowo dobijała tym, że byłam pouczana, jak dziecko, nawet, co do tego, że pozostałym jedzeniem muszę się szybko zająć, bo się zepsuje. jak bym nie wiedziała! No to jej powiedziałam, ile mam lat i że nie jestem małą dziewczynką. Przeprosiła. Ups! Narozrabiałam? Podejrzewam, że osoba słabo mówiąca w danym języku sprawia wrażenie małorozumkowej. I tak powinnam się cieszyć, że tym razem nie słyszałam ciągle od niej tego, co kiedyś: "mów po włosku". Wtedy tak delikatnie dałam do zrozumienia (mówiąc komuś innemu, ale tak, żeby tamta usłyszała), że moim pierwszym obcym językiem jest angielski i dlatego trudno mi się przestawić. Teraz bym skłamała, bo gdy zaczynam rozmawiać nawet ze Stefanią, która jest nauczycielką angielskiego, to pierwsze przychodzą mi na język słowa włoskie. Dobrze!

A teraz jeszcze pierwsza prezentacja ogrodu. Pod namiotem jeszcze brak stołu, ale ten chcę sama wyłożyć mozaiką ze znalezionych w garażach płytek.


poniedziałek, 23 czerwca 2008

~ DZIEŃ OJCA

To był główny motyw dzisiejszego dnia, choć zaczął się znowu pracami w ogrodzie. Tym razem Tata zaszalał i rankiem wczesnym przebudziwszy się poszedł w nim sprzątać graty pozostałe po rozbiórce garaży. Potem do chóru dołączył Krzysztof i jakiś biedny Włoch, który kiedyś żebrał i spotkał Krzysztofa, a ten powiedział że są prace do wykonania na parafii i może sobie zarobić. Jak dotąd wizja pracy, albo już nawet częściowe jej wykonywanie na pół gwizdka skutecznie odstraszało wszystkich żebrzących, a byli to w większości Algierczycy, albo inne nacje z Afryki. Ten dzisiejszy pracownik to skarb! Pracował ciężko i dobrze. Może jednak prawdą jest, co pisał Kapuściński, że Afryka ma we krwi brak pracy? Oczywiście upraszczam, ale zastanowiło nas, że ten nowy pracownik Włoch, chyba lekko niepełnosprawny intelektualnie, żyjący z renty z wielką ochota zabrał się do pracy w parzącym upale. Wszyscy pracowali do 12, bo potem kąpiel i zmiana odzienia i zabraliśmy Tatę do restauracji. Podejrzewał mnie o lenistwo, że mi się nie chce obiadu gotować, do głowy mu nie przyszło, że dziś Jego święto.



A jak już do niego dotarło wśród wzruszenia, z jakiej okazji się tam znalazł, to dał się ponieść emocjom i zgodził się na puszczenie na głębokie wody i zjadł i na pierwsze i na drugie danie "robale", czyli frutti di mare. Zjadł i to z wielką ochotą - pierwszy raz w życiu.

Ja żałowałam, że wzięłam pierwsze (tortellini w rosole), bo na drugie zamówiliśmy wspólnie talerz smażonych krewetek i ośmiornic o wybornym smaku, no i miałam za mało miejsca w żołądku, więc tylko skubnęłam.
Byliśmy nieopodal nas w Stazione Masotti w restauracji mojej imienniczce, tłumacząc na łacinę, czyli w "La Perla". Atmosfera sympatycznie rodzinna, mimo sporych rozmiarów lokalu. Jednym z obsługujących był pączusiowaty chłopiec, pewnie w wakacje pomaga rodzinie.



Widać, że cześć klientów stanowi stały zespół, bo niewygórowane ceny zachęcają do powrotu.
Krzysztof twierdzi, że tutaj po pracownikach pobliskich zakładów stołujących się w danej restauracji można poznać, czy dobrze się w niej gotuje. Po prostu robotnik pójdzie do lokalu, gdzie kuchnia przypomina domową.
Popołudnie rozciągnęliśmy leniwie, ale nie da się w takie upały być zbytnio aktywnym. Nie na darmo mądrzy ludzie wymyślili sjestę. Gdzieś tam tylko przygotowaliśmy stół pod jutrzejszy obiad dekanalny i niezbyt więcej sobie przypominam. Podlewanie zabiera teraz mnóstwo czasu, ale to sama przyjemność patrzeć, jak rosną roślinki, a własne ogórki wskakują go kamionkowego garnka na przepoczwarzenie w małosolne.
Wieczorem zasiedliśmy pod gazebo i przy zniczach przeciwkomarowych zjedliśmy solidne porcje lodów.

