wtorek, 28 czerwca 2016

HEJ, TAM! NA POŁONINIE!

To było trzecie podejście do wyprawy poza miasta i miasteczka. Pomysł padł ze strony Krzysztofa, trochę już umęczonego zwiedzaniem. Nie dziwię się. Jakoś też miałam ochotę na powietrze, rośliny, tak bez architektury, samochodów, tłumów, chaosu, hałasu.
A nie, nie. Hałasu nie udało nam się uniknąć, ale był bardzo specyficzny.
Wybraliśmy się w góry!
Tak, tak. Ja, histeryczny lękowiec wysokościowy dałam się namówić na wyprawę.

Nie myślcie, że coś się zmieniło. Po prostu, już widziałam te góry, byłam niepodal celu 10 lat temu, a z kolei poczatek naszej trasy przewinął się gdzieś na zdjęciach z grzybobrania.
Z całej wycieczki najtrudniejsza była jazda samochodem, bez "travel gum" chyba bym nie dała rady. Przezornie też uszykowałam wersję piknikową obiadu, żeby nie jechać z pełnym żołądkiem.
Dojechaliśmy na wysokość ok. 1600 m n.p.m. i zaczęliśmy właśnie od posiłku.


Auta zostawia się na drodze, w punkcie szumnie nazwanym Parcheggio Lago di Scaffaiolo, dalej rusza się oznaczonym szlakiem. Łagodne podejście trwa około godziny i kończy się nad lago (czyli jeziorem). Można, oczywiście, iść dalej, ale na pierwszy raz trzeba było zadać sobie przejście w wersji light.
Dziwnie może to zabrzmieć, ale udało mi się nawet lekko zmarznąć. I powodem tego nie była bezpośrednio wysokość, tylko wiatry wspinające się po przełęczach. Były tak silne, że kilka razy z ledwością utrzymałam równowagę. Ciekawa jestem, czy zawsze tak dują? Gdy tylko przeszliśmy na zawietrzną stronę gór, wszystko się uspokoiło. Wtedy można było naprawdę odczuć, jaka jest różnica temperatur między niziną a szczytami Apeninów. Coś wspaniałego na piekące upały!
Zdjęcie sferyczne z wyprawy.
Spodziewałabym się większej liczby ludzi, bo wszak niedziela, trasa łatwiuśka (nawet zakwasów nie miałam, ja - cienias sportowy), zdarzały się większe grupki, rodziny, ale wszystko jakoś tak znośnie, bez utrudnień w ruchu. Większość wyruszyła rano, zjadła zapewne coś u góry i wracała, gdy my dopiero weszliśmy na szlak.






Z powrotem szlaki świeciły pustkami, z rzadka żegnając niedobitków. Nasze auto było już jedynym oczekującym.


Największy harmider robiły dzieciaki pod schroniskiem.

Zaczynały właśnie kolejny wakacyjny turnus przygody w górach. Świetny pomysł, brak zasięgu telefonii i internetu "skazał" je na zabawy proponowane przez prowadzących ten obóz. Widzieliśmy jak poszukiwali skarbów.

W ulotce było wspomniane, że będą też poznawać rośliny, uczyć się różnych ciekawych zjawisk, itp.
Niektórzy dorośli chyba już swój skarb znaleźli:

A skoro już o schronisku mowa. To dzięki zawieszonej tam web kamerze (chyba sygnał idzie przez satelitę, bo wspomniałam już, że sieci nie ma) wcześniej uniknęliśmy wędrówki w chmurach. Dwie kolejne niedziele podglądałam rano, jaki jest stan. Miałam wrażenie, że kamera się nie odświeża, bo  było widac tylko stolik przed schroniskiem. W końcu ukazało się i jeziorko i cała dal za nim.










W schronisku najpopularniejszym napojem była ... herbata!
No, baaa!
Po takich hulaszczo-wietrznych kompanach podróży nic innego nie wchodziło w grę. Plus trochę słodkiego, ale to w ramach obchodów pewnej rocznicy.

