Ciągle chodziła mi po głowie, ale jakoś chyba musiała doczekać się swojego czasu, bym mogła spokojnie do niej wrócić. Poznałam ją "osobiście" w dniu, w którym nie byłam nastawiona na cokolwiek innego poza dziełami i myślą Leonardo da Vinci. A było to w listopadzie 2019 roku. Prawie o niej zapomniałam, tylko zadane w komentarzu pytanie o wystawę w Paryżu poświęconą toskańskiemu artyście, przypomniało mi inną, zorganizowaną z tej samej okazji a poświęconą botanice w jego dorobku. Wtedy tak trochę po łebkach zobaczyłam inne, nieznane mi dotąd pomieszczenia kompleksu Santa Maria Novella, w tym część muzealną. W sali będącej refektarzem stanęłam przed absolutnie florenckim motywem, czyli Ostatnią Wieczerzą. Przypomnę, że chyba nie ma drugiego miejsca na ziemi, w którym zachowałoby się tyle refektarzy z przedstawieniami ostatniego wspólnego posiłku Jezusa z Apostołami. Moja wiedza o takim nagromadzeniu wielkoczwartkowych motywów zaczyna się i kończy na stolicy Toskanii.
Opisywałam już niektóre z nich (co mnie zmotywowało, żeby dodać etykietę "florenckie wieczerniki", by było Wam łatwo odnaleźć inne artykuły na ten temat.
Ale wróćmy do tej "Ostatniej Wieczerzy" i co w niej jest takiego, że chodziła mi po głowie przez prawie półtora roku? Ano nie tylko ona mi chodziła, bo chodziła i autorka. Tak, tak artystka w dobie, gdy sztuka była zdominowana przez mężczyzn. Od razu zaznaczę, że nie piszę tego w kluczu feministycznym, nie walczę o parytety. To był po prostu fakt, że w tamtej epoce niewiele kobiet zdobyło uznanie w sztuce.
Nasza bohaterka jest jedną z niewielu wspomnianych przez Giorgio Vasariego, w dodatku pisze o niej przy okazji notki o rzeźbiarce przełomu XV i XVI wieku - Properzii de'Rossi.
Vasari pisząc o osiągnięciach rysunkowych i malarskich rzeźbiarki w tych akurat dziedzinach przyznaje palmę pierwszeństwa mniszce Plautilli. Wymienia wiele dzieł, z których około 20 dotrwało do naszych czasów. Siedząc w klasztorze, zyskała taki rozgłos, że jej prace zamawiała florencka szlachta. Niestety, nie wychwyciłam wśród wielu propozycji kulturalnych wystawy monograficznej jej poświęconej. Na szczęście, akurat tuż przed wybraniem się na wystawę o Leonardo, w muzeum Santa Maria Novella pojawiła się odrestaurowana "Ostatnia Wieczerza" siostry Plautilli, z domu Pulsena Margherita Nelli. To jej drugie imię wywołało we mnie pierwsze odczucie jakiegoś związania z osobą.
Zaczęłam szukać informacji o niej, z przykrością stwierdzając, że wśród książek jedynie "Żywoty" Vasariego mają ją w indeksie. Wszystkie informacje są do odnalezienia w internecie, postarałam się więc dość mocno zgłębić włoski i angielski internet, by przedstawić Wam osobę nazywaną "pierwszą florencką malarką".
Urodziła się w dobrze sytuowanej rodzinie, lecz po śmierci matki ojciec zaopatrując ją i siostrę w solidny posag, oddał obydwie do klasztoru dominikanek, już nieistniejącego, pod wezwaniem św. Katarzyny ze Sieny.
14 letnia Pulsena zostaje siostrą Plautillą.
Zakonnice, jak dotąd, zajmowały się sztuką, ale anonimową, na łamach manuskryptów. Myślę jednak, że mogłyby się podjąć innych wyzwań, tylko chyba żadnej do głowy by to nie przyszło, by być artystką z krwi i kości. Mogę się jednak domyślać, że klasztor nie zabraniał działalności, bo na przykład siostra Plautilli, zajęła się literaturą. Od razu przypominam sobie klasztor w Panewnikach, gdzie każda z sióstr zakonnych miała możliwość rozwijania otrzymanych darów. Poznałam tam zakonnice przedszkolanki, dentystkę, no i właśnie malarkę.
