piątek, 30 marca 2018
poniedziałek, 26 marca 2018
NA WIELKI TYDZIEŃ
Czekałam z opublikowaniem tego artykułu, bo kiedyż, jeśli nie podczas Wielkiego Tygodnia czytać i myśleć o zdjęciu z krzyża?
Zawieszone w jednej sali trzy dzieła pojawiły się na już zamkniętej wystawie "Cinquecento" w Palazzo Strozzi.
Wywarły na mnie niezwykłe wrażenie, może właśnie przez zestawienie, że tak koło siebie?
To trochę, jak kiedyś doskonałe okazanie trzech słynnych florenckich krucyfiksów (patrz "Wyjątkowy tryptyk").
Tym razem nie opowiem o każdym obrazie. Jeden, zresztą, już miał tu swoje miejsce, w artykule "Z podziwem całej Florencji".
Nie opowiem też o tym trzecim, z prawej strony zdjęcia.
Wspomnę jedynie, że jest to obraz Bronzino zatytułowany "Złożenie Chrystusa [do grobu]". Nie mam pojęcia, dlaczego nie nazywa się tego przedstawienia "Pietą", albo "Opłakiwaniem", ale pewnie naukowcy wiedzą swoje. Nad moimi relacjami z Bronzino ciągle pracuję, jeszcze nie czas na niego.
Zapraszam Was do kontemplacji dojmującego "Zdjęcia z krzyża" Rosso Fiorentino.
Gdy stanęłam przed obrazem, długo nie mogłam się uspokoić, nie mogłam też uspokoić wzroku ni uporządkować myśli.
Zachłannie wpatrywałam się w szczegóły, starałam się zapamiętać, każdą szaloną plamę.
Dzisiaj już opanowana mogę pisać o wcale spokojnym obrazie.
Rosso Fiorentino (dosłownie: Florencki Rudzielec) trudniejszy do zapamiętania pod prawdziwym Giovan Battista di Jacopo Gasparre żył tylko 45 lat, zakończywszy żywot samobójstwem. Nie mógł znieść oskarżenia go o to, że ukradł pieniądze swojemu przyjacielowi, take malarzowi. To trochę mówi o jego charakterze. Był to, ponoć, piękny i elegancki mężczyzna, oryginalny nonkorfomista. Uczeń Andrea del Sarto, z trudem daje umieścić się w manieryzmie. Wystaje z niego niezwykłą plamą i barwami. Gdy myślę Rosso Fiorentino, zawsze widzę oczy jego postaci skrywane przez przedziwny cień, niczym rozmazany makijaż.
Zapewne najbardziej znanym jego obrazem jest niewielki "Muzykujący Anioł"
"Zdjęcie z krzyża", zaprezentowane na wystawie, pochodzi z Pinakoteki w toskańskiej Volterze.
Powstało w 1521 roku, zostało namalowane farbami olejnymi na desce. Jest to obraz powstały na zamówienie pewnego pobożnego Towarzystwa od Krzyża. Do czasów Rosso nie było to częste przedstawienie, by pokazać dokładnie moment odłączenia martwego ciała.
Ewangelista Mateusz pisze, że: Pod wieczór przyszedł zamożny człowiek z Arymatei, imieniem Józef, który też był uczniem Jezusa. On udał się do Piłata i poprosił o ciało Jezusa.
Ten wieczór wyraźnie zapada w tle obrazu, jeszcze reszki światła tlą się na horyzoncie, nad niewielkimi wzgórzami. Gdybym nie zaczęła od tego, co za sceną, zapomniałabym pewnie, by tam potem spojrzeć.
Wszystko dzieje się na pierwszym planie podzielonym na dwie wyraźne części: dolną i górną.
Pierwsza wpisuje się w wiele znanych nam scen dziejących się pod krzyżem. Omdlewającą Madonnę podtrzymują towarzyszące Maryi dwie matki apostołów. Hmm, dość młode.
Jeszcze ciekawsze jest ułożenie Marii Magdaleny, nie obejmuje w rozpaczy drzewa krzyża, nie unosi z krzykiem rąk ku niebu, jak to bywa w wielu obrazach.
Ona odwraca się od głównej sceny, łączy w bólu z Matką Bożą. Podtrzymuje ją?
