piątek, 29 lutego 2008

~ PIĘKNY PIĄTEK


W końcu skończyłam malowanie. Pozostało umocowanie w kracie i lakierowanie. Tak więc zdjęcia może w niedzielę. Zaczęłam od tego wpis, gdyż takie parę tygodni malowania to niemal przerwa w życiorysie. Dom stał odłogiem, co Krzysztof cierpliwie znosił. Jedynie obiadom nie odpuściłam. Chociaż i dziś i wczoraj miałam kuchnię z głowy. Wczoraj byliśmy u Antonelli – prosty, skromny posiłek, w większości bardzo smaczny. Dom gospodyni malutki, prawdziwie toskański, z oryginalnymi sufitami, wejściem z dworu prosto do kuchni.
No a dziś mieliśmy rewizytę obiadową u ks. Stanisława w Serravalle Pistoiese, bajecznie położonym na wzgórzu:



Wsiąkłam w „robactwo”. Stasiu, samotnie sobie gotujący, opiera się na gotowych półproduktach, albo wręcz gotowych, zamrożonych potrawach. Ale takiego smaku nie powstydziłaby się żadna kucharka. Od następnego tygodnia zabieram się za wszystko, co pływa, nie tylko ryby. Na pierwsze jedliśmy makaron z krewetkami i cukinią – no przepychotka! A na drugie smakowita mieszanka różnych małży i krewetek z pomidorami. Już to sobie wyobrażam zrobione z zupełnie świeżych, niemrożonych stworów. W końcu poznałam też smak sepii, bo jeszcze dodatkowo Stanisław lekko podsmażył sepię z czosnkiem i zieloną pietruszką. Do tego nieszczęśliwie tylko dodał liści buraczanych, bo w mrożonce nie było widać, że to nie szpinak, a ponoć, według słów jednej z jego parafianek, należy bestię spożyć ze szpinakiem. Sprawdzimy, sprawdzimy. Kierunek oczywiście jak najbardziej słuszny. A po obiedzie deser, czyli śliczna Chiesa di San Michele z XIII wieku. Znana mi na pamięć, budząca nieustanny podziw, bryła malowanego dwa lata temu kościoła.



Bardzo mało zachowało się w nim dawnych ozdób: tryptyk ołtarzowy, umieszczony teraz z boku kościoła,


rewelacyjny, rzadko używany, konfesjonał,


"skrzynka" na jałmużnę z XVII wieku,


lub fragment XV wiecznego fresku – cacuszka!


Takiego deseru nie zastąpi najpyszniejsze tiramisu, a wiem, co piszę. Potem rzut oka na ciut współcześniejszy kościół tuż przy plebanii, mocno barokowo rozbudowany, z nieszczęśliwymi interwencjami późniejszych czasów. Jednak i tam się znalazło parę obiektów, na których można zawiesić oko. Między innym w wielkiej przestronnej zakrystii tak często tu spotykane przedstawienie krzyża z narzędziami Męki Pańskiej czy kropielnica u wejścia.


Mimo dziwnej pogody, ciężkich, ale nieołowianych chmur, czasami nieśmiałego słońca miałam poczucie, że znowu zostałam nad wyraz, niezasłużenie obficie obdarowana.