niedziela, 22 czerwca 2008

~ MORZA SZUM, CYKAD ŚPIEW

Od wczoraj je słyszę, czyli w końcu są temperatury, kiedy te mało urodziwe stworzonka nagłaśniają lato.
Na dzisiaj wymyśliłam wyprawę nad morze. Szukałam na Google Earth czegoś ładnego, ale jeszcze niezbyt odległego od nas, by się nie umęczyć w samochodzie. Wyszukałam plażę w Tellaro, nieopodal Lerici, a autko nas mile zaskoczyło chłodnym powietrzem klimatyzacji, przyjechaliśmy więc w dobrym stanie i mieliśmy siłę by pokonać wiele schodów w dół i z powrotem, najpierw w celu badawczym, potem w celu rekreacyjnym.

Za pierwszym razem Tata został w aucie, tylko Krzysztof i ja wyruszyliśmy na rekonesans. Nigdy wcześniej tu nie byliśmy. Plaża malusia, ale miała trochę piasku, w który można było wbić parasol. No i była bezpłatna. Woda czysta, ciepła, przepysznie mi się w niej pływało.
Gdy zabierałam się za ten wpis przyszło mi na myśl, że niewiele dzisiejszego dnia się wydarzyło. Zapomniałam o tym, że jak dla kogo. Dla Taty była to pierwsze w życiu spotkanie z wodami Morza Śródziemnego, co kazał uwiecznić fotograficznie.

Pobyczyliśmy się czytając książki, obserwując trochę plażowiczów i otoczenie. Zgrabna zatoczka ze stromym wybrzeżem, a niej uwieszone skał domy i hotele.

Na wodzie spokojnie wyczekiwały rejsu małe jachty. Sielanka!

Potem podjechaliśmy do Portovenere, w kolorystyce podobnego do niedalekich wszak Pięciu Ziem.

Jest to miejscowość, w której onegdaj rozleniwiał się, albo szukał natchnienia Byron. My poszukaliśmy baru, zjedliśmy coś w rodzaju sernika z owocami i popiliśmy pyszną cappuccino.



Potem krótki spacer promenadą.

Panowie romantycznym okiem spojrzeli na piękne ... maszyny.




Ja na słońce chylące się ku...



I powrót. Niestety dość powolny, bo w niedzielę nie my jedni o tej porze wracaliśmy znad morza.
Czmychnęłam szybko do swojego pokoju, bo za ścianą mecz Włochy-Hiszpania. A to nie moje klimaty.

sobota, 21 czerwca 2008

~ NASTAŁO LATO

Nieśmiało i niepostrzeżenie zamiast deszczu pojawiło się słońce. A jak już zapanowało na niebie, to zaczęło przygrzewać. Jeszcze nie są to 37 stopniowe upały, więc Tata się nie męczy za mocno temperaturami. Ostatnimi dniami dzielnie walczył z Krzysiem w ogrodzie. Walka garażom zakończyła się ich niewątpliwym sukcesem. Ja próbowałam za to unormować rabaty kwiatowe. Posadziłam wszystkie zakupione zioła, dosadziłam wiele iglaków, które marniały w donicach przed kościołem, bo im za ciasno już było. W czwartek tak się rozszalałam, że zakończyłam prace o 21.30, po czym ledwie doszłam do domu a następnie ze zmęczenia i bólu stóp (!) nie mogłam zasnąć.
Już się obawiałam, że nie dam rady pojechać do Asyżu.
Jednak jakoś się zwlokłam w piątek rankiem, wyszykowałam nas na wyprawę. Do lodówki turystycznej włożyłam trochę kanapek, wodę i owoce. Owoce w dwojakiej postaci. zwykłe śliwki, które przyniosła jakaś parafianka dzień wcześniej. Oraz macedonia, którą zajadał się Tatko. Macedonia to taki prosty deser będący sałatką owocową ( a może raczej surówką?). Główną jego zasadą jest użycie świeżych owoców, nie ma jednego niezmiennego składu (z braku laku dobre i owoce z puszki bądź suszone, moczone białym winie i wodzie) . Owoce należy pokroić na kawałki, skropić sokiem z cytryny oraz alkoholem, mnie Franka poleciła maraskino; ewentualnie dodać cukier. Koniecznie schłodzić w lodówce, po przykryciu miseczki folią. Jako dodatek można podawać lody, kruche ciasteczka. Zresztą... każdy wie, co lubi.
We wczorajszej sałatce był ananas, czereśnie, nektaryny oraz jabłka. Obyło się bez cukru. Tata zajadał się macedonią a na śliwki obok nie chciał nawet spojrzeć.
Wróćmy jednak do sedna wyjazdu. 2 godziny drogi od nad na wzgórzu rozłożyło się różowe umbryjskie miasteczko.

