wtorek, 28 września 2021

TAK ZUPEŁNIE NIEOCZEKIWANIE WYSZŁA MI DWUMIESIĘCZNA WYSTAWA

Podczas ustaleń z Pro Loco, co by tu zrobić z okazji odpustu, zaproponowałam, by w sobotę i niedzielę powiesić gdzieś w plenerze obrazy. Męczyły mnie różne sprawy, że to tak krótko, bo plener i że nie zawsze może być ładna pogoda, i że trzeba byłoby tych obrazów cały czas pilnować. A co z oświetleniem? 

I nagle, jak u pomysłowego Dobromira pacnęło mnie w głowę. Skoro nasza sara parafaialna jest już zupłnie zapełniona rzeczami Pro Loco, to przecież na tyłach baru jest miejsce, które wydaje się być łatwe do przystosowania na galerię. 

Koniec końców program całej festy wygląda tak:

-1 października, piątek: 18:00 Msza Św. na cmentarzu, za wszystkich zmarłych z Tobbiany.

- 2 października, sobota 16:00 Msza Św., standy z wyrobami rzemieślniczymi i  ze street foodem, plus jakaś muzyka na żywo

- 3 października, 10:30 Uroczysta Msza Św, po której ksiądz sam przejdzie z figurką, bo w naszej gminie akurat nadal obowiązuje zakaz procesji,  jak i dnia poprzedniego standy plus muzyka na żywo, 16:00 koncert naszej wspaniałej orkiestry dętej z Fognano, 18:30 wernisaż wystawy Małgorzaty Matyjaszczyk, pt. "Nie tylko sąsiedzi". Barman oferuje przekąski a ja czystą radość z przybycia każdego zwiedzającego.


- 4 października 18:00 Msza Św. i przejście księdza z Najświętszym Sakramentem.

Moja wystawa potrwa do 19 grudnia i zakończy się finisażem o godzinie 18:30. W samym plakacie jest ukryta podpowiedź, może kto bystrzejszy ją wypatrzy? Kto wygra, dostanie zakładkę do książki napisaną i namalowaną przez mnie. Czas na zastanowienie się pozostaje do publikacji relacja z wernisażu. Nie będę wcześnie odpowiadać na Wasze pomysły, lubię Waszą kreatywność. Macie teraz dwa sposoby na skontaktowanie się ze mną: albo umieścić komentarz pod tym artykułem, albo wysłać do mnie maila z formularza kontaktowego który jest na blogu, na dole strony. Proszę pamiętać o wpisywaniu poprawnych maili żebym mogła ewentualnie skontaktować się ze zwycięzcą.  Dziękuję


Ci, którzy widzieli część wystawy u mnie w pracowni, proszeni są, by nie brać udziału w konkursie.



poniedziałek, 27 września 2021

OBFITY NIEPOWRÓT

Massa Marittima. Tak, to ona, wytęskniona po pierwszym pobycie, po 9 latach doczekałam się, by zaspokoić chęć powrotu. Miałam tu całą wycieczkę opisać, ale ...

Zaczęło się od niepowrotu. Jadąc z Ceciny, zajechaliśmy zupełnie z innej strony i trafiliśmy na parking dokładnie u podnóża katedry, tylko, że od strony absydy. Bliżej się nie dało (jeśli ktoś jest zainteresowany tym parkingiem, to polecam wpisać Parcheggio Piazza Garibaldi, dla nierezydentów parking jest płatny). Nie tylko krótka odległość do katedry jest zaletą tego miejsca, dużo bliżej jest coś interesującego, po drugiej stronie ulicy. 


To Pałac Obfitości. Oj, jest tam tej obfitości, że ho ho ho. Na marmurowej tablicy można przeczytać, że obiekt ukończono w 1265 roku, podczas gdy rycerz Ildibrandino z Pizy odkrył (otworzył) różne urzędy i został podestą tego terytorium. Co mieści się w tym dosyć prostym, wręcz średniowiecznie minimalistycznym budynku (jest to wynik remontu ukończonego w 2007 roku)? 