niedziela, 24 lutego 2008

~ KRÓCIUTKO O NIEDZIELI


Króciutko, bo co pisać o w końcu nadrobionych zaległościach. Napisałam i wysłałam parę prawdziwych listów, porobiłam trochę porządków na Picasie i pouczyłam się włoskiego - tego ciągle za mało.
A oprócz tego wskoczyliśmy do sklepu z rzeczami z drugiej ręki, w którym Krzysztof wypatrzył dość ciekawe biurko, jeszcze ciekawsze zrobiło się, gdy odkryliśmy w nim skryteczki. Tylko co w nich chować? Przy okazji zagadaliśmy z chyba właścicielem; zapytał się, w jakim celu zakupiłam szklane pojemniczki. Gdy mu wyjaśniliśmy, że do odlewania świeczek poprosił, jeśli to możliwe, żeby mógł przyjechać i zobaczyć, jak się to robi. A pojemniczki dostałam w prezencie.
Popołudniem krótki spacer do pobliskiego nieczynnego średniowiecznego kościółka San Michele in Groppoli. Budowla jest w prywatnych rękach i, o zgrozo!, zaniedbana. Jedyne zabezpieczenie to zabity metalową blachą portal. Mam nadzieję, że to uchroni przepiękną kamienną ambonę przed złodziejami, jej zdjęcia widziałam w książce o okolicznych średniowiecznych świątyniach.
Można ją też zobaczyć na stronie: http://groups.msn.com/Pistoiaeisuoipulpiti/shoebox.msnw?action=ShowPhoto&PhotoID=18 samej w sobie ciekawej, polecam obejrzenie innych ambon (pulpitów) znajdujących się w Pistoi.
A oto Chiesa San Michele:





Spacer sam w sobie uroczy, okolica ...


Przejeżdżając spotkaliśmy stado czarnych owiec z pasterzem. Ciekawe, jak by się wśród nich czuła biała owca?


Po drodze zaczepili mnie znajomi ś.p.właściciela Bojanglesa i Drusa. Rozpoznali bestie i chcieli zagadać, wiedzieli nawet o moim niefortunnym spotkaniu z kłami psa.


Wiosna pcha się na potęgę i atakuje z radością. Kwitną bardziej nam znajome kwiaty i pierwszy raz na oczy oglądana mimoza. Jej gałązki wręcza się kobietom 8 marca.




piątek, 22 lutego 2008

VIVAISTA

W okolicach Pistoi magiczne słowo. Jest tu ich mnóstwo, mniejszych lub większych producentów roślin sprzedawanych na cały świat. Ten rodzaj aktywności gospodarczej zaczął się po wojnie. Rośliny mają tutaj dość dobre warunki, bez konieczności budowania szklarni. Wszystko dzięki temu, że Pistoia jest położona między dwoma łańcuchami górskimi i zimy są tu wyjątkowo łagodne, z dość małą ilością wiatrów.
Dzięki szkółkom nie towarzyszy mi zindustrializowany krajobraz niedalekiego Prato, jednak nie są to też sielskie cyprysy z bardziej południowych okolic Toskanii. To znaczy cyprysy są, ale nie rzędem wzdłuż drogi, tylko na polach.
Te szkółki to przykład tego, że jeśli Włochowi na czymś zależy i to coś przynosi mu spory dochód, to nie traktuje tego po  macoszemu. Najczęściej w szkółkach panuje absolutny porządek, doniczki, albo bezpośrednio w ziemi posadzone rośliny, tworzą olbrzymie rytmiczne struktury.
Wszyscy znani mi szkółkarze są bardzo pracowitymi ludźmi, właściwie nie mają kiedy wydawać zarobionych przez siebie pieniędzy. Cały czas są w pracy.
Większość pól jest nawodniona (kropelkowo, wąsami, zwanymi tu spaghetti, albo deszczowniami), a woda pochodzi z własnych ujęć szkółkarzy. Trzymają ją w basenach, by podczas podlewania nie dostarczać roślinom wody zbyt odmiennej temperaturze od tej w powietrzu.
Co dla mnie bardzo dziwne i wbrew temu, czego mnie uczono, podlewają nawet w środku najbardziej upalnego dnia. A mnie zawsze straszono spaleniem roślin.
Niestety, tajemnicą poliszynela jest, że stosują dużo pestycydów, ale nikt z tym nie walczy, bo to przynosi wymierne korzyści materialne całemu rejonowi. Co tam zwiększona zachorowalność na raka (ponoć).
Prym wiedzie kilku gigantów, a reszta to są podwykonawcy.
Z powodu chyba śmiertelnego kiedyś wypadku na terenie jednego z gospodarstw, u każdego, nawet najmniejszego vivaisty, zobaczycie oznaczenia, gdzie jest strefa załadunku, gdzie można parkować. Czasami wygląda to kuriozalnie, bo malutkie podwórko ma wydzielone takie strefy oficjalnymi tablicami.
Ostatni spacer wzdłuż rzeczki La Stella zaowocował zdjęciami. Chciałam się nawet pokusić o ogłoszenie konkursu, kto rozpozna najwięcej roślin prezentowanych na zdjęciach. Ale chyba tylko vivaista miałby okazję wygrać ten konkurs, w którym wygraną powinna być jakaś roślinka, najlepiej dla mnie. Tak więc dzisiaj pokaz zdjęć:

wtorek, 19 lutego 2008

~ WIOSKA ŚWIAT


Wczoraj dopadł mnie syndrom globalnej wioski. "Dopadł" w bardzo przemiłej postaci maila od licealnego kolegi, który znalazł mnie na portalu nasza klasa i podesłał pozdrowienia z ... Toskanii. A żeby jeszcze było weselej, to okazuje się, że mamy tu wspólnego znajomego.

Oprócz tego wydarzenia poniedziałek, jak zywkle, zaczęłam od kursu włoskiego a po obiedzie zajęliśmy sie ogrodem. Może nawet powoli już będziemy tak nazywać tę część plebanii, bo już są zaczątki:





niedziela, 17 lutego 2008

NIEDZIELNYCH TRADYCJI KULTYWOWANIE

Wiatr przenikliwy i ziąb, mimo słońca, nie wystraszyły nas przed odbyciem następnej niedzielnej wycieczki. Zamierzenia wyjazdu do pewnego opactwa w regionie Chianti ostudził nam telefonicznie tamtejszy mnich informując, że wszystko w pyle i rusztowaniach. No dobrze, niech remontują, poczekamy.

Podjechaliśmy więc do niedalekiego Prato. Po drodze nie oparliśmy się urokowi dwóch glinianych waz wytoczonych na kole garncarskim. Widać było, że ich twórca nie bawił się w finezję i właśnie taka szorstkość, biskwit nie do końca czerwony rozczuliły mnie i już widzę te prymulki, które jeszcze w tym tygodniu będą musiały znaleźć się w tych naczyniach.
Prato? Hmm trudno byłoby mi mieszkać w tym mieście. Zaprzeczenie wszelkiego stereotypu Toskanii. Więcej w nim obcokrajowców, niż Włochów. W dodatku osoby, które widzieliśmy prezentowały sobą dość dziwne, że nie powiem barbarzyńskie, zachowania; bardzo nieprzystające do Italii. Poczułam się zagubiona i już zupełnie oburzona, gdy robotnicy chyba z jakiegoś obcego kraju, wyzywali na głos cztery starsze Włoszki idące chodnikiem. Nie wyobrażam sobie, co musiały czuć, one, które nagle znalazły się w mniejszości we własnym kraju. Naokoło więcej Chińczyków, Rosjan, Rumunów, mieszkańców krajów arabskich. Prato jest potężnym ośrodkiem przemysłu włókienniczego, taka nasza Łódź, sprawiająca na mnie (poza ul. Piotrkowską) równie przygnębiające wrażenie.




Na szczęście katedra z toskańsko-pizańska biało-zieloną elewacją dała mej zbolałej duszy kojący opatrunek. Trudno pisać o całości. Z zewnątrz efektowna ambona Michelozziego z płaskorzeźbami Donatella:

Wewnątrz mocne akcenty. Pierwszy to wydzielona u wejścia kratami kaplica z relikwią w postaci pasa z szaty Maryi. Relikwia jest pięciokrotnie w roku okazywana publicznie, właśnie z zewnętrznej ambony.
Pozostałe akcenty światyni są skoncentrowane wokół ołtarza. Piękna ambona w kształcie kielicha, kaplice z freskami, kontrowersyjny według mnie nowoczesny wystrój samego prezbiterium oraz perełka – cykl fresków Filippo Lippiego. Zdumiało mnie, tak jak w przypadku „Legendy Krzyża Świętego” Piera della Francesca, umiejscowienie tak genialnego cyklu w absydzie, gdzie dostęp mieli tylko nieliczni. Zdjęć wewnątrz nie wolno robić, wszystko musiały zapamiętać oczy. A zapamiętały niebywały kunszt. Ponoć sam Michał Anioł przyjeżdżał podziwiać dzieło. Wyrazistość postaci, cudowne cieniowania a do tego przecierki i przezroczystości rzadko spotykane, możliwe dzięki zastosowaniu w niektórych partiach metody suchego fresku.
Niektórzy nam współcześni nazywają Lippiego protagonistą mydlanej opery. Coś w tym jest! Wspaniała widzi mi się symultaniczność faktów. Na jednej wydzielonej płaszczyźnie nie oglądamy tylko jednej sceny. Wydarzenia zobrazowane przez artystę rozciągają się w czasie i na parę miejsc. Oglądając np. panel z tańcem Salome, widzimy w środkowej części zwiewnie roztańczoną dziewczynę, by z jej lewej strony już być gapiem egzekucji Jana Chrzciciela, a po prawej stronie ta sama Salome wręcza głowę świętego na tacy.
http://classconnection.s3.amazonaws.com/1701/flashcards/687331/jpg/lippi-the-feast-of-herod.jpg
Może ta niechronologia, ten swobodny melanż miejsc ma swoje uzasadnienie? Bo czyż wszak czas musi płynąć tylko linearnie a w głowie mamy mieć tylko porządek?

Freski przedstawiają się bardzo imponująco po przeprowadzonej ostatnimi laty częściowej restauracji.Nie wyobrażam sobie nakładu pracy konserwatorów sztuki. Czuję się wręcz oszołomiona po lekturze krótkiego artykułu http://www.getty.edu/conservation/science/omwp/omwp_images.html Zobaczcie, jaka armia ludzi i pomocy mocno naukowych została zaangażowana w walkę o zachowanie dzieła! A to przecież tylko zajawka tego, co się dzieje podczas odnawiania szacownych zabytków.

Trudno mi pisać o dziele, którego najmocniejszym środkiem jest wszak obraz i wszystko, co z nim związane: kolor, forma, kompozycja itd. No bo jak opowiedzieć, że z trudem dostrzegłam sylwetkę diabła nad opętaną dziewczyną z historii Św. Szczepana? Że taki mały, złośliwie brązowy, niemal przezroczysty? Że duch?
http://uploads8.wikipaintings.org/images/filippo-lippi/disputation-in-the-synagogue-1465.jpg
A może opisać ciarki, które przechodziły po mnie, gdy patrzyłam na ślady użytej złotej tempery, z wiekiem utlenionej i zamienionej w absolutną czerń? W imieniu artysty wydałam jęk, że wszystko, co miało być kunsztownie złote, zdobienia brzegów szat, aureole, spostponował czas we współpracy z powietrzem.