Jego barwa jest związana z budulcem, zalegającym nieopodal w górach, a mającym kolor najwyborniejszej szyneczki. Do tego łagodzące go kremowe kamienie i mamy niezwykły Asyż, w którym nowej budowli nie odróżnisz od mocno leciwej. Wszystko jeden styl, jedna tonacja barwna.
Zaparkowaliśmy na podziemnym parkinu Mojano (dziwne, bo nazwa zawiera literę "j" niemal nieobecną we włoskim). Położenie parkingu jest nie bez znaczenia przy dużych upałach, gdy niezbyt działa klimatyzacja w samochodzie.
Szok temperaturowy wyrównaliśmy Tacie lodami nieopodal Piazza del Comune. Wybrał przepyszne gelati z leśnymi owocami. Mniam!


Nie tylko Tatko szukał ochłody.

Pierwsze kroki skierowaliśmy do Św. Franciszka.



Nie zwiedzaliśmy Bazyliki zbyt dokładnie, tylko autentycznie pielgrzymowaliśmy. Pomodliliśmy się przed grobem Biedaczyny, obejrzeliśmy pozostałe po Nim materialne ślady: habit, regułę Zakonu, szmatkę (prawdopodobnie irchę), którą osłaniał stygmaty, czy też błogosławieństwo udzielone na piśmie Bratu Leonowi.


Zajrzeliśmy do górnej Bazyliki zastanawiając się, czemu w XIII wieku od razu zdecydowano, że kościół będzie posiadał dwa poziomy.
Potem ruszyliśmy powolutku w kierunku miejsca pochówku Św. Klary.
Zajrzeliśmy do niezwykłego muzeum (zwiedzanie za przysłowiowe "Bóg zapłać"). Ktoś amatorsko zgromadził wiele przedmiotów codziennego użytku, których data powstania sięgała kilkuset lat wstecz. Poruszył i wzruszył rowerek o napędzie ręcznym. A jakiż uroczy w formie.



Gdy tak sobie oglądaliśmy różne narzędzia, doszliśmy do wniosku, że wiele rzeczy zmieniło tylko tworzywo i lekko zostało podrasowanych designersko, ale tak naprawdę żadne z nich współczesne nowości. Potem wstąpiliśmy do samoobsługowej restauracji Foro Romano na szybki obiad. Nie był może rewelacyjny, ale nad lasagną ze szpinakiem i ricottą mogłabym się nawet zastanowić i kiedyś popełnić. To nadzienie chodzi za mną i mnie dręczy, żebym je w końcu sama popełniła. A zimnych warzyw można było sobie nałożyć tyle, ile zmieściło się na talerzu. No i plusem jak zawsze takich miejsc jest szybki wybór, szybka obsługa. Ceny też jeszcze niewygórowane.



Do Św. Klary doszliśmy podczas sjesty, więc poczekaliśmy w cieniu świątyni. Ja umiliłam sobie czas szkicowaniem a nam wszystkim czas umiliła para anielska, on bez skrzydeł, za to ze skrzydłem harfy, a ona taka spokojna niewspółczesna.


Wokoło rozsnuwał się słodki zapach kwitnących lip. Podczas rysowania w plecy zaczęło palić słońce, więc wejście do Kościoła wiązało się też z miłym chłodem. Krzysiu wykorzystał ten czas na rozwój artystyczny. Po wyjściu udzieliłam niezbędnej korekty, wyrażając podziw dla cierpliwie wyrysowanych dachówek na moim rysunku. Że też mu ręka nie zadrżała?!