Najprościej - ujęcie wody; trzy baseny, schowane pod ostrołukowymi arkadami, dawały wodę całemu średniowiecznemu miastu, a żeby było jeszcze obficiej, to na piętrze znajdował się spichlerz. 


W czasach zalążków miasta brakowało wody, jacyś górnicy (zapewne wydobycie metali, głównie ołowiu) trafili na bogate źródło wody i doprowadzili życiodajny płyn do trzech ujęć. Ponoć jeszcze dzisiaj w towarzystwie speleologów można zwiedzić ostatni odcinek akweduktu (długości 295 metrów i wysoki na 190 cm). Obecnie suche baseny (za chwilę o tym, dlaczego są puste) gromadziły wodę z ujęcia. Spichlerz nad basenami gromadził 5% produkcji ziarna w okolicy, stanowiąc rezerwę w przypadku głodu, wojny, itp. W połowie XVIII wieku olbrzymia sala traci oryginalne przeznaczenie, zamienia się w teatr, następnie kino, halę targową, sklep z odzieżą, aż kończy jako sala wystawowo-konferencyjna gminy. 

Jednak nie koniec z obfitością, ta, o której napiszę, spowodowała osuszenie basenów, by woda nie nie niszczyła fresków, z których jeden jest wprost niezwykły. Otóż nad lewym basenem zobaczycie między innymi dorodne drzewo, z maleńkimi rudawymi listkami, bogato owocujące 25 dorodnymi fallusami; tak, tak, drzewo z fresku owocuje męskimi przyrodzeniami. 

Sama tematyka mnie nie zdziwiła, wiecie, że interesuję się średniowieczem, znałam więc już podobne przedstawienia, lecz w miniaturze, na marginesach manuskryptu, bądź jako niewielka płaskorzeźba w drewnie, czy też przypinka z brązu. 

Opowieść o Róży. Z manuskryptu. 


Odznaka pielgrzymkowa (XV w.), wydobyta w Ieper we Flandrii Zachodniej, przedstawiająca parę kochającą się pod fallusem, na którą patrzy druga kobieta. Na prawej gałęzi drzewa widać fallusa penetrującego srom (kolekcja Van Wanzeele – katalog Van Beuningen nr 1724).


Długo szukałam, co to jest, znalazłam jedynie objaśnienie, że to fragment ołtarzowy z Francji.

Freski z Massy jednak nie należą do malarstwa miniaturowego, to pokaźnych rozmiarów mural, na którym zobaczymy owo drzewo i inne, rozwijające temat scenki. 



A to dwie kobiety ciągną się za włosy, by wygrać walkę o penisa, inna, albo usiłuje przyciągnąć gałąź z "owocem",  albo walczy z ptaszyskami.



Zaraz obok niej stoi skromnie kobieta, wydawać by się mogło, że tej nie tknęło szaleństwo z drzewa, ale jeśli się dobrze przyjrzeć to w lewy bok kłuje ją solidny penis. Ułożenie jest na tyle nieczytelne, że można powiedzieć, że to skromna panna, która chowa trafiony się jej owoc. No i co robią tam czarne orły kotłujące się nad grupą?