~ ZŁODZIEJ CZAS


Ratunku! Ktoś mi ukradł cztery dni!!! Spróbuję sobie przypomnieć, co to było. Czwartek na pewno jeszcze malowałam. Trochę mi to więcej czasu zabiera, niż przewidywałam, ale nie mam wprawy w tak dużych płaszczyznach i w takim zamierzeniu. Usiłuję zrobić trompe’oil na kratę wejściową do mieszkania. Powolutku coś się wyłania, ale czy będę z tego zadowolona?
Popołudniem odwiedziła mnie Stefania. Tym razem dużo trudniej mi się z nią rozmawiało, bo zaczynają mi się mieszać języki. Stefania zresztą też już kompletnie została zbita z tropu i posługiwała się i angielskim i włoskim, w czym ja już mogłam jej wtórować. A wieczorem siedziałam i uczyłam się dalej włoskiego.
Piątek wyjęcie szwów. Tym razem dużo dzielniej to zniosłam, niż dzieckiem będąc. Wtedy, źle poinformowana przez dzieci z przedszkola, darłam się wniebogłosy na całą przychodnię i nie dałam sobie wyjąć szwów. W tej sytuacji, zdana na samą siebie (Krzysztofa wszak nie było), nie miałam nawet przy sobie komórki, nie wyobrażałam sobie drzeć się po polsku we włoskiej przychodni, więc odpuściłam sobie. I dobrze, bo okazało się, że dzieciaki te kilkadziesiąt lat temu nie miały racji i wielce nie bolało hi hi hi! Trudność mojej sytuacji spotęgował potem jeszcze lekarz, który przy poprzedniej wizycie nie dał mi takiego specjalnego druczku, z którym tutaj idzie się opłacić każdą wizytę. Nie są to wielkie pieniądze, ale nie ma tak, by opieka była zupełnie bezpłatna. Za pobyt w szpitalu nie trzeba było płacić. Powoli rozgryzam system. Wracając do trudności, polegała na tym, że musiałam dokonać tej płatności sama, a automat, w którym to można było zrobić (o czym wiedziałam) był zepsuty. Trochę się nawędrowałam w ramach samego szpitala, w którym jest przychodnia, ale wyszłam zwycięska.
Zdążyłam jeszcze wrócić do domu, zjeść śniadanie wyprowadzić psy i popędzić na lekcję włoskiego. Bardzo mi się na kursie podoba, ponieważ jest to kurs nauki języka i kultury włoskiej. A co od sztuki (szeroko pojętej) może lepiej scharakteryzować kulturę tego kraju. Dla mnie to nie nowość maski z komedii dell’arte albo np. malarstwo Caravaggio, o którym mam dziś w ramach zadania domowego obejrzeć film w TV. Widzę jednak, jak bardzo daleko jest od nas Japonia (dosłownie i w przenośni) – Mijuko ma chyba największe problemy ze zrozumieniem kraju w którym się znalazła.
Popołudniem w piątek gościłam Anię. Więc niewiele więcej już namalowałam. A w sobotę trochę ogarnęłam dom, ugotowałam obiad i trzeba było jechać do Pizy po Krzysztofa. Ależ cudownie się jechało autostradą. Był dość słaby ruch, więc spokojnie rozglądałam się po okolicy. Ciągle się nią zachwycam i na głos w samochodzie mówię do siebie: „jak ja kocham tutaj mieszkać!” Tylko 40 minut i już byłam na lotnisku. Przesympatycznie było obserwować wychodzących pasażerów. Była wśród nich grupa nastolatek, bodajże z Niemiec. Było widać po ich minach, jak się od razu ciekawie rozglądają, jak by Krzywa Wieża miała już stać w hallu lotniska. Sama na pewno miałam takie miny lądując tu jako turystka. A przecież i tak mi się gębula śmieje, gdy przylatuję już jako mieszkanka tego kraju.
Potem w tempie przyśpieszonym wracaliśmy, by zdążyć na Mszę wprowadzającą Tomką do jego nowej parafii w Pistoi. Dobrze, że w końcu się doczekał, ale bardzo się cieszyłam, że Krzysztof ma pod opieką małą podmiejską parafię z XVII-wiecznym kościołkiem i ogrodem (w przyszłości), a nie budynkiem kościołopodobnym, według projektu słynnego tu Michelucciego. Nota bene urodzonego w Pistoi, twórcy takich budowli jak kościół dell'Autostrada del Sole czy główny dworzec florencki.

środa, 13 lutego 2008

~ OBIECANE "O TRUFLACH"