Bazylika Św. Klary - spokojna, nieprzeładowana świątynia zawiera w sobie cenne relikwie. Krzyż San Damiano, przed którym Św. Franciszek doznał objawienia. Doczesne szczątki Św. Klary. I znowu relikwie związane z tą niezwykłą parą przyjaciół. Przed zwłokami Klary klęknęłam i chwilę porozmawiałam, jak to jej udawała się jej przyjaźń ze Św. Franciszkiem. Nie uzurpuję sobie prawa do nazywania się Świętą, ale trudno nie pomyśleć o mojej przyjaźni z Krzysztofem. Kto jak kto, ale ona chyba najlepiej rozumiałaby naszą piękną relację.
Od Klary potuptaliśmy wolniutko do Kościoła San Damiano. Dzięki temu, że do miejsca nie da rady podjechać samochodem, zastaliśmy tam ciszę i spokój.


W ogóle byłam zadziwiona małą ilością pielgrzymów, turystów. A może po florenckich doświadzceniach i tłumach San Gimignano, te parę grup nie sprawia już żadnego wrażenia. Jednak wydaje mi się, że parę lat temu trudniej było tak spokojnie chłonąć Asyż.
Mając na uwadze możliwości Taty, wróciliśmy na parking w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze tylko w Bazylice Santa Maria degli Angeli.



XVII wieczny kościół skrywa dwa niezwykłe skarby. Porcjunkułę, czyli trzeci, w kolejności, z malutkich kościółków, który odnowił Św. Franciszek, przekonany najpierw że zalecona mu w objawieniu odbudowa kościoła dotyczy materialnych obiektów a nie Wspólnoty Kościoła. Drugim skarbem jest malutki budyneczek, pełniący rolę infirmerii, w którym zmarł ten słynny Święty.
A potem jeszcze dwie godziny drogi i znaleźliśmy się w domu. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni. Tata bardzo się cieszy, że dane mu było zobaczyć takie miejsca. Ja aż do łez się wzruszyłam, że Bóg to tak poukładał i wraz z moim Ojcem klęczę u grobu Św. Franciszka.

Dzisiaj panowie od rana walczyli z drugim garażem. W końcu został jeden. Teraz "tylko" posprzątać wszystko, co wybebeszyli na trawę. Może w następnym tygodniu ogród będzie można naprawdę nazwać ogrodem?
Popołudnie płynie leniwie, czekam aż trochę zelżeje upał i nawiew schłodzi mi pracownię, bo chcę wyprodukować parę elementów do ozdobienia stołu na obiad dekanalny z biskupem, który odbędzie się na terenie naszej parafii. Ja na szczęście nie gotuję, o wiele bardziej bawi mnie strojenie stołu.

więcej zdjęć z Asyżu na Picasie

Marianko a to zdjęcie dla Ciebie - Ty wiesz:

czwartek, 19 czerwca 2008

~ W MOIM OGRÓDECZKU ROBIMY PORZĄDKI

Oj robimy, robimy i końca nie widać. Ale przy poważnym zasileniu w ręce do pracy należące do Taty prace zyskały niesamowicie na tempie. Jedne obrzydliwy garaż już zlikwidowany, drugi czeka w kolejce. Trzeci pozostanie, ale puszczę na niego jakieś pnącze, co by zasłonić blaszysko.
Na razie dokupiliśmy ziół do ogrodu: tymianek, szałwię, oregano i parę rodzajów lawendy. Musze dzisiaj przemyśleć, gdzie je posadzić i potem to zrobić. Wczoraj po południu dużo czasu poświęciliśmy jeszcze na znalezienie miarę ładnego, ale niedrogiego gazebo, czyli namiotu na miejsce posiedzeń. Dopiero w OBI dokonaliśmy udanych zakupów, oprócz gazebo w końcu znaleźliśmy nóż do cięcia płytek. Przymierzam się do zrobienia na starym blacie mozaiki. Znalazły się płytki ceramiczne podczas porządków, teraz tylko wymyślić wzór... i... można zasiadać w ciepłe letnie wieczory.
A tak nawiązując jeszcze do rozmarynu:
Szkoda pozostawić go tak bez jakichkolwiek pomysłów, skoro dwóm osobom wcisnął się na miejsce szałwii, znaczy się że nie chce pozostać w cieniu.
Pierwszy pomysł od Ani z Florencji. Ziemniaki pokrojone w plastry ugotować na parze dorzuciwszy do nich gałązki świeżego rozmarynu. Posolić po ugotowaniu.
Druga to taka maź, którą namiętnie smaruję wiele mięsiw i ryb. Drobniutko posiekany czosnek (albo zmiażdżony) wymieszać z solą, oliwą, świeżym rozmarynem, można dodać sproszkowanej słodkiej papryki, tym wysmarować i do piekarnika bach! Nie za długo opiekać. Zresztą to jest ogólna zasada tutejszego opiekania np. na grillu - raz! ciach! trzy minutki i mięso gotowe do podania. Chodzi np. o schab cieniutko pokrojony, stek. filety z kurczaka itp.