I tak oto my, nieżyjący w średniowieczu, nie posiadający dogłębnej wiedzy, stajemy przed takim freskiem i zaczynami dorabiać swoje teorie. Znajdujemy się w grupie "płodności" , a może mamy na oczach nakładkę erotyczną, albo tak się skupimy na penisach, że będzie to dla nas czyste porno? Gdy w 2000 roku odkryto freski, wcześniej niewidoczne ze względu na pokrycie warstewką mineralną, wytworzoną przez parującą wodę z basenu, ludność Massy była bardzo skonsternowana, nie wiedzieli, czy się cieszyć z tego odkrycia, czy też wstydzić się tak widocznej obsceny. Wszystko dlatego, że większość interpretacji koncentrowała się na pierwszej warstwie znaczeniowej. Dziwne było też ulokowanie fresku, nad jednym z basenów. Było to absolutnie główne ujęcie, dostarczające wodę dla całego miasteczka. Powstanie spokojnie możemy datować na czasy, gdy nagość nie zaczęła przeszkadzać ludziom, nie zakrywano jej domalunkami albo przestrzennymi zasłonkami, bądź znanymi wszystkim, nawet mało obcującym ze sztuką, liśćmi, oczywiście figowymi. Do pobierania wody nikt nikogo namawiał, to był bezcenny skarb w obrębie murów miejskich. Żadna to więc promocja, dla samych ujęć. A ponieważ przychodziły tam tłumy, to widać fresk nikomu nie przeszkadzał, nikomu nie wadziła jego erotyczność. To może wcale nie stanowiło to problemu? Nagość, fallusy stanowiły nieodrodną część natury. 

Na scenę wkracza Giorgio Ferzoco specjalista od średniowiecza i renesansu w Toskanii, który prowadzi swoją grupę naukową przy Uniwersytecie e Leicester, Zdarzyło się, że w 2005 roku wybrał na miejsce wakacyjnych badań, piękną Massę Marittimę i tam odkrywa drzewo zwane drzewem płodności. 

Jemu nie przyszły do głowy zestawienia życiodajnej wody z życiodajnym penisem. On sięgnął do sytuacji historycznej miasta pod koniec XIII wieku. Uznał, że tło bogactwa zbudowanego na wydobytych metalach oraz sytuacja wojenna stanowią podstawę do interpretacji fresku z Massa Marittimy.

Najpierw zachęca nas do spojrzenia na malowidło oczami mieszkańców z XIII wieku. Gdy przymkniemy oczy, zobaczymy nawet scenkę, gdy tłumy schodziły się do dużego ujęcia wody i rozprostowując plecy widzały przed sobą taki widok:

Naprawdę czuliby się dobrze, gdyby wśród nich byli zwolennicy wersji "eros-porno"? 

A samo miejsce budowy ujęć wodnych jest wielkim osiągnięciem dla średniowiecznego miasta. Można było pójść po wodę z cembrzykiem, nie trzeba było bać się o zatrucie wody, osiołki mogły pójść w odstawkę. Niezwykłą rzeczą w Massa Marittima było to, że dzięki swojemu bogactwu, a zwłaszcza dzięki swojej wiedzy technologicznej, rozwiniętej dzięki budowie chodników i szybów w górnictwie, byli w stanie skierować wodę w dużych ilościach do samego serca ich republiki miejskiej. Oznaczało to, że nikt nie musiał chodzić daleko, aby zdobyć duże ilości wody, a ta woda byłaby całkowicie bezpieczna, gdyby  wrogowie zaatakowali. Ludzie nie musieliby ryzykować biegania w stylu kamikaze, żeby dostarczyć wodę do domostwa.

Gdy już zarzucimy symbolikę pornograficzną, rzucamy się z ulgą na niezwykłe ujęcie symbolu płodności. Na pewno? Skąd pomysł. Ano i Etruskowie i Rzymianie - dla nich fallus był symbolem szczęścia i płodności. Ale ujęty jednostkowo, jako rzeźba, malunek. 

Penis z korala, na złotym łańcuszku.  British Museum.

Zgromadzenie takiej ich liczby na drzewie nie było naturalne, a jednak je przyjmowali. 