Niniejszym chciałam też odszczekać lekkie podśmiechujki z pewnej pary, która wydawała się przesadnie ciepło ubrana.

Ja wzięłam na wszelki wypadek coś z długim rękawem. Głównie szczelne okrycia głowy budziły potem moją jawną zazdrość, zwłaszcza w drodze powrotnej, gdy szliśmy szczytami na wysokości niemal 1800 m n.p.m. Nagrałam to wycie wiatru, chociaż moja głowa dotąd pamięta i ten dźwięk i te szalone prądy powietrza czyniące mi nową fryzurę na głowie. I dla porównania, już niżej, gdy z powrotem było słychać ptaki.
Postanowiałam patrzeć nie tylko w dal, ale i uważnie pod nogi, by przyjrzeć się roślinności. O jagodach już wiedziałam, tym razem zaskoczyły mnie żółciuśkie bratki. Nie miałam pojęcia, że są w stanie tak wysoko i dziko rosnąć. Wiele razy przekraczaliśmy strumyki, nie dziwiły więc przy nich swojskie kaczeńce. Przyznam się od razu, że wzruszyłam się na widok niezapominajek. Pierwszy raz widziałam je tu w naturze.










Cały spacer dodał mi skrzydeł. Czułam się fantastycznie, już bym chciała wrócić i powędrować którymś ze szlaków. Czarnych jagód jeszcze nie było, ale spróbujcie sobie wyobrazić, że większość zieleni na tych wzgórzach jest utworzona przez krzewinki.









Zbierać bez specjalnej licencji ich nie można, ale tak garściami do buzi, i owszem.

Informacja dla chętnych takiej przygody:
Większość trasy przebiega w Toskanii, tylko na końcu wkroczyliśmy na teren Emilia-Romania.
Na początek szlaku można dojechać autem, choć droga na końcu jest bardzo "terenowa".

Można też zostawić auto w Doganaccia, podjechać kolejką (widziałam działającą), można i z Doganacci już iść pieszo. Tuż przy "pinezce" wchodzi się na szlak (na widocznej mapie w prawo) i idzie ku jeziorku. Trasa jest oznaczona barwami naszej polskiej flagi.

Ta wyprawa, a raczej wyprawka, była też uczczeniem mojej osobistej rocznicy (już dziewiątej) zmiany życia, wywrócenia go do góry nogami. A może wręcz przeciwnie? Stanięcia na nogach, choć z bardzo dużymi skrzydłami ? Tym razem więc moje zdrowie wypiję czymś absolutnie pysznym i bezalkoholowym, o czym wspomniałam w artykule o strawionym Neapolu. Otóż, Krzysztof kiedyś w jednym z barów wypatrzył spremuta, czyli świeżo wyciskany sok z granatów. Lekko cierpki, wspaniały smak! W Neapolu sfotografowałam plakat, na którym napisano jakieś jednostki antyoksydantów, których granaty mają niebotyczne ilości.

Bez względu na ich wartość odżywczą polecam przekroić owoc na pół, posłużyć się wyciskarką do cytrusów i pić.
Tak smacznie i zdrowo zaczęłam dziesiąty rok zamieszkania w Toskanii.
Alla salute!
SalvaSalvaSalvaSalvaSalvaSalva
SalvaSalvaSalvaSalvaSalvaSalvaSalvaSalvaSalvaSalva
SalvaSalva

niedziela, 26 czerwca 2016

TO TU, TO TAM

Ze zdziwieniem obserwuję zmiany, jakie zaszły we mnie, jako turystce. Na przestrzeni kilkunastu lat od planów w tabelkach, niemal co do godziny rozpisanych, doszłam do zupełnego braku przygotowania.
Na Neapol nie było więc rubryczek, świadomie odpuściłam poszukiwania w przewodnikach i internecie. Nastawiłam siebie i Krzysztofa ma powolne snucie się po mieście i próbę wyczucia jego charakteru.
Owszem, chciałam zobaczyć parę miejsc, ale to można właściwie było zrobić w jeden dzień, tylko trochę za daleko, by jechać do Neapolu w tę i z powrotem. 
Miasto samo podpowiedziało, co zobaczyć.