Tak więc nie chęci stały na przeszkodzie rozwojowi artystycznemu, raczej możliwości edukacyjne były zerowe. Nasza Plautilla nie mogła zostać zapisana do warsztatu znanego malarza. Podpierała się posiadanymi rysunkami, zobaczonymi dziełami. Nie mogła też przejść żadnego kursu anatomii, a domyślacie się, że w malarstwie figuratywnym o tematyce religijnej było to wręcz niezbędne. Malując męskie postaci, prawdopodobnine, posługiwała się drewnianym manekinem, co może zdradzać postać Chrystusa w "Opłakiwaniu".
Żyjąc w klauzurze nie mogła też spotkać się ze współczesnymi jej malarzami, nie mogła wieść długich dysput z ... No, właśnie, z kim? Kim byli jej współcześni?
Urodziła się w 1524, zmarła w 1588. Miałaby więc teoretycznie możliwość spotkania takich artystów, jak: Andrea del Sarto, Bartolomeo Ammanati, Agnolo Bronzino, Benvenuto Cellini, Pontormo i, oczywiście Michał Anioł. Niezłe towarzystwo!
Wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach.
Stop!
Nasza bohaterka jest mniszką.
Tworzy własną pracownię, w której szkolą się i inne mieszkanki klasztoru, poświęcając się w pełni sztuce sakralnej. I to jest następne przybliżenie dusz. Bo dotąd moim idolem był Fra Angelico (nadal nim jest), który łączył ewangelizację z najwyższych lotów malarstwem. Może Plautilla aż tak nie zachwyca, ale idzie po jednej z moich linii programowych, by swoim malarstwem wyrazić wiarę.
Przy okazji mniszki nieźle w ten sposób poradziły sobie z zarządzeniem Soboru Trydenckiego zakazującym zbierania ofiar poza murami klasztornymi. Pieniądze same do nich przychodziły pod postacią zamówień na dzieła religijne (marzenie!).
A potem Plautilla zniknęła na setki lat.
"Odkopało" ją amerykańskie stowarzyszenie AWA, które postawiło sobie za cel wydobycie na światło dzienne kobiecej sztuki skrytej w muzeach i kościołach. Grupa już nie istnieje, ogłosiła, że cel osiągnęła. Znalazła około 2000 dzieł w samej Florencji, zrefundowała odnowienie niektórych dzieł, poczynając właśnie od siostry Plautilli.
Przyczyniła się do tego, że widownia ujrzała jej rysunki oraz trzy obrazy (reprodukcje pochodzą ze strony AWA):
Opłakiwanie ze świętymi. (Muzeum San Marco)
Święta Katarzyna ze Sieny otrzymuje stygmaty(Muzeum Andrea del Sarto)
Święty Dominik otrzymuje Różaniec ((Muzeum Andrea del Sarto)
Zaskoczyło mnie ulokowanie tych dwóch ostatnich, bo byłam w tym muzeum już po odnowieniu obrazów Wyszukując wśród zdjęć znalazłam jedynie wycinek sceny ze stygmatami.
Postaram się być czujna na przyszłość i nie przegapić obrazów, a nawet rysunków (znalezionych na stronie wikipedii oraz wikiart):
Na razie pozostaje mi cieszyć się tym, że zobaczyłam "Ostatnią Wieczerzę", choć obserwacja tego siedmiometrowego obrazu do łatwych nie należy. Położenie jest trudne, wysoko, pod oknem, przez które wpadające światło rzuca się poświatą na dzieło i przekłamuje barwy. Pozwoliłam sobie pod spodem wkleić reprodukcję ze strony Opera per SMN
Treść sceny jest łatwa do rozszyfrowania. Ewidentnie wszyscy Apostołowie, poza spokojnym Janem, zastanawiają się, czy to przypadkiem o nich nie mówi Zbawiciel.