Ma intensywnie czerwoną suknię, namalowaną zgeometryzowanymi fałdami, z mocno wyciętym dekoltem na plecach, spod którego widać złotą tkaninę zakończoną białą falbaną.
Do tego misternie upięte włosy i od razu dostajemy sygnał o jej poprzednim życiu.
W dolnej grupie są jeszcze dwie postaci: pomocnik podtrzymujący jedną z drabin oraz św. Jan Ewangelista pogrążony w rozpaczy, rudymi włosami ewidentnie nawiązujący do autora obrazu.
Młody chłopiec za nim, jako jedyny nie angażuje się w akcję, ani emocjami, ani aktywnością. Widać, że podtrzymywanie drabiny nie zmusza go do zbytniego wysiłku, może więc z ciekawością przyglądać się grupie rozpaczających kobiet.
Teraz spójrzmy wyżej.
Od razu poraża nas zieleń martwego ciała Chrystusa.
Gdy się przyjrzymy baczniej to i twarz Madonny jest bliska tej barwy, nawet jej suknia jest pewnym odnośnikiem do ciała Syna. Spotkałam się z intertpretacją, że na twarzy Jezusa został odmalowany uśmiech, poniekąd komentarz do zdejmujących nieudolnie Go z krzyża. Wydaje mi się to mocno naciągane. Chrystus wszak zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha. Usta mogły więc pozostać otwarte, z widocznymi zębami dającymi wrażenie uśmiechu.
Skąd w ogóle pomysł, że twarz Zmarłego coś komentuje?
Dochodzimy do najbardziej ekspresyjnej części obrazu.
Chyba nie jestem w stanie wyobrazić sobie emocji, jakie musiały towarzyszyć wyciąganiu gwoździ z ciała Chrystusa. Przecież ani Nikodem ani Józef z Arymatei nie byli w tym "wyspecjalizowani", a w dodatku robili to z wielkiego szacunku. Nie zarządzili dobrze procesem, coś poszło nie tak, ciało zdaje się im wymykać.
Nie! Tylko nie to! Nie może upaść!
Pomocnicy na drabinach wkładają wiele siły, by ustrzec zwłoki Zbawiciela przed osunięciem na ziemię. Ten po lewej stronie patrzy, gdzie by się przytrzymać lewą ręką, podczas gdy prawa pewnie chwyciła ciało pod kolanami.
Ten po prawej stronie całym ciałem napiera, by nie stracić kontroli.
Nikodem krzyczy, ale i pomaga, chwytając za czubek drabiny.
Józef podpowiada, jak wyjść z trudnej sytuacji.
Dynamikę sceny podkreślają rozwiane tkaniny o intensywnych barwach.
Światło wydobywa głębokie drapowania materii, rzeźbi mięśnie napięte wysiłkiem.
I znowu wzrok kieruje się na Chrystusowe ciało.
Tym razem musicie poradzić sobie sami, przez trzy dni nie może Wam pomóc.
Przypomniam sobie jeden z esejów Rusinka, gdy zadziwia się nad językowym zjawiskiem, że zieleń jest symbolem świeżości (chociażby w powiedzeniu "zielone płuca"). Tutaj jest przerażająco martwa, ale ... Wszak zieleń to też kolor nadziei, więc tego się trzymajmy.
Zawieszone w jednej sali trzy dzieła pojawiły się na już zamkniętej wystawie "Cinquecento" w Palazzo Strozzi.
Wywarły na mnie niezwykłe wrażenie, może właśnie przez zestawienie, że tak koło siebie?
To trochę, jak kiedyś doskonałe okazanie trzech słynnych florenckich krucyfiksów (patrz "Wyjątkowy tryptyk").
Tym razem nie opowiem o każdym obrazie. Jeden, zresztą, już miał tu swoje miejsce, w artykule "Z podziwem całej Florencji".
Nie opowiem też o tym trzecim, z prawej strony zdjęcia.
Wspomnę jedynie, że jest to obraz Bronzino zatytułowany "Złożenie Chrystusa [do grobu]". Nie mam pojęcia, dlaczego nie nazywa się tego przedstawienia "Pietą", albo "Opłakiwaniem", ale pewnie naukowcy wiedzą swoje. Nad moimi relacjami z Bronzino ciągle pracuję, jeszcze nie czas na niego.
Zapraszam Was do kontemplacji dojmującego "Zdjęcia z krzyża" Rosso Fiorentino.