Zapewne zupełnie inne byłyby te trzy dni, gdybym zdecydowała o innej dzielnicy, innej ulicy. Pierwszy cel (o którym za chwilę) pomógł mi w wyborze B&B na Via San Sebastiano. 
Jestem bardzo zadowolona z miejsca. Nie dość, że cała starówka w pieszym zasięgu, to jeszcze do dyspozycji gości były tarasy na dachu budynku, co znaaaaacznie poszerzało widoki.

Jest to o tyle dobre, gdyż ulice starego Neapolu zdały mi się wysokimi, dość słabo doświetlonymi wąwozami.

Tarasy B&B toną w roślinach utrzymywanych przez starszego pana, dumnego jak paw ze swoich ogrodniczych sukcesów. Mimo, że nie widać stąd morza, jego wpływ ponoć jest bardzo pomocny latem. Dziadek powiedział mi, że bryza od morza wspina się na wzgórze z Zamkiem Sant'Elmo, a potem spływa delikatnym chłodem, właśnie w kierunku tarasów.
w ramce: tarasy

Jednego wieczora usiadłam sobie na najwyższym tarasie, gapiąc się z zachwytem to w tę, to w tamtą.

A teraz Neapol!

PIERWSZY DZIEŃ
Oprócz Mitoraja w Pompejach i Muzeum Archeologicznego miałam jeszcze tylko jeden określony cel - zobaczyć Cristo Velato. I to do Kaplicy Sansevero skierowaliśmy pierwsze kroki. Cena biletu, w proporcji do tego, co się zobaczy, poraża. Uffizi kosztują 8 euro, gdy nie ma wystaw czasowych, więc zaskoczyło mnie 7 euro za zobaczenie właściwie jednej rzeźby i przy okazji barokowego wystroju kaplicy. Mam swoją teorię na temat tak wysokich kosztów - w kaplicy nie wolno robić zdjęć, co skutecznie egzekwuje tylu strażników, że musi mieć to przełożenie na cenę biletu.
Jednak pragnienie zobaczenia tego dzieła przeważyło. Od dłuższego już czasu marzyłam, by obejrzeć  je centymetr po centymetrze, sprawdzić, czy na pewno to wszystko marmur. Ponoć kiedyś ludzie ukuli teorię, że Giuseppe Sanmartino wynalazł sposób na marmuryzację tkaniny. Nawet zbadano, czy to prawda. Ha! Czysty marmur - czyste piękno.

http://www.museosansevero.it/images/gallery/1.jpg
Byłam tak bardo ukierunkowana na spotkanie tylko z tą rzeźbą, że właściwie nie miałam pojęcia o miejscu. Wiedziałam, że wystrój barokowy, a właściwie rokokowy i tyle. Pomysłodawcą był Raimondo di Sangro, Książę San Severo, którego rodzina miała w pobliżu pałac. Sam budynek był najpierw postawiony jako wotum przebłagalne, by potem zostać przekształconym w kaplicę pogrzebową. W XVIII wieku Raimondo kazał wszystko przebudować. Zatrudnił dobrych lokalnych artystów. Znadziecie tam jeszcze wiele rzeźb o wysokim poziomie artystycznym. Cirsto Velato jest ułożony na środku kaplicy. Zaraz w pobliżu stoją dwa inne niesamowite dzieła "Skromność" oraz "Rozczarowanie". Maestria dłuta!
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/f3/Pudicizia%2C_Cappella_Sansevero.jpg

Ponoć sieć z "Rozczarowania jest wraz z całą fugurą wyrzeźbiona z jednego bloku marmuru.
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/72/Disinganno%2C_Cappella_Sansevero.jpg
Trudno nie wspomnieć, że kaplica obecnie jest zdekonsakrowana i otoczona atmosferą ezoteryczności, gdyż Raimondo byl wybitnym naukowcem, ale i alchemikiem i pierwszym mistrzem loży masońskiej w Neapolu. Klimat podbijają dwa szkielety, a właściwie to ludzkie sylwetki (męska i żeńska) z dokładnym odtworzeniem układu krwionośnego.
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/7/7b/Macchine_Anatomiche_CS_1.jpg