I tu Forzoco rzuca nam absolutnie zdumiewający pomysł w kontekście politycznym. Sama to postrzegłam, zanim dotarłam do artykułu Ferzoco, że o Massie Marittimie trudno znaleźć rzetelny wpis. Poczułam się, jak wielu naszych gości pytających, dlaczego o Pistoi tak mało. Otóż tylko w polskich jest niewiele, pytanie pozostaje takie samo, dlaczego we włoskkich przewodnikach jest tak mało, skoro  Massa jest taka piękna? Taka trochę zapomniana, zubożona, żę nikt nie pamiętał jej potęgi z  wieków  średnich, Przypatrzmy się bliżej latom prosperity miasta, tak mniej więcej od 1225 po 1335. Była zasobnym miejscem. Nie tkactwo, nie sprzedaż ubrań, ale minerały, w szczególności ołów, wzbogaciły Massę Marittimę. Myślicie, że sąsiedzi w pokojowy sposób obserwowali wzrost bogactwa miasta. Zaczęły rodzić się konflikty, szczególnie zadziorni byli najbliżsi - Pisa i Siena. W ostateczności wspomniana przeze mnie data 1335 stała się dniem przejęcia panowania przez Sienę.

Mając już w głowie kontekst zagrożenia, możemy kontynuować rozważania, poczynając od samej lokalizacji muralu. Większość takich miast-gmin, najczęściej położonych na wzgórzach, swoje ujęcie wody lokowała nisko, już poza murami. Musieli to bardzo doceniać mieszkańcy Massy Marittimy, oni nie musieli wędrować z osiołkiem, lub osobiście podejmować wodę i z wielkim wysiłkiem wracać ze zdobytą wodą. A jakież bezpieczeństwo sanitarne miała ich woda!Wędrowała podziemnymi akweduktami wprost do basenów, o wiele trudniej było ją zatruć.Już możemy sobie powiedzieć, że wody i mural nad nimi były ulokowane w strategicznym miejscu.

Zwróciłam już Waszą uwagę na fakt, że dwie kobiety ostro ciągną się za włosy w walce o fallusa. Dziwne, jeśli traktować penis jako symbol płodności i szczęścia. I taka zaciekła walka? Jeszcze bardziej jest zastanawiająca kobieta z tykającym ją w bok fallusem. Właściwie, jak przystało na średniowieczną perspektywę, trudno nam odkryć, czemu się tam z tym kryje, dlaczego ma skromną minę. Z dwóch tych zachowań można wyciągnąć wniosek, że penis nie jest tu traktowany w dotąd przyjętej symbolice. Wręcz przeciwnie, to to żaden symbol płodności, jeśli kobieta jest sodomizowana (w szerokim znaczeniu sodomii), to raczej wyraża ona niepłodność, gdyż trudno uwierzyć, że w ten sposób zajdzie w ciążę.

Ferzoco rzuca wręcz odwrotną propozycję, widzimy fresk o działalności wywrotowej, co jeszcze bardziej potwierdza obecność czarnych orłów będących symbolem jednej z dwóch zwalczających się frakcji, frakcji - Gibelinów. Smaczkiem jest fakt, że Massa Marittima żyła pod flagą Gwelfów. Nie pogubiliście się? Bo ja trochę tak, ale już niedaleko zostało do końca tych wywodów. No bo co na fresku robią orły stronnictwa, które nie królowało w Massie Marittimie? Tym bardziej, że innych miastach, przy bramach miejskich malowano portrety, niczym plakaty wyborcze. Miały za zadanie ukierunkować najeźdźców na przeciwników panującej wewnątrz murów władzy. I tak to z plakatami wyborczymi dzieje się dzisiaj: niszczeją, odrywają się od murów,zaostają zadeptane, unicestwione. Naszemu freskowi w przetrwaniu wieków dopomogła narośl z wapienia, która skrywała przez wieki zagadkę fallusowego drzewa. 

Wyobraźcie sobie, że nawet tak wykształcony w temacie Toskanii  naukowiec, nie odkrył w archiwach żadnej wzmianki o tym fresku, a przecież, kto jak nie naukowiec, umie dobrze szperać w archiwach.