Gdy stanęłam przed obrazem, długo nie mogłam się uspokoić, nie mogłam też uspokoić wzroku ni uporządkować myśli.
Zachłannie wpatrywałam się w szczegóły, starałam się zapamiętać, każdą szaloną plamę.
Dzisiaj już opanowana mogę pisać o wcale spokojnym obrazie.
Rosso Fiorentino (dosłownie: Florencki Rudzielec) trudniejszy do zapamiętania pod prawdziwym Giovan Battista di Jacopo Gasparre żył tylko 45 lat, zakończywszy żywot samobójstwem. Nie mógł znieść oskarżenia go o to, że ukradł pieniądze swojemu przyjacielowi, take malarzowi. To trochę mówi o jego charakterze. Był to, ponoć, piękny i elegancki mężczyzna, oryginalny nonkorfomista. Uczeń Andrea del Sarto, z trudem daje umieścić się w manieryzmie. Wystaje z niego niezwykłą plamą i barwami. Gdy myślę Rosso Fiorentino, zawsze widzę oczy jego postaci skrywane przez przedziwny cień, niczym rozmazany makijaż.
Zapewne najbardziej znanym jego obrazem jest niewielki "Muzykujący Anioł"
http://chroniquesdemomentspartages.blogspot.it |
Powstało w 1521 roku, zostało namalowane farbami olejnymi na desce. Jest to obraz powstały na zamówienie pewnego pobożnego Towarzystwa od Krzyża. Do czasów Rosso nie było to częste przedstawienie, by pokazać dokładnie moment odłączenia martwego ciała.
Ewangelista Mateusz pisze, że: Pod wieczór przyszedł zamożny człowiek z Arymatei, imieniem Józef, który też był uczniem Jezusa. On udał się do Piłata i poprosił o ciało Jezusa.
Ten wieczór wyraźnie zapada w tle obrazu, jeszcze reszki światła tlą się na horyzoncie, nad niewielkimi wzgórzami. Gdybym nie zaczęła od tego, co za sceną, zapomniałabym pewnie, by tam potem spojrzeć.
Wszystko dzieje się na pierwszym planie podzielonym na dwie wyraźne części: dolną i górną.
Pierwsza wpisuje się w wiele znanych nam scen dziejących się pod krzyżem. Omdlewającą Madonnę podtrzymują towarzyszące Maryi dwie matki apostołów. Hmm, dość młode.
Jeszcze ciekawsze jest ułożenie Marii Magdaleny, nie obejmuje w rozpaczy drzewa krzyża, nie unosi z krzykiem rąk ku niebu, jak to bywa w wielu obrazach.
Masaccio https://ilsassonellostagno.files.wordpress.com/2015/09/crucifix_masaccio.jpg |
Signorelli - Wikipedia |
Ma intensywnie czerwoną suknię, namalowaną zgeometryzowanymi fałdami, z mocno wyciętym dekoltem na plecach, spod którego widać złotą tkaninę zakończoną białą falbaną.
Do tego misternie upięte włosy i od razu dostajemy sygnał o jej poprzednim życiu.
W dolnej grupie są jeszcze dwie postaci: pomocnik podtrzymujący jedną z drabin oraz św. Jan Ewangelista pogrążony w rozpaczy, rudymi włosami ewidentnie nawiązujący do autora obrazu.
Młody chłopiec za nim, jako jedyny nie angażuje się w akcję, ani emocjami, ani aktywnością. Widać, że podtrzymywanie drabiny nie zmusza go do zbytniego wysiłku, może więc z ciekawością przyglądać się grupie rozpaczających kobiet.
Teraz spójrzmy wyżej.
Od razu poraża nas zieleń martwego ciała Chrystusa.
Gdy się przyjrzymy baczniej to i twarz Madonny jest bliska tej barwy, nawet jej suknia jest pewnym odnośnikiem do ciała Syna. Spotkałam się z intertpretacją, że na twarzy Jezusa został odmalowany uśmiech, poniekąd komentarz do zdejmujących nieudolnie Go z krzyża. Wydaje mi się to mocno naciągane. Chrystus wszak zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha. Usta mogły więc pozostać otwarte, z widocznymi zębami dającymi wrażenie uśmiechu.
Skąd w ogóle pomysł, że twarz Zmarłego coś komentuje?