Poszukiwania trufli zakończone. A raczej informacji na ich temat. Trufla po włosku pięknie brzmiąca tartufo jest bardzo ciekawym grzybem. W rejonie Umbrii, gdzie miałam okazję się z nią zapoznać, dominuje trufla czarna, tańsza, bo częściej występująca od np. piemonckiej białej. Do jakiego szaleństwa może doprowadzić ten grzyb w głowie mej się nie mieści. Na początku grudnia zeszłego roku podano wiadomość, że truflę białą o niesamowitej wadze 1,5 kg sprzedano za… 223 tys.€!!! Grzyb był ukryty pod ziemią aż na głębokości 75 cm. Bardziej powszechne trufle są wyceniane na 4 do 7,5 tys. € za kilogram. Zaraz przypomina mi się gorączka tulipanowa opisana przez Zbigniewa Herberta w „Martwej naturze z wędzidłem”. Na szczęście malutka ilość wystarczy, by nadać potrawie z truflami charakterystyczny wyrazisty smak. Ta moc aromatu i smaku powoduje, że raczej nie stosuje się trufli jako samodzielnego dania. Natomiast potrawy do których się ją dodaje mają niemal nieograniczony zakres – są to pasty na grzanki, makarony z truflami, mięsa w sosie truflowym, risotta, sałaty, no oczywiście, jeśli kto woli bardziej wykwintnie przepiórki i homary. Truflami aromatyzuje się oliwę i dodaje do bardziej procentowych płynów. Umbria słynie z Amaro al tartufo, ciekawego likieru. Kiedyś parę lat temu próbowałam, ale niemal zapomniałam smaku, nowego zakupionego podczas ostatniej wyprawy jeszcze nie otworzyliśmy. Wiele wyrobów czekoladowych spotkanych w Norci miało oczywiście powiązania z truflami. Nie mam pojęcia, jaki związek, oprócz nazwy, mają moje ulubione z dzieciństwa cukierki czekoladowe o nazwie trufle. Z tego co wiem, to składnikiem aromatyzującym jest w nich rum, no chyba, że ktoś wymyślił rum z trufli :)

wtorek, 12 lutego 2008

~ WIOSENNIE?


Króciótko: ładny dzień, słoneczny, lekko wietrzny, byłam po raz pierwszy sama z psami na spacerze. Okazały się nadzwyczaj grzeczne i cierpliwie czekały aż nazrywam sobie dzikich żonkili. Cały niemal dzień spędziłam w pracowni, trudno było mi zejść na dół, żeby sobie ugotować obiad.W ogrodzie także zapachy kuchenne, wszędzie czuć laurem.
Żywopłot z lauru ogołocony doszczętnie, na razie wygląda smutnie, ale wiadomo - odrośnie, za to ile światła w ogrodzie!!! Dla porównania zamieszczam zdjęcie zrobione telefonem w trakcie ścinania. Wysokość z lewej to ok. 4 metry.

poniedziałek, 11 lutego 2008

~ OBRAZÓW I SŁÓW PARĘ O FIESOLE

Kończy się poniedziałek a ja mam coraz większe zaległości, może zacznę od wczorajszej wycieczki, bo najświeższa w pamięci a owoce poszukiwań trufli i opowieść o Św. Ricie zostawię na potem. Mimo dość wietrznej, ale słonecznej pogodny wybraliśmy się do Fiesole. Temperatura powietrza nie sprzyjała wielkiemu zwiedzaniu, ale już nie mogłam wytrzymać z ciekawości, jak wygląda miasto w swoich początkach sięgające 600 lat p.n.e., o kilkaset starsze od leżącej u jego stóp Florencji.

Ponieważ wyruszyliśmy zaraz po Mszy, zwiedzanie zaczęliśmy od kuchni, dosłownie. Zatrzymaliśmy się w jednej z restauracyjek przy głównym placu. Natchniona widokami po drodze

miałam nadzieję na równie natchnione jedzenie, musiałam zejść na ziemię. Bruschetta z lodowatymi kawałkami pomidorów mało przypominała pachnącą czosnkiem i parująca ciepłem grzankę, jaką podaje się w wielu innych miejscach, albo nawet jaką się samemu zrobi. Dobrze, ze nie polali tego lodowatą oliwą. Mistrzami w gotowaniu zup to Włosi na pewno nie są! Zuppa di gran faro – trochę w smaku jak pomyje po grzybowej z dość rozciapanym pęczakiem. Za to Krzysztof, maniak flaków, był bardzo usatysfakcjonowany, tym bardziej, że w domu to się ich chyba jeszcze długo nie doczeka. Na drugie porchetta, której nazwy z menu nie mogliśmy się domyślić, bo ręcznie napisane menu dnia pokazało umiejętności liternicze kogoś z lokalu – litera c w niczym siebie nie przypominała, w związku z czym zastanawialiśmy się czymże jest ta „porghetta”? Takie sobie, dość tłuste plastry świniaczka pieczonego w całości, z bliżej niezidentyfikowanym nadzieniem a do tego patattone – myślałby człek, że podadzą ziemniaczysko a tu zwykłe pieczone ziemniaki – hmmm. Za to vino di casa wyśmienite – wydudliliśmy bez problemu półlitrowy dzbanuszek. Nie skusiliśmy się na deser, zwłaszcza że wypatrzyliśmy już wcześniej namiot z „Festa di chioccolata” – czy muszę tłumaczyć?