Tak na prawdę, to na razie dotarł do innego malunku. Trafiamy w strefę czarów. Pod koniec XV wieku obupblikowno niezwykle popularny podręcznik dla polującuch na czarownice - Malleus Maleficarum. Jest tam taka scena: kobiety ucinają mężczyznom penisy i przenoszą je do gniazd na drzewie, gdzie spokojnie miały dojrzewać. I to Ferzoco znowu nas zaskakuje, wysuwając następną tezę. Na fresku z Massy  Marittimy jedna z kobiet strząsa gniazdo (choć przyznam się, że trudno zobaczyć owo gniazdo, raczej strąca penisy z drzewa), to stanowi podstawę, do stwierdzenia, że mamy do czynienia z jednym z najwcześniejszych obrazów pokazujących świat czarów. 


Jeśli przyjąć, żę czarownica ściąga gniazdo, to dalej układa się to w jeden ciąg, zbierze gniazdo, obetnie komuś penisa i z powrotem położy w tym gnieździe na drzewie.

Historia to nie do końca z happy endem, ani nie do końca rozwiązana zagadka, co tam namalowano, różnorodność pomysłów na jej rozwiązanie i niemoc pokazania Wam jednej słusznej interpretacji. Pozostawię więc Was z freskami albo ich brakiem z innych basenów. A do Massy Marittimy jeszcze wrócę, bo tam jest co opisywać.

Oto inne części z Fonte di Abbondanza:







Po pierwszym komentarzu dodam, że sama też mam mętlik w głowie i moje zdjęcie nie jest tak ostre jak profesjonalne, bo fresk jest w cienistej niszy, ale jeśli dobrze się przyjrzeć, to łatwiej znaleźć penisa (dodatkowo dodałam mu obrys) , niż gniazdo. Fresk był w bardzo złym stanie, nie jestem pewna, czy na nowo się nie degraduje, bo akurat w miejscu gdzie powinno byść gniazdo , widać jakieś uszkodzenie








czwartek, 9 września 2021

ONA, ONA NAIWNIONA

Chciałam napisać dokładnie 8 września, stąd zaskakująco dla mnie samej tak szybko odzywam się ponownie. Poślizg mam niewielki, gdyż do pisania siadłam po malowaniu, wieczorem i nie zdążyłam do zebrania z Pro Loco (omawialiśmy różne pomysły na odpust parafialny i nie tylko). A dlaczego to miał być 8 września? Bo dzień wcześniej namówiłam Krzysztofa, by zobaczyć pewną florencką tradycję, związaną ściśle ze Świętem Narodzenia NMP, a kultywowaną w jego wigilię. 

Tym razem jestem spokojna, że to nie mój poziom języka włoskiego rozczarował mnie co do Rificolony, słyszałam obok siebie głosy ludzi równie jak ja zaskoczonych, że zapowiedziane łodzie, które miały paradnie przepłynąć pod mostami Florencji, owszem przepłynęły, nawet nie gęsiego, bardzo po cichu i bardzo po ciemku. 



Dlaczego byliśmy wszyscy zdegustowani? Bo Rificolona to Święto Lampionów. A na łodziach spodziewaliśmy się pewnie zobaczyć coś takiego, jak widać na starym zdjęciu znalezionym na Facebooku (profil Vecchia Firenze Mia):


Być może dużo jaśniej było na Piazza Santissima Annunziata, ale dotarliśmy tam grubo po 22, więc już niewiele dzieciaków paradowało z lampionami, sądząc jednak po śmieciach, musiało ich więcej tak około godziny 21, na którą to zapowiadano spotkanie dzielnicy Florencji, do której należy ten plac. Wydaje mi się, że cała zabawa polega nie tylko na przechadzaniu się z lampionami, zauważcie, że dzieciaki z krótkimi kijkami czaiły się na lampiony, po czym zostały one spalone. 





Na szczęście oczekiwanie na nieszczęsne łodzie umilił nam pewien muzyk, ale o tym za chwilę.