To powiedziawszy Jezus doznał głębokiego wzruszenia i tak oświadczył: «Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeden z was Mnie zdradzi». Spoglądali uczniowie jeden na drugiego niepewni, o kim mówi. Jeden z uczniów Jego - ten, którego Jezus miłował - spoczywał na Jego piersi. Jemu to dał znak Szymon Piotr i rzekł do niego: «Kto to jest? O kim mówi?» Ten oparł się zaraz na piersi Jezusa i rzekł do Niego: «Panie, kto to jest?» Jezus odparł: «To ten, dla którego umaczam kawałek [chleba], i podam mu». Umoczywszy więc kawałek [chleba], wziął i podał Judaszowi, synowi Szymona Iskarioty.
Na obrazie nie ma miejsca na wątpliwości, o kogo chodzi. Jezus właśnie w tym momencie podaje kawałek chleba z Judaszowi, ale nawet nie spojrzy na zdrajcę, czule tuli najmłodszego Apostoła.
Ciekawe, czy tak wyglądał refektarz w klasztorze malarki, do którego namalowała to ogromne dzieło. Z drewnianą boazerią i długim stołem, który trochę mnie zastanawia. Czyżby Plautilla miała problem z perspektywą, bo nie widać drugiego rzędu nóg, chyba, że te solidne kolumny wystarczająco mocno podtrzymywały blat?
Także naczynia zdradzają niedoskonałości perspektywy (choć i tak każde z chęcią przygarnęłabym w swojej kuchni), ale to mnie tylko rozczula, bo kto miał jej coś podpowiedzieć, kto miał ją nauczyć? Dlatego z pobłażliwym uśmiechem traktuję nawet zwierzę wtulone w półmisek, albo falbankowe nie wiem co w misie. Sałata? Co Wam przychodzi na myśl?
Przyznam, że menu jest interesujące, coś mięsnego, sałata, chleb pięknie wyrośnięty, aż pachnie w wyobraźni, wino o solidnej głębi barwy. Może łubin?, bo strąki są dość pokaźne. A to białe? Sól? Trochę chyba jej za dużo. Hmm, co oni jedli?
Jak pewnie sami spostrzeżecie, czy to szaty, czy tkanina obrusu, czy to martwa natura, są świetnie namalowane. Zwłaszcza biel oddzielająca Judasza od reszty zachwyca misternymi zagnieceniami. Już widzę siebie prasującą taki obrus. Gdybym doszła do połowy, musiałabym już wracać na początek i moje zagniecenia na pewno nie byłyby takie geometryczne. A już o złożeniu to nawet nie byłoby mowy.
Obraz przez prawie 450 lat był gdzieś odłożony, nie dziwią więc zniszczenia, którym musiał ulec. Jeśli chcecie zobaczyć, jak jeszcze kilka lat temu wyglądało sztandarowe dzieło Plautilli Nelli, zapraszam na stronę news.artnet oraz do obejrzenia krótkiego filmu poświęconego restauracji. Padają w nim słowa, jakże mi bliskie, gdy konserwatorka mówi i odczuwaniu ruchów pędzla artystki. Zawsze to samo czuję odnawiając o wiele mniej znaczące obiekty.
Tak sobie myślę o Pulsenie Marghericie Nelli i jej imperatywie artystycznego dochodzenia swojego miejsca na ziemi i czuję, że i mi staje się bliska, mimo, że nie było mi dane zobaczyć z bliska pociągnięć pędzla, detali widocznych tylko na konserwatorskim rusztowaniu.
Mam nadzieję, że zostawię coś po sobie, może niekoniecznie chodzi mi o sławę, ale o to, by być, jak to pięknie ujął w wierszu Michał Maczubski:
Co znaczy być w tym czasie
Człowiek kropelką wody w oceanach
Gdyby mógł poznać równanie dla wszechświata
I tak nie dotknie istoty największej tajemnicy
Jedynie trzeba żyć
Uczciwie trwać w wędrówce swojej gwiazdy
Jak drzewo przywarte do korzeni
Być mądrym
Mieć więcej wiedzy od drugiego
Nie znaczy nic
Tylko chęć dostrzegania szerszych okręgów na jeziorze
Dotarły do mnie informacje, że trochę utrudniłam Wam życie zniknięciem z Facebooka. Część Czytelników korzystała z niego jako "powiadamiacza" o nowym wpisie.