Dotąd niektórzy są przekonani, że Książę Raimondo wlał w żyły żywych ludzi rtęć, lub jakąś substancję metalizującą żyły i tętnice. Dotarłam jednak do informacji, że to doskonała konstrukcja z drucików i barwionego wosku. Czarna legenda di Sangro trwa także dlatego, że przed śmiercią zniszczył wszystkie swoje badania i nie wiadomo, na ile był naukowcem, a na ile "mieszał".

Po wyjściu z kaplicy pozostało snucie się po mieście. Może dobrze jest spojrzeć z góry, z czym przyszło nam się zmierzyć. Na chybił trafił wybraliśmy kierunek Capodimonte. Muzeum nie leżało w  planach, jedyne leżenie to to pod palmą.

Krzysztof je uskutecznił (w końcu sobie wypoczął), a ja się pokręciłam, popodziwiałam, popodglądałam. Cudowne nicnierobienie.



Po kolacji jeszcze ruszyliśmy po Starówce. Największym zaskoczeniem była dla mnie fasada katedry.  Skąd we mnie przekonanie, że to szalejący barok?

Średniowieczna piękność zawładnęła mną i kazała jeszcze wrócić. Dlatego teraz dołączę drugą część, widzianą za dnia.

Usiadłam zaraz po wejściu i usiłowałam oswoić się z jej odmiennością i pięknem.

Tego należało się spodziewać, że w środku nastały i inne epoki.

Przyznam, że Kaplica św. Januarego ujęła mnie rozmachem, kunsztem, nawet na chwilę zapomniałam, że moje serce należy do średniowiecza.

No i troszkę zaczęłam żałować, że się nie przygotowałam. Pokazuję więc dzisiaj pierwsze wrażenia, a kiedyś (obiecuję sobie samej) wrócę jednak ze szegółowym planem świątyni.




DRUGI DZIEŃ
Lwia część zeszła na Pompeje, ale po powrocie do Neapolu mieliśmy jeszcze czas, by pójść w kierunku morza, dzięki temu zachwyciłam się Castel Nuovo. Ależ zwodnicza jest ta nazwa "Nowy Zamek". Już trochę wiem, że nazwa wynika z historii powstania budynku, lecz nie będę się nad nią zatrzymywać. To następne miejsce do powrotu.

Niezwykłe wrażenie robi to, co sąsiaduje zaraz z zamkiem. Widzicie, skąd te tłumy spotkane rano w Pompejach?

A może by tak na następne wzgórze?
Tylko jak tam dotrzeć?
Dokładnie na trasie do stacji odjazdu kolejki była Galeria Umberto I. Ależ byłam rozczarowana! Myślałam, że to tak samo, jak w Mediolanie, tętniące życiem centrum hadlowo-gastronomiczne.
Uwięzione w pajęczynach anioły ze smutkiem spoglądały na wnętrze, za dnia jeszcze jako tako funkcjonujące, a nocą będące legowiskiem.

Zdjęcie sferyczne Galerii
I znowu przeskoczę dzień, by połączyć to z odkryciem, że w pobliżu Muzeum Archeologicznego jest jeszcze jedna podobna struktura, zupełnie nieczynna, sprawiająca wrażenie remontowanej, ale coś mi mówi, że ten stan potrwa jeszcze długo.

Czas na funicolare.
Plan metra Neapolu jest taki jak to miasto, chaotyczny, mało zrozumiały.
Jeśli ktoś nie wie, że kursują tu kolejki, to będzie miał niezłą zagwozdkę, co oznaczają na planie metra krótkie proste odcinki, w kontraście do poplątanych dłuższych krzywych linii.
Jestem ciekawa, czy ktoś wie, na jakiej zasadzie kolejka zatrzymuje się na stacjach pośrednich, albo się na nich nie zatrzymuje. Nie umiem wywnioskować nic na podstawie jazdy w tę i z powrotem.
http://www.danpiz.net/napoli/trasporti/

Kolejka to nie ostatni środek lokomocji, by dostać się na wzgórze. Kocham ruchome schody! Jeszcze trochę deptania i ukazuje się Sant'Elmo. Imponujące zamczysko było już zamknięte, ale i tak nie chcieliśmy go zwiedzać.