Najpierw wyjaśnię Wam sedno tradycji oraz skąd taki tytuł wpisu. Festa dela Rificolona ponoć (bo już teraz nie dowierzam) jest organizowana nie tylko we Florencji, ale i w całej florenckiej diecezji. Odbywa się zawsze 7 września w przeddzień Święta Narodzenia NMP.  

Rificolona jest ukierunkowana głównie na dzieci. Sama tradycja wzięła się stąd, że w dawnych czasach chłopi z okolic schodzili się do Florencji po nocy, by zająć najlepsze miejsce na targu. A, że szli w nocy, to czymś musieli oświetlać sobie drogę. Konstruowali lampiony z papieru, lub tkaniny, zawieszone na kijach. Gdy docierali na Piazza Santissima Anunziata, rozsiadali się pod loggiami kościoła, bądź sąsiednich budynków i śpiewali pieśni maryjne, w końcu zasypiali. Taki targ nazywano La Fierucola (czyt fierukola),  a na przaśną chłopkę młodzi florentyńczycy wołali fierucolona. Ci młodzi mieszkańcy miasta także gromadzili się na tym samym placu, by drwić sobie z wieśniaków, przeszkadzać im we śnie, wyzywać, Chłopi rankiem odbijali sobie wszystkie "niedogodności" w cenach towaru. W ciągu wieków słowa fierucola, fierucolona przerodziły się w rificolona. To słowo do dzisiaj używane jest wobec kobiety ubranej i umalowanej bez gustu, w sposób wyraźnie ekscentryczny. 

Powoli w samej Florencji zaczęto naśladować wieśniacze lampiony, aby nadać nocy z 7 na 8 września bardziej fantazyjny charakter. Nie mam pojęcia, czy resztki tego, co zobaczyliśmy na Piazza Santissima Annunziata (w zapowiedziach wszystko miało trwać do północy) miały charakter Rificolony. Zamiast targu stały tam trzy budy z jedzeniem i kręciło się trochę ludzi z lampionami, a dwoje dzieci właśnie dokonywało ich spalenia. Czy to że w lampionie jest prawdziwa świeczka nakazuje potem go spalić? Hmmm, nie wiem, spróbuję się dowiedzieć, może kiedyś dopisze tu wyjaśnienie.

Musi w końcu pojawić się i wierszyk, który przetrwał po nasze czasy i stanowi część tytułu tego artykułu. Tym razem postaram się go przetłumaczyć, bo wielką poezją to on nie jest. Wrzucę Wam też dobre wykonanie wersji muzycznej:

Ona, ona, ona ma che bella rificolona! La mia l'è co' fiocchi e la tua l'è co' pidocchi. E l'è più bella la mia di quella della zia.

Ona, ona, ona, jaka ładna rificolona. Moja z kokardami, ale twoja to jest z wszami. I najładniejsza jest ma, nawet od tej, którą ciocia ma.


Pierwsze zdanie jest sztandarowym zawołaniem lampionowego święta. 

A skoro już przy muzyce jesteśmy, to ... Nie wiedząc, że lepiej było udać się nam o 21:00 na Piazza Santissima Anunziata, czekaliśmy na Ponte Vecchio słuchając świetnego, dowcipnego, nawiązującego doskonały kontakt z publicznością piosenkarza. 





Zasiedliśmy na krawężniku koło niego, gdy akurat zadawał pytanie, jaką teraz ludzie życzą sobie piosenkę, gdy Krzysztof dosłownie pod nosem powiedział do mnie, że filozoficzną, Claudio Spadi zadedykował mu następny utwór. Siedzieliśmy i w niezwykle wakacyjnej atmosferze słuchaliśmy kolejnych włoskich szlagierów, czasami śpiewając ze wszystkimi. Gdy wstaliśmy, żeby już pójść, Claudio zawołał za nami "Nie możecie mi tego zrobić i właśnie przed tą piosenką odejść!". A, o jaką chodziło? O "Lasciatemi cantare" (tłum. Pozwólcie mi śpiewać). No nie mogliśmy odejść. 
Na pocieszenie Wam i sobie samej, że tak niedobrze przygotowałam się informacyjnie, że znowu dałam się nabrać na opis świętowania, z którego wyszło wielkie nic, wklejam piosenkę dedykowaną Krzysztofowi. Przed Wami Claudio Spadi (profil na instagramie) wykonujący utwór autorów Eugenio i Edoardo Bennato. 



