środa, 30 września 2009

PRZY OKAZJI

Rano, co ja piszę!, w środku nocy, poszłam do ambulatorium pobrać krew. Gdy zobaczyłam tłumy Włochów ucieszyłam się niezmiernie, że jest tutaj elektroniczny system numerków. Do rejestracji i do samego ambulatorium wzywa świetlna tablica a ja z numerkiem pobranym z automatu przy wejściu spokojnie siedziałam i czekałam. Bez tego genialnego urządzenia podejrzewam, że może jutro bym się dostała na badanie, oczywiście gdybym przenocowała ukryta w toalecie. Znam już z doświadczenia podejście Włochów do kolejki - podchodzą jak by nie istniała!  Nie myślałam kiedyś zaśmiewając się z filmiku Bruno Bozzetto, że poznam jego realia jako mieszkanka Italii. Ale nadal się z niego śmieję i mogę powiedzieć, że wcale aż tak mocno nie jest, jak chociażby w przypadku przejścia dla pieszych. Za to kolejka jest jak najbardziej prawdziwa :)

Zapraszam więc do obejrzenia EUROPA&ITALIA, dedykowanego wszystkim, którzy wierzą, że Włosi zachowują się tak samo jak pozostali mieszkańcy Europy.

wtorek, 29 września 2009

CRETE SENESI

Tytułowe słowa to dosłownie glinki (gliny?) sieneńskie.
Nazwa ta obejmuje obszar położony na południowy wschód od Sieny i obejmuje gminy Asciano, Buonconvento, Monteroni d'Arbia, Rapolano Terme, San Giovanni d'Asso i Trequanda. Tam właśnie wzrasta Monte Oliveto Maggiore, klasztor benedyktynów zwanych olivetanami. Teren upraw przecinają jałowe formacje nadające wzgórzom z lekka księżycowy krajobraz.
Jesienią, gdy dodatkowo większość pól jest opustoszała wrażenie pustynności potęguje się niezmiernie.
O tej porze roku zieleń w okolicy to dzikie laski, niewiele winnic ledwie już utrzymujących ciężar winogron, czasami gaje oliwne oraz zawsze mile widziane cyprysy i pinie.
Budynki klasztorne wraz ze swoim otoczeniem jawią mi się jak metafizyczna wyspa. Skąd akurat tutaj?
W bogatej szlacheckiej rodzinie w drugiej połowie XIII wieku urodził się Giovanni. Mimo zwyczajowego wychowania, świetnego wykształcenia, pracy jako nauczyciel prawa. Niestety dotknęła go tajemnicza choroba prowadząca do całkowitej ślepoty. Obiecał Bogu i Matce Bożej, że jeśli odzyska wzrok zostanie Bożym sługą. Po przeżytym cudzie realizuje obietnicę osiadając w odosobnieniu. Wybrał miejsce należące do rodziny znane obecnie pod nazwą Góry Oliwnej (Monte Oliveto). Przyjął imię zakonne Bernard i ostatecznie założył wspólnotę opartą na regule benedyktyńskiej.
Do klasztoru podjechaliśmy od strony Buonconvento, co oznacza że był prawie do końca skryty przed naszym wzrokiem. Pozostawiliśmy auto na darmowym parkingu wśród drzew oliwnych i wspaniała bramą z wieżą weszliśmy na rozległy teren przyklasztorny.
Była niedziela więc mogliśmy wyruszyć najwcześniej o 12.15, dlatego byliśmy o 13.45 jako ostatni chętni na obiad w restauracji "La Torre".
Czas idealnie wypełniony zamiast oczekiwania do 15.15 na ponowne otwarcie klasztoru. Jedzenie może nie tak idealne, ceny też nie, ale głód, dobre wspomnienia, cudowna pogoda i wyśmienity deser (o dziwo hiszpański - crema catalana) zrobiły swoje.
Zaskakujące jest, że zaraz za bramą nie ma zabudowań klasztornych, prowadzi do nich wspaniała kilkusetmetrowa aleja cyprysowa.
Po drodze mija się wolno stojące domki. Basen, w którym mnisi hodowali sobie kiedyś ryby i jedli je od wielkiego dzwonu.
Po kilkuset metrach wyłaniają się ceglaste budynki. A przed nimi po oczach bije straszliwie niepasująca w tym miejscu rzeźba. Ratunku!