Weszliśmy i oszaleliśmy: z każdego stoiska uśmiechały się do nas wyroby jak najbardziej nieczekoladopodobne. Białe, mleczne, wybitnie gorzkie czekolady. W płynie, w nieregularnych kawałkach, w paście. W najbardziej wymyślnych formach od niezaskakujących przed 14 lutego serduszek, przez telefony komórkowe po wyglądające na mocno przerdzewiałe narzędzia stolarskie, i takie w ogóle męskie zabawki. Podjadłszy próbek, zakupiwszy pasty czekoladowe o smaku cytrynowym (dla mnie) i pomarańczowym (dla Krzysztofa) oraz małe placuszki czekoladowe z różnorakimi dodatkami wybraliśmy się poucztować duchowo. Zaczęliśmy od katedry.

Cacuszko! Starutka, wnętrze całe w pietra serena, czyli szarym kamieniu.

Dwupoziomowa, ołtarz główny wyniesiony do góry by pomieścić leżącą pod nim kryptę.

Ciekawa, niezawalona ozdobami, skromna, ale jakaś taka bardzo sympatyczna. Z katedry zagłębiliśmy się w dalsze wieki. Poszliśmy na teren wykopalisk archeologicznych. Zanim się rozpłynę nad eksponatami, spostrzeżenie: tak przystosowanego obiektu pod niepełnosprawnych jeszcze we Włoszech nie widziałam. Poszli tak bardzo z troską, że chyba nie zauważyli niestosowności pewnej tablicy. Otóż przed ruinami świątyni etruskiej była tablica tłumacząca na co patrzymy przetłumaczona na … Braille’a!!! Przy ruinach starożytnych zawsze potocznie mówiąc wymiękam. W Polsce to chyba nawet jeszcze bagien, na których osiadły plemiona, nie było, a tu murowane budynki, ołtarze,

ciut bliższe naszym czasom rzymskie łaźnie i teatr.

Ech!

A zaraz obok budynek muzeum z drobnymi eksponatami: etruskim figurkami z brązu, alabastrowymi urnami, kamiennymi tablicami. Jak zawsze poczułam nietakt, ze patrzymy na kości człowieka, którego grób nieopodal odkryto. Jakoś tak mi przykro, ze nie może spoczywać w spokoju, tylko się nań gapią ludzie dużo młodsi od niego. Gdyby choć zrobić odlewy jakieś gipsowe? A może to były odlewy, tylko tak realistycznie zrobione? Kto wie? Nie spodziewałam się zupełnie spotkać w tym muzeum greckich waz z malarstwem czarno i czerwono figurowym. Jakiś pasjonat pozostawił je w spadku. Nie zabrakło wielu przedmiotów z czasów panowania rzymskiego, zresztą chyba najświetniejszych czasów dla Fiesole. Z muzeum wzmocnieni ciepłą herbatą potuptaliśmy do malutkiego muzeum z lokalna sztuka sakralną. Chodziłam, już tradycyjnie, z nosem wściubionym w obrazy Aż zwrócono mi uwagę, że przekroczyłam intymną odległość muzealną. Pod koniec zwiedzania pani inteligentnie nam zasugerowała, iż mamy wyjść mówiąc że za 10 minut zamykają. A przecież to muzeum nie takie wielkie i spokojnie mogła czekać do końca naszego zwiedzania, co musiała niestety uczynić. Może się nie spodziewała turystów o tak dziwnej niedzielnej porze i umówiła się wcześniej? Baa! Jeszcze tylko rzut oka na nocną panoramę Florencji – oj mają widoki w Fiesole!

Koniecznie trzeba tam wrócić, gdy słońce pokona wiatr i niską temperaturę.
więcej zdjęć na Picasie