poniedziałek, 6 września 2021

MÓZG I DOJRZAŁOŚĆ

Ciąglę pracuję nad wycieczkami, ale bywa tak, że pochłonie mnie jakiś temat, chcąc go troszkę lepiej opisać wsiąkam w specjalistyczne artykuły, czuję, że nie można go tak po łebkach, trafiam na nowe materiały i publikacja wpisu odsuwa się w bliżej nieznaną przyszłość. 

Nie zostawię Was tak o pustym żołądku, wręcz przeciwnie, dzisiaj Wam go napełnię, w oczekiwaniu na opis jednego z miejsc Maremmy. Na razie tytuł zapowiada raczej tekst o inteligencji, ale nie o tym, nie o tym. Co najwyżej, o pierwszym miejscu mogę powiedzieć, że inteligentnie rozgryźliśmy temat.

Spacerując z moimi ukochanymi gośćmi po Florencji wzrok Krzysztofa opadł w dół Arno i zobaczył coś, o czym od dawna sobie rozmawialiśmy, że ten plener filmowy ciągle przed nami, ciągle nie wiemy, jak się tam dostać. Chodzi o "Hannibala" Ridleya Scota, więc już chyba nie muszę wyjaśniać pierwszej części tytułu? Myślę, że wielu Czytelników wie, co było jego ulubioną psychopatyczną potrawą. Nam spokoju nie dawał konkretny kadr z filmu:

https://blog.screenweek.it

Jest też drugi z inspektorem Pazzi, na którym lepiej widać codzienny stan miejsca:

http://movie-tourist.blogspot.com

Jak tam się dostać? Ostatnio zobaczyliśmy stoliki nakryte do kolacji, nie, jak zazwyczaj, kilka mebli nieskładnie rozrzuconych po trawniku. Otóż, okazało się, że nie będąc członkiem Towarzystwa Wioślarzy Florenckich, można wejść przez małe tajemnicze zielone drzwi umieszczone w tej samej pierzei, co krótsze zewnętrzne skrzydło Uffizi, po lewej jego stronie. 


Tylko jak pokonać te drzwi? Poszukiwania w internecie doprowadziły nas do jednego telefonu, a potem właściwie to poszło jak z płatka. Ważną informacją jest to, że, nie będąc członkiem stowarzyszenia, ani nie mając nikogo wprowadzającego, łatwiej dostać się tam na obiad, co było absolutnie po mojej myśli, gdyż na kolację jem po prostu mało. Przyszliśmy pierwsi, więc mieliśmy choć przez moment całe nadbrzeże dla siebie.

                                                                                                                                     

Samo jedzenie nie jest tam jakieś wielce "ę i ą", to jest circolo, zamknięty, prosty klub, więc możecie się spodziewać nawet odgrzewanych potraw. Nie znaczy, że nie było smacznie, wszystko było dobre i jadalne. Za to widok znad stolika był najlepszym kucharzem, nie wiem, czy dla niego nie poświęciłabym się i nie zjadłabym nawet florenckiej wersji flaków? Nie musiałam. Uff!                                                   Aby dojść na trawnik nad Arno, trzeba przejść przez podziemia stanowiące siedzibę wioślarzy, mija się więc po drodze magazyn z łodziami, widać ludzi trenujących "na sucho".


A potem to już uczta położenia. 