Uciekłam szybko do środka. Tym razem chciałam skoncentrować się na freskach Signorellego i Sodomy, trochę pogapiłam, ale nie zaszłam do wszystkich innych nieobjętych klauzurą miejsc.
A jest tam klauzura, bo klasztor jest czynnym zespołem używanym zgodnym z przeznaczeniem.
Ze starej biblioteki mnisi nadal korzystają badając niewielką pozostałość po napoleońskiej kasacji zakonów. Jeden krużganek (wielki) już wystarczająco chyba omówiłam w poprzednim wpisie.
Zaraz z niego wchodzi się do drugiego, lecz ten już nie jest w całości dostępnych dla zwiedzających.
W końcu korytarza można wypatrzeć fresk Sodomy przedstawiający klucznika.
Skąd tam? Otóż kiedyś klucze do wszelkich pomieszczeń czy nawet szaf miał jeden mnich. Często więc go szukano, by się gdzieś dostać. Sodoma malujący obok już miał serdecznie dość przerywania mu pracy ciągle tymi samymi pytaniami o to czy nie widział klucznika. Cichcem więc namalował go w sąsiednim krużganku i potem odpowiadał, że tam ostatnio widział poszukiwanego mnicha.
Pamiętacie z poprzedniego wpisu stół przy którym jedli mnisi, ten pod który pies z kotem czaili się na tę samą rybę? Ciekawie było zobaczyć potem prawdziwy stół, w prawdziwym refektarzu - jakże pięknym.
I tu ciekawostka architektoniczna. Mnich-architekt zaprojektował niezwykłą przestrzeń. Ponoć nie ma prawa tak trwać. Szerokie sklepienie niepodparte w środku, a w dodatku bezpośrednio nad nim jest biblioteka, która ma kolumny wspierające sufit.
Sama klatka schodowa prowadząca do biblioteki warta zajrzenia.
Podczas remontów powojennych wymieniono drewnianą więźbę nad biblioteką na -tfuj! - cementową. No i ... sufit się zawalił. Architekt naprawiający okrutny błąd sięgnął  do pierwszego projektu. Konstrukcję odtworzono i całość możemy podziwiać do dzisiaj.
Już chyba wystarczy zwiedzania? Jeszcze obowiązkowo wizyta w przyklasztornym sklepiku, bez zakupów nie można wyjść :) Coś trzeba mnichom zostawić w kasie, za zwiedzanie nic nie biorą. I dalej w drogę.
Dalej?
Ano pomyślałam przed wyjazdem z domu, że szkoda tak pięknego dnia na jeden cel niedzielnej wędrówki. "Rozejrzałam" się po okolicy, stąd chęć jazdy dalej. Ciekawość powiodła nas w bajkowe widoki. Słońce było już bardzo nisko nad toskańskimi pagórkami przysparzając teatralności mijanej scenerii.
Dopiero z tej strony podziwiać można "wyspowość" Monte Oliveto Maggiore.
Zatrzymaliśmy się w San Giovanni d'Asso. Bardzo zadbane miasteczko z siedzibą władz gminy w ... zamku. Ech!
Zadziwiło mnie to miejsce. Brak go w popularnych przewodnikach, więc to niezwykłe zadbanie to po prostu zadbanie a nie makijaż dla turystów.
Mają własne amfory z herbem miasta.
Nieopodal maluśki romański kościółek San Pietro in Villore. Zamknięty. Trudno!
Nieporadne ornamenty pewnie jakiegoś lokalnego rzemieślnika przypadły mi bardzo do serca.
Wracamy do domu? Ale którędy? Rzut oka na mapę i zapada decyzja, że bliżej mamy do autostrady niż superstrady, którą przyjechaliśmy. Gdzieś po drodze tylko trzeba zatrzymać się na stacji benzynowej. Wypatrujemy, wypatrujemy - jest!
Ale chwila, chwila, a co tam za stacją widać?
Zupełnie nieoczekiwanie i wieczornie odkryliśmy miasteczko Trequanda. Ciszę na głównym placu burzyły dźwięki z baru.
Uff! Mieli herbatę. Potem powolne rozglądanie się, dokąd trafiliśmy.
Puste uliczki były całkowicie zrozumiałe, toć to pora kolacji! Zapachy i głosy zza okien to potwierdzały.
I zrobiło się ciemno.
Coś tam jeszcze widać, więc usiadłam na ławeczce.
Przede mną rozległa panorama. O tej porze można by ten pejzaż nazwać "buona notte" :)