Dochodzimy do najbardziej ekspresyjnej części obrazu.
Chyba nie jestem w stanie wyobrazić sobie emocji, jakie musiały towarzyszyć wyciąganiu gwoździ z ciała Chrystusa. Przecież ani Nikodem ani Józef z Arymatei nie byli w tym "wyspecjalizowani", a w dodatku robili to z wielkiego szacunku. Nie zarządzili dobrze procesem, coś poszło nie tak, ciało zdaje się im wymykać.
Nie! Tylko nie to! Nie może upaść!
Pomocnicy na drabinach wkładają wiele siły, by ustrzec zwłoki Zbawiciela przed osunięciem na ziemię. Ten po lewej stronie patrzy, gdzie by się przytrzymać lewą ręką, podczas gdy prawa pewnie chwyciła ciało pod kolanami.
Ten po prawej stronie całym ciałem napiera, by nie stracić kontroli.
Nikodem krzyczy, ale i pomaga, chwytając za czubek drabiny.
Józef podpowiada, jak wyjść z trudnej sytuacji.
Dynamikę sceny podkreślają rozwiane tkaniny o intensywnych barwach.
Światło wydobywa głębokie drapowania materii, rzeźbi mięśnie napięte wysiłkiem.
I znowu wzrok kieruje się na Chrystusowe ciało.
Tym razem musicie poradzić sobie sami, przez trzy dni nie może Wam pomóc.
Przypomniam sobie jeden z esejów Rusinka, gdy zadziwia się nad językowym zjawiskiem, że zieleń jest symbolem świeżości (chociażby w powiedzeniu "zielone płuca"). Tutaj jest przerażająco martwa, ale ... Wszak zieleń to też kolor nadziei, więc tego się trzymajmy.
piątek, 23 marca 2018
JESZCZE JEDNO WSPOMNIENIE
Wracam na chwilkę do spotkania w Delikatesach "Peretti" i pięknej inicjatywy, która trwa już od paru miesięcy. Z pomysłu rodziny właścicieli i dzięki jej pomocy powstaje świetnie wydana gazeta "Ulica Mickiewicza. I tuż obok" - określana jako miesięcznik nieregularny. Jest to rodzaj promocji, ale takiej zupełnie przy okazji, w każdym numerze pojawiają się inni właściciele lokali umieszczonych przy ulicy Mickiewcza w Poznaniu, ciekawe artykuły z zakresu szeroko rozumianej kultury. Jako, że rodzina, do której należą Delikatesy, jest zbiorem miłośników Italii, przeczytacie w tym periodyku różne teksty związane z kuchnią, a raczej postaciami dobrze wpisującymi się w smaki Toskanii.
Szata graficzna ma w sobie coś nostalgicznego, a teksty napisane są piękną polszczyzną. Całość na dobrym papierze, dającym wielką przyjemność obcowania ze słowem.
Głównym "winowacją" jest Roman Zieliński, wciągnięty do projektu przez właścicieli, pieczołowicie czuwający nad każdym wydaniem.
Gazeta budzi zainteresowanie nie tylko mieszkanców poznańskiej ulicy Mickiewicza, ale i miłośników lokalnych przedsięwzięć.
Nieskromnie prezentuję Wam numer 4, w którym redaktor naczelny napisał i o mnie.
Aby zajrzeć do środka, wystarczy kliknąć na link pod winietą.
Szata graficzna ma w sobie coś nostalgicznego, a teksty napisane są piękną polszczyzną. Całość na dobrym papierze, dającym wielką przyjemność obcowania ze słowem.
Głównym "winowacją" jest Roman Zieliński, wciągnięty do projektu przez właścicieli, pieczołowicie czuwający nad każdym wydaniem.
Gazeta budzi zainteresowanie nie tylko mieszkanców poznańskiej ulicy Mickiewicza, ale i miłośników lokalnych przedsięwzięć.
Nieskromnie prezentuję Wam numer 4, w którym redaktor naczelny napisał i o mnie.
Aby zajrzeć do środka, wystarczy kliknąć na link pod winietą.