Znowu głowa wirowała mi z radości. Bycie poniżej Ponte Vecchio i Korytarza Vasariego to następne moje spełnione marzenie, mimo, że już raz pod nimi przepływałam (zachęcam wrócić do artykułu Ahoj, Florencjo!). Pogoda była idealna, byłam tak zafascynowana, że, serio, nie pamiętam, co jadłam, tylko fotografie utrwaliły potrawy. 




Na dowód dla siebie samej, że tam byłam, poprosiłam Krzysztofa o kilka fotek.



Wasze zdrowie!

Drugie miejsce, o którym dzisiaj chcę napisać, jest położone kilkadziesiąt kilometrów na zachód od Florencji i jego głównym atutem jest absolutnie to, co w nazwie miejsca "Steak home". Przenieśmy się nieopodal Serravalle Pistoiese (w zapowiedziach jest drugi lokal, we Florencji, więc, kto zainteresowany, niech zagląda na ich stronę, jest wersja po angielsku https://www.steakhome.it).



Niemal u podnóży miasteczka wyszykowano nowoczesny, a zarazem z tradycyjnymi detalami,  pieczołowicie zaprojektowany lokal, z możliwością jedzenia na zewnątrz (więc na razie nie trzeba być posiadaczem "green pass").  





Wiele wstawek anglojęzycznych w tym lokalu, łącznie z jego nazwą, nie wynika wcale z nastawienia na turystów, których chyba było tam jak na lekarstwo. 

Podejrzewam, że całość ma tworzyć taki trochę zagraniczny styl, żeby się wyróżnić. A mają czym! Podstawowym produktem są steki z dojrzewającej wołowiny (część z niej sprowadza się z Polski, i to z mojego rodzinnego województwa lubuskiego).  Dojrzewanie wołowiny jest niezwykłym atutem restauracji. W specjalnych suchych lodówkach, o temperaturze 4 stopni Celsjusza, dojrzewa mięso, najkrócej 2, najdłużej 12 tygodni. 

Tak, nie pomyliłam się, najkrócej dwa tygodnie! Najdłużej dojrzewające mięso, w związku z pandemią, jest na razie niedostępne, gdyż właściciele nie chcą ryzykować nagłego zamknięcia lokalu i zostania z cennym towarem. Myśmy nawet nie załapali się na "8", dzień wcześniej się skończyła, lepiej ją zamawiać z wyprzedzeniem, tylko my nie wiedzieliśmy, jak to w ogóle jest  możliwe, że to jest jeszcze jadalne. Na początku cała nasza ekipa patrzyła z lekkim niepokojem i zaciekawieniem na ciemne, prawie czarne mięso, a potem wszyscy jednogłośnie orzekliśmy, że teraz to co najmniej "4", niżej tej cyfry nie schodzimy, ""2" za bardzo przypomina zwykły befsztyk po florencku. 


Zanim jednak przystąpiliśmy do dania głównego połączonego z dodatkami (pieczone ziemniaki, szpinak, fasola) podano nam przystawki, zaserwowane w sympatyczny sposób, na małym stoliczku z szufladką, w której ukryto kilka kawałków schiacciaty. 

Wiele detali tam zachwyca, jak chociażby fartuch kelnera ze skórzanymi pasami,  prezentacja potraw, podkładka pod talerze zaprojektowana we współpracy z niepełnosprawnymi, co w pełni widać w rysunku, nie wspominając o uprzejmości obsługi. 




Jak na ceny takich mięs, bardzo dobre wino, deser, kawę, niektórzy nawet limoncello, cena 31€/os. nie należy absolutnie do wygórowanych. Przy okazji pokażę Wam pewną ciekawostkę, którą kiedyś z zadziwieniem odkryłam. Otóż przy większych stołach ludzie rozsiadają się z podziałem na płeć, co nawet widać w naszej wielce zadowolonej z jedzenia i towarzystwa szóstce. 

Wszystkie zdjęcia z ucztowania w albumie CANNOTIERI i STEAK HOME.