wtorek, 17 czerwca 2008

~ KONTRASTOWY PONIEDZIAŁEK

No kontrastów to w nim było co niemiara.
Zaczęliśmy od wyjazdu do ks.Ryszarda w góry, na północy Toskanii. Tata omal nie zatrudnił się jako kościelny, w ostatniej chwili zauważył, że jednak nie mógłby mieszkać poza Polską. Ale miejsce bardzo go zauroczyło. Przelotne deszcze nie pozwoliły na żaden spacer. Posiedzieliśmy sympatycznie na plebanii. Wróciliśmy mniej uczęszczaną drogą do Pistoi, przez rezerwat. Spotkaliśmy więc wprowadzone w to środowisko daniele. Jeden udawał, że wielce go nie interesujemy, za to drugi wyraźnie był zniesmaczony, że mu nic do jedzenia nie przywieźliśmy.



Po powrocie chwila odpoczynku i pojechaliśmy z Krzysiem na Mszę do kościoła należącego do Misericordii, czyli przedsiębiorstwa zajmującego się opieką nad chorymi oraz pochówkiem. To pistojskie ma 500 lat! Przy okazji zobaczyłam sobie ładne freski.







A potem wyszliśmy bocznymi drzwiami, wzdłuż ciągu kaplic, w których wystawieni są umarli mający być pochowani następnego dnia. Nie dotyczy to wszystkich zmarłych, tylko tych, którzy nie mają pogrzebu w swojej parafii. Rodziny, przyjaciele przychodzą tam pomodlić się, pożegnać zmarłego, a i często spotkać swoich znajomych.
Potem znowu chwila odpoczynku i zabraliśmy Tatę na wyprawę-niespodziankę. Sami nie wiedzieliśmy, co mu zaprezentujemy, bo informację o imprezie znalazłam w internecie, a odbywa się ona raz do roku z okazji Święta Patrona Pizy - San Ranieri. Są to Luminara, na których jeszcze żadne z nas nie było. Festa polega na oświetleniu domów wzdłuż Arno samymi świeczkami (właściwie takimi bardziej zniczami) umieszczonymi na drewnianych stelażach. Część światełek płynie rzeką. Najpierw przeszliśmy przez niemal wyludniony Plac Cudów z Krzywą Wieżą.


Po dojściu na nadbrzeże przeżyliśmy duży szok. Tłumy ludzi. Gwar. Faktycznie mnóstwo światełek. Większość elektrycznych źródeł światła wyłączona, bądź przygaszona. Tym bardziej widowiskowo wyglądały budynki. Jedna wielka dekoracja teatralna.









Ponoć zużywa się na nią około 70 tys. świeczek.
Nawet malutki kościół Spina nad rzeką wykorzystywała swoja biel, by świecić w ciemnościach.


W ciemnościach królowała tandeciarnia w postaci świetlistych mieczy, migoczących okularów. Wszystko, co miało własne źródło światła, cieszyło się popularnością, nie tylko wśród dzieci.


Wracaliśmy przez rynek z kramami, na których rozłożyli się obcokrajowcy z produkcją rzemieślniczo-suwenirową.

Dziwne, święto wybitnie związane z miejscem, a nie uwidzisz włoskich akcentów. Honor podtrzymywały budy z prażonymi orzechami.



Tak nam z wrażenia zaschło w gardle, że uraczyliśmy się pysznymi lodami, włoskimi!


Doszliśmy na parking,( znowu przez Plac Cudów) około 23.10 żegnani przez pokaz sztucznych ogni. Jeszcze daleko na autostradzie widzieliśmy na niebie kaskady wybuchających fajerwerków.