Nas interesował widok na Neapol.
Nie wiem, czy pomógł ulubiony aperol spritz, czy zachodzące słońce, czy tak jest autentycznie? Z góry to zupełnie inne miasto. Zniknęło wrażenie szarych, tonących w cieniu wąwozów. Zrobiło się malarsko, zachwycająco, majestatycznie, pięknie, ... Mogłabym wymyślać jeszcze wiele określeń. Tylko jeden cierń w oku. Zastanawiam się, czy mieszkańcy czują niebezpieczne sąsiedztwo Wezuwiusza? Czy po prostu wolą nie zastanawiać się nad jego codzienną obecnością?

TRZECI DZIEŃ
Pociąg do Florencji mieliśmy ok. 18:00, nie planowałam, by cały ten czas siedzieć tylko w Muzeum Archeologicznym (o którym napisałam łącznie przy okazji wizyty w Pompejach). Pomysł na to, gdzie pójść narodził się dzień wcześniej.
Wychodząc z B&B skręcaliśmy albo w kierunku Starówki, albo na Piazza Dante. Kilka razy przystanęłam na skrzyżowaniu Via San Sebastiano i Via Benedetto Croce,  bo nie dało się nie zauważyć pięknej średniowiecznej wieży.

Dlaczego nie zajrzałam za nią? Pewnie tak mnie ciągnęło do historycznego centrum? W końcu zmieniliśmy kierunek i wtedy szeroko otworzyłam oczy. A cóż to za cudo?



I jeszcze wirydarz z krużgankami mają! Buu, za późno, właśnie zamykali. Na szczęście, to było drugiego dnia, więc trzeci zaczęliśmy od Santa Chiara.
Tego się nie spodziewałam! Najpiękniejsza niespodzianka z wyjazdu do Neapolu.
Kościół jest odbuowany po zniszczeniach wojennych. Podczas odbudowy postanowiono wrócić nie do stanu sprzed wybuchu bomby, lecz "ciut" dalej, do średniowiecza. A że zachowało się trochę wyposażenia, mogłam kręcić się w zachwycie.
To jednak nie wszystkie piękności. Santa Chiara jest olbrzymim kompleksem klasztornym, a tym, co przyciąga turystów, jest chiostro - moja ulubiona forma architektoniczna. Właściwie to są ich cztery, ale udostępniony jest jeden, a drugi podejrzałam z daleka. I tak nadmiar wrażeń. Takiego w życiu nie widziałam. Co za rozmach! No, i wystrój.

Wszędzie, gdzie się da majolikowe kafelki. Najbardziej intryguje mnie fakt, że wsród wielu scen z życia codziennego Neapolu tylko jedna ma jakiekolwiek zabarwienie religijne. Chociaż z religią to tu jedyny związek ma zakonnica. Nie dziwiłoby mnie to wcale, ale to przecież wirydarz klasztorny.

Dla równowagi ściany krużganków pokrywają freski ze świętymi i biblijnymi scenami.

Wszędzie rytmy, a to majolikowych kolumn, a to ostrołukowych krużganków i do tego najbardziej skomplikowany rytm - kropli fontann i deszczu.