środa, 21 marca 2018
LA GENTE
Ciekawa forma na określenie olbrzymiego zbioru, jakim są ludzie. We włoskim ma postać liczby pojedynczej i rodzaj żeński, czyta się ją "dżente". Nie będę jednak snuć rozważań lingiwstycznych, to nie moja działka, za to od lat pragnęłam, by moim udziałem było malowanie portretów. Jako, że mam słabą pamięć do twarzy, łatwo się usprawiedliwiałam, by nie podejmować się tego niełatwego zadania. W końcu w tym roku, jako moje jedyne postanowienie noworoczne, zadałam sobie temat portretu.
Pierwsza odważna znalazła się w lustrze, potem przyszła kolej na dobrego pryncypała, a potem zaczęłam realizować następne pomysły.
Pierwsza odważna znalazła się w lustrze, potem przyszła kolej na dobrego pryncypała, a potem zaczęłam realizować następne pomysły.
Portret proboszczowski miał (i jest) być prezentem na Wielki Czwartek, ale do wykończenia potrzebowałam żywego modela, więc nie mogłam ukrywać się z niespodzianką. Szczerze powiem, Krzysztof zachwycił się prezentem i pochwalił się nim już na Facebooku, czyniąc z obrazu zdjęcie profilowe.
Za ciosem pokazałam więc jeszcze następny obraz, moją interpretację wypatrzonej parę lat temu sceny.
Dalszy ciąg za parę miesięcy.
niedziela, 18 marca 2018
OPLECIONE
Zapewne już Was trochę przyzwyczaiłam do przedświątecznego spowolnienia na i tak już powolnym blogu?
Nie da się inaczej, jeśli chce się porządnie przygotować Święta, nie tylko w swoim domu.
Dzisiaj krótki reportaż z tego, co pojawi się w niektórych domach na tegoroczną Wielkanoc.
Znowu zaprosiłam parafian (a właściwie parafianki) do nauki robienia stroików. Nauczona doświadczeniem, nie proponowałam szerokiego wachlarza możliwości, skupiając całe wysiłki uczestniczek na upleceniu wiklinowej klatki. Mimo wielu problemów, jakie stwarza wiklina i słuchanie instrukcji, zwłaszcza po polskim włosku. Mimo tego, że moje uczennice uparcie na witki mówiły filo (drut, nić, itp.), a ja nie znałam słowa ramoscello (gałązka), język gestów funkcjonował dobrze. W trakcie plecenia wzmacniałam kobietki nie tylko dobrym słowem, ale i mazurkami. Jedna uczestniczka na początku mocno się zniechęcała i marudziła, że wymieni swoje dzieło na któryś z moich pokazowych modeli. Na koniec już nie chciała się wymieniać. Wiedziałam, że tak będzie. Kocham te uśmiechnięte miny wychodzących z moich zajęć.
Oggi, un breve reportage di ciò che apparirà in alcune case per la Pasqua di quest'anno.
Nie da się inaczej, jeśli chce się porządnie przygotować Święta, nie tylko w swoim domu.
Dzisiaj krótki reportaż z tego, co pojawi się w niektórych domach na tegoroczną Wielkanoc.
Znowu zaprosiłam parafian (a właściwie parafianki) do nauki robienia stroików. Nauczona doświadczeniem, nie proponowałam szerokiego wachlarza możliwości, skupiając całe wysiłki uczestniczek na upleceniu wiklinowej klatki. Mimo wielu problemów, jakie stwarza wiklina i słuchanie instrukcji, zwłaszcza po polskim włosku. Mimo tego, że moje uczennice uparcie na witki mówiły filo (drut, nić, itp.), a ja nie znałam słowa ramoscello (gałązka), język gestów funkcjonował dobrze. W trakcie plecenia wzmacniałam kobietki nie tylko dobrym słowem, ale i mazurkami. Jedna uczestniczka na początku mocno się zniechęcała i marudziła, że wymieni swoje dzieło na któryś z moich pokazowych modeli. Na koniec już nie chciała się wymieniać. Wiedziałam, że tak będzie. Kocham te uśmiechnięte miny wychodzących z moich zajęć.
Oggi, un breve reportage di ciò che apparirà in alcune case per la Pasqua di quest'anno.