Ponieważ piszę nieregularnie, proponuję skorzystać z subskrybowania bloga drogą mailową. W prawej kolumnie pojawiło się okienko, w którym można wpisać własny adres mailowy i kliknąć "submit". Gdy tylko pojawi się coś nowego, dostaniecie o tym informację. No i za długo nie nacieszyłam się tym widżetem - usługodawca wycofał go z obiegu.
Wyrzuciłam też obrazek z moim adresem mailowym, w zamian na dole pojawił się formularz kontaktowy. Jeśli z niego skorzystacie, informacja dotrze do mojej skrzynki odbiorczej. Pamiętajcie tylko, proszę, żeby w odpowiednim polu wpisać własnego maila, jeśli oczekujecie na odpowiedź.
Oczywiście, zawsze też mile widziane są komentarze pod konkretnym artykułem.
Tym razem zaczęłam od zdjęć. Zrobione o różnych porach dnia i roku, w różną pogodę, łączy je jedno, to widok z Tobbiany, sprzed plebanii, bądź z jej okien. Bywa, że nie widać gór na horyzoncie, bywa, że wystają nad chmurami, czy nad mgłą, albo zachodzące słońce wycina je z czerwonego nieba. I właśnie o te niewysokie (maksymalnie 633 m n.p.m.) góry mi chodzi.
Malując słucham muzyki i audiobooków, zależnie od nastroju i tematu obrazu. Czasami youtube, z którego najczęściej korzystam, proponuje mi coś nowego, ale według algorytmu będącego w moim kręgu zainteresowań. I tak trafiłam na wiersze czytane przez Herberta (https://youtu.be/UNzPvXspIMM).
Wśród nich (począwszy od 18'27'') jest ten, który przywiódł mnie do okna.
Każdego dnia spoglądam na "początki". To niezwykłe, że na tych wzgórzach przyczaiło się małe Anchiano, gdzie narodził się Leonardo, a 3 km dalej majestatycznym, acz prostym zamkiem przyciąga turystów Vinci, bo w tym zamku mieści się muzeum Leonardo, bo zaraz obok jest kościół, w którym go ochrzczono. Niestety, samych miejscowości nie widzę, ale sam widok łańcuchu górskiego szaleje mi po wyobraźni.
Mistrz, będąc chłopcem, biegał dużo po tych wzgórzach, obserwował przyrodę, to gdzieś tam na horyzoncie, widzianym z mojego okna, narodziła się w nim ciekawość świata, która fascynuje nas, która każe szukać każdego śladu po toskańskim geniuszu, która wyciąga z niektórych kont bankowych bajońskie sumy na zakup "Salvador Mundi", która w czasach "bez maseczki" przyciąga niezliczone rzesze przed niewielki obraz ulokowany w wielkim muzeum.
Gdy byłam w Luwrze, odpuściłam sobie pokonanie tłumów. I tak nie dano by mi czasu na długie sprawdzanie, czy faktycznie warto czekać na audiencję u Mony Lizy.
Wiersz nie tylko kazał stanąć mi w oknie, przypomniał o własnej pielgrzymce do Luwru, w poszukiwaniu Marii Magdaleny, o swoistym rozczarowaniu, o niemocy wywołania dawnego zachwytu. Może nie byłam aż tak bezlitosna, jak poeta dla tłustej Włoszki, ale odłożyłam Gorgesa de La Tour do "szuflady z dawnymi miłościami".
W której "szufladzie" trzymam Leonardo da Vinci? W tej, która gromadzi głównie zachwyt nad pasją, nad niecierpliwym i cierpliwym dociekaniem świata. Ja chyba nad obrazy wolę rysunki mistrza, niezwykłą kreskę, doskonałą obserwację. I pomyśleć, że tak mi niedaleko do miejsca urodzenia i tak daleko do geniuszu.