Moje stado Aniołów Stróżów znowu dało o sobie znać. Pogoda na poczatku czerwca obficie obdarzała mieszkańców Półwyspu Apenińskiego ulewami. Ryzykancko nie wzięliśmy ze sobą parasoli. Wyobraźcie więc sobie nasze szczęście, gdy jedyne opady, dość solidne, trafiły się w momencie, gdy bezpiecznie szliśmy krużgankami i zwiedzaliśmy przyklasztorne muzeum.
Tylko na zdjęcie sferyczne już powoli traciliśmy nadzieję. Niepotrzebnie.
kliknij, żeby się rozejrzeć
W oczekiwaniu, aż deszcz łaskawie sobie pojdzie, zajrzeliśmy jeszcze do małego muzeum. Ileż tam skarbów! Małe muzea są takie na ludzką miarę, nie oszołomią, zachwycą, zaskoczą, dadzą czas na wnikliwe przyjrzenie się detalom, bo nie goni mnie świadomość, że przede mną jeszcze kilometry korytarzy. Łatwo mi zapamiętać zachowane fragmenty rzeźb, kunsztowne relikwiarze i niewielką bibliotekę z manuskryptami.




Wszystko to czekało na mnie, zaraz za wieżą.
Wyszliśmy, ale coś nas jeszcze korciło.
Niemal naprzeciw był drugi kościół.
Zaciekawił mnie przedziwną fasadą z diamentowym boniowaniem.

Ciężka, mało zachęcająca. Poczytałam o niej, bo mnie zaintrygowała, ponoć na kamieniach są znaki w języku aramejskim, zapisano nimi jakiś utwór muzyczny. Nie wszyscy naukowcy z tym się zgadzają. Fakt, że ozdoba niezwykła. Tylko sam portal zapowiada, że we wnętrzu będzie barokowo. I jest!

Łatwo mi nie jest z tym barokiem. Ale właśnie z tym stylem kojarzyłam wcześniej Neapol.
Zajrzeliśmy do wnętrza także ze względu na pochowanego tam człowieka. To lekarz, kanonizowany przez Jana Pawła II - Giuseppe Moscati, zwany lekarzem biednych, żyjący na przełomie XIX i XX wieku. Był wybitnym lekarzem (notkę o nim można po polsku przeczytać na wikipedii). Dzień wcześniej spotkaliśmy dom, w którym mieszkał ów lekarz. Na tablicy upamiętniającej napisano, gdzie jest pochowany, skoro więc byliśmy w pobliżu ...
Widać, że pamięć o nim jest bardzo żywa, okazywana bardzo "południowo" - wraz z modlitwą.

Po prawej stronie prezbiterium jest przejście do oratorium poświęconego lekarzowi. To nie tylko kaplica, ale i muzeum, w którym zgromadzono meble i drobne przedmioty z mieszkania Moscatiego.

Mogłabym powiedzieć, że Kościół Gesù Nuovo to kościół kolekcjonerski. Takim go zapamiętałam.
W kaplicy Francesco de Gieronimo stworzono niezwykłą konstrukcję z relikwiarzami. Swoista biblioteka.

Jeszcze bardziej poruszającą kolekcję można obejrzeć w zakrystii. Przypomniała mi vota z kościoła w Poggibonsi. Pamiętacie, te papierowe? (kliknij, żeby zobaczyć). Tutaj zobaczyłam mnóstwo dowodów wdzięczności w postaci metalowych plakietek. Tak jak te z Poggibonsi, tak i te wskazują, za uzdrowienie której części ciała złożono wotywną tabliczkę. Ile ludzkich historii kryje malutka zakrystia!

W Neapolu nie można nie zauważyć tradycji, wręcz szaleństwa na punkcie szopek. Złożoną widzieliśmy w Santa Chiara.

Szopki, a raczej ich elementy, zaczepią Was na ulicy. Najlepiej udać się na Via San Gregorio Armeno.

I już zupełnie na koniec tego długiego wpisu galeria "Wyrwane z kontekstu i z chronologii".

Kaligrafia po napolitańsku





Wieczna pamięć o Toto', krótka trwałość napisu.

Zazwyczaj wymazuje się, wydłubuje, byle nie zachowała się żadna pamiątka, że Włochy przeszły przez erę faszystowską
i miały nawet swój kalendarz odliczający lata.

Przed wyborami samorządowymi.

Vico del Fico al Purgatorio, kiedyś Salvonato, kiedyś dei Rota, kiedyś  degli Offieri