Di nuovo, ho invitato i parrocchiani (in realtà le parrocchiane) a imparare a fabbricare le gabbie. Non ho offerto una vasta gamma di possibilità, concentrando tutti gli sforzi dei partecipanti come intrecciare una gabbia di vimini. Nonostante molti problemi creati dal vimini ed ascolto delle istruzioni, in particolare l'italiano polacchi. Anche se i miei studenti hanno parlato ostinatamente di filo, io non conoscevo la parola ramoscello (ramoscello), il linguaggio dei gesti funzionava molto bene. Durante la intrecciatura, ho rafforzato le donne non solo con una buona parola, ma anche col polacco dolce pasquale "mazurek" . Una partecipante all'inizio fortemente scoraggiata e si lamentava che avrebbe scambiata il suo lavoro per uno dei miei modelli. Alla fine, non voleva scambiarla. Sapevo che sarebbe stato così. Adoro quei volti sorridenti che escono dalle mie lezioni.
środa, 14 marca 2018
niedziela, 11 marca 2018
O MILĘ DALEJ
Zupełnie niechcący trafiłam niedawno na Facebooku ogłoszenie, że gminny wydział kultury organizuje rodzaj spisu powszechnego artystów (zarówno profesjonalnych, jak i nieprofesjonalnych), którego owocem ma być wystawa zbiorowa w Villi Smilea.
Długo się nie zastanawiałam, zresztą nie mogłam, bo termin naglił (na ogłoszenie trafiłam na tydzień przed ustalonym terminem zgłoszeń). Pomyślałam, że to będzie zarówno dobra okazja do poznania tutejszego środowiska artystycznego, zobaczenia, co robią inni; jak i jakiś krok z moim pojawieniem się w środowisku. Zachętą było też miejsce. Może ktoś pamięta, gdy je opisałam w artykule "Rozważania na szóstej mili" ? W tym samym wpisie troszkę przypuściłam do myśli pomysł, że może kiedyś i ja wystawię się w tym miejscu. Nie pomyślałam, że po dwóch latach zamieszkam milę dalej.
Nie pomyślałam też, że z organizacją to tutaj różnie bywa, a tym bardziej, że różnie bywa z artystami.
Organizacja zaskoczyła mnie totalnie. Odezwały się stare nawyki z Ośrodka Kultury w Czerwonaku, w którym pracowałam. Tutaj choćby cień tego się nie pojawił, jak myśmy organizowali wystawy.
Powiem tylko dwa przykłady: 24 lutego mijał termin zgłoszeń. Zawiozłam papiery nawet dwa dni wcześniej, dowiedziałam się, że wystawa prawdopodobnie odbędzie się w czerwcu, a 2 marca dostałam maila, że 10 marca będzie inauguracja wystawy! Plakat informujący o imprezie pojawił się na dzień przed wernisażem. Przeczuwając już, że to nie będzie tak, jak sobie wyobrażałam, szybko skleciłam własny plakat.
Gdy pojechałam zawieźć zgłoszone obrazy, zauważyłam, że stosik ze zgłoszeniami do wysokich nie należy, do końca jednak nie wiedziałam, ile osób się wystawi, czego chyba nawet nie wiedział wydział kultury. Podczas wieszania moich wiekopomnych dzieł usłyszałam, że w tej samej sali stanie jeszcze rzeźba, a takowej nie widziałam na wernisażu, więc faktycznie z tymi artystami to różnie bywa. Nie spodziewałam się tłumów, nawet osoby, na które mogłabym liczyć miały akurat bardzo zajęty czas. Myślałam, że dwaj panowie wystawiający się w sąsiednich salach będą mieli swoich widzów, więc zniknę w tłumie. Okazało się, że to dla mnie przyjechało najwięcej osób, co samo przez się było bardzo miłe.
Dzięki kameralnej liczbie odbiorców nie miałam problemów z opisaniem swoich prac po włosku. Zresztą wystarczyło zacząć od tego, że się jest obcokrajowcem i się słabo mówi w tubylczym języku, wszyscy potem byli i tak zachwyceni i z uwagą słuchali, co mam do powiedzenia.
Na początku miałam pomysł, by wystawić pięć obrazów z serii "Na skraju wakacji" . Krzysztof podpowiedział mi, żebym raczej pokazała bardziej reprezentacyjną piątkę (tyle tylko można było wystawić).
Tak to na ścianach zawisły znane już tutaj obrazy (między innymi interpretacja kaligraficzna poezji Moniki Zawadzkiej, we włoskiej wersji) oraz jeden z nowej serii, nigdzie jeszcze niepublikowanej. Jeszcze nie pokazuję projektu, bo ciągle rośnie.