Na niskim biegu, powolutku staramy się ze znajomymi wykorzystywać żółtą strefę. Dzisiaj udało nam się nawet zorganizować proboszczowi urodzinową imprezę niespodziankę w najlepszej restauracji w okolicy. Widać, jak ludzie są spragnieni przebywania ze sobą. Na razie wolno tylko wybrać się na obiad, ale zawsze to coś. Nieważne, że trzeba było wpisać się na listę klientów, że nie można było posadzić wszystkich przy jednym długim stole, ważne, że wszyscy wyszli z "I Colli" z rozanielonymi minami, mimo, że pogoda na zewnątrz bardziej optowała za londyńskimi mgłami z angielskimi opadami.
Wyjście do restauracji to dla mnie też okazja na poznawanie nowych smaków, albo przypomnienie sobie już takich, o które gdzieś się otarłam i zapomniałam. Tak było z królikiem, o którym chyba wspominałam pisząc o prywatnym pobycie w Toskanii, do którego zostałam zatrudniona jako pełnogodzinowy cicerone. Dwa tygodnie temu trafiłam na tę samą potrawę i musiałam się przekonać, czy nadal nie mam nic przeciwko kwiatom dzikiego kopru włoskiego. Nie jestem wielką miłośniczką anyżu, jako smaku. Fenkuł jadam tylko w zimowej surówce (absolutnie mojej ulubionej, w której towarzyszą mu surowy karczoch, marchew i seler naciowy), a tu, proszę, niespodzianka, jest następna potrawa, którą z czystym sumieniem mogę polecić tym, którzy, jak ja, mają długie zęby na anyż, nie tylko ten z nazwy.
Przed napisaniem przepisu, sprawdziłam nawet, czy w Polsce można dostać suszony włoski koper, bo niekoniecznie musicie upierać się na kwiaty, jeśli nie znajdziecie takowych. Z braku gałązek dzikiego kopru, możecie spróbować z gałązkami udomowionego, tylko nie umiem powiedzieć, które są bardzie intensywne, że nie wspomnę, iż moje kwiaty dodawałam na oko.
By ugotować KRÓLIKA W KOPRZE zaopatrzcie się więc w: - królika (łącznie z podrobami), najlepiej już pokrojonego w kawałki - kwiaty kopru (w sezonie używa się świeżych, szczęśliwie miałam zasuszone z ogrodu, w którym gdzieniegdzie natrafiam na wysokie krzaki tego zioła), - szklankę białego wina (no, może ciut mniej niż cała szklanka, najwyżej resztę wypijcie)
- czosnek, - oliwę, - sól i pieprz, ewentualnie rozmaryn
Królika miałam już kupionego, więc cieszę się bardzo, że podczas pobytu w restauracji potwierdziła się rada od mojego rzeźnika, żebym wzięła i podroby. Dodaje się je, by zintensyfikować smak sosu.
Zaczynamy od aromatyzacji oliwy poprzez wrzucenie czosnku na gorący tłuszcz, potem podrumieniamy królika i podroby i zalewamy go białym winem. Wszystko w głębokiej patelni. Gdy alkohol wyparuje, dodajcie koper. Możecie podlewać mięso bulionem, albo i wodą.
Użyłam własnej ziołowej soli, więc już nie kombinowałam z bulionem. Gotować tak około półtorej godziny na małym ogniu (w niektórych przepisach nawet do dwóch godzin). Swojego królika nie mieliśmy jeść tego samego dnia, więc go nie dogotowałam, żeby móc potem odgrzać potrawę w piekarniku. Są w ogóle opcje od razu opiekania w piekarniku. Jakkolwiek poddacie mięso obróbce, gwarantuję Wam, że wyjdzie pyszne, z niezwykłą nutą smakową. Teraz pozostaje mi w końcu poćwiczyć przepis na królika w słodkim winie, ale to może kiedyś, na razie tak się rozsmakowałam w króliku w dzikim koprze włoskim, że niebawem wrócę do tej potrawy.