Dwoje wyraziło chęć dogłębnego jej zwiedzenia, co i też jest w moich zamiarach. Dzisiaj kilka zdjęć zrobionych podczas rzadkich jeszcze słonecznych chwil, a także nocnych, bo nie mogłam się opanować, tak lubię to miejsce.
Długo się nie zastanawiałam, zresztą nie mogłam, bo termin naglił (na ogłoszenie trafiłam na tydzień przed ustalonym terminem zgłoszeń). Pomyślałam, że to będzie zarówno dobra okazja do poznania tutejszego środowiska artystycznego, zobaczenia, co robią inni; jak i jakiś krok z moim pojawieniem się w środowisku. Zachętą było też miejsce. Może ktoś pamięta, gdy je opisałam w artykule "Rozważania na szóstej mili" ? W tym samym wpisie troszkę przypuściłam do myśli pomysł, że może kiedyś i ja wystawię się w tym miejscu. Nie pomyślałam, że po dwóch latach zamieszkam milę dalej.
Nie pomyślałam też, że z organizacją to tutaj różnie bywa, a tym bardziej, że różnie bywa z artystami.
Organizacja zaskoczyła mnie totalnie. Odezwały się stare nawyki z Ośrodka Kultury w Czerwonaku, w którym pracowałam. Tutaj choćby cień tego się nie pojawił, jak myśmy organizowali wystawy.
Powiem tylko dwa przykłady: 24 lutego mijał termin zgłoszeń. Zawiozłam papiery nawet dwa dni wcześniej, dowiedziałam się, że wystawa prawdopodobnie odbędzie się w czerwcu, a 2 marca dostałam maila, że 10 marca będzie inauguracja wystawy! Plakat informujący o imprezie pojawił się na dzień przed wernisażem. Przeczuwając już, że to nie będzie tak, jak sobie wyobrażałam, szybko skleciłam własny plakat.
Dzięki kameralnej liczbie odbiorców nie miałam problemów z opisaniem swoich prac po włosku. Zresztą wystarczyło zacząć od tego, że się jest obcokrajowcem i się słabo mówi w tubylczym języku, wszyscy potem byli i tak zachwyceni i z uwagą słuchali, co mam do powiedzenia.
Na początku miałam pomysł, by wystawić pięć obrazów z serii "Na skraju wakacji" . Krzysztof podpowiedział mi, żebym raczej pokazała bardziej reprezentacyjną piątkę (tyle tylko można było wystawić).
Tak to na ścianach zawisły znane już tutaj obrazy (między innymi interpretacja kaligraficzna poezji Moniki Zawadzkiej, we włoskiej wersji) oraz jeden z nowej serii, nigdzie jeszcze niepublikowanej. Jeszcze nie pokazuję projektu, bo ciągle rośnie.
Panowie, którzy wystawiali się razem ze mną skomplementowali moje prace, a jeden z nich zapytał, czy studiowałam na akademii, usłyszawszy odpowiedź, rozbrajająco powiedział, że to widać.
Sam jest amatorem gustującym w abstrakcyjnych zabawach strukturami.
Drugi pan zaprezentował fotografie, z których jedna, zrobiona na pustyni w Namibii wydawała się obrazem. Ogólnie świetne kadry, oddające nastrój miejsc zobaczonych podczas podróży po całym świecie.
Pierwsze koty za płoty, kilka nowych osób poznałam, dałam się poznać odpowiedzialnym za wystawy w gminie, czas pokaże, co z tego wyniknie.
Ja jeszcze na chwilę wrócę do samego miejsca, bo gdy byłam w nim pierwszy raz, było już ciemno. Ciekawostką może być fakt, że czworo z moich znajomych, mieszkańców Tobbiany, pierwszy raz było w Villi Smilea.Dwoje wyraziło chęć dogłębnego jej zwiedzenia, co i też jest w moich zamiarach. Dzisiaj kilka zdjęć zrobionych podczas rzadkich jeszcze słonecznych chwil, a także nocnych, bo nie mogłam się opanować, tak lubię to miejsce.
Wystawa czynna jest do 8 kwietnia. Można ją zwiedzać w soboty i niedziele oraz dni świąteczne w godzinach 16:00-19:00. Jest to też okazja, by zobaczyć chociaż fragment Villi Smilea.
Subskrybuj:
Posty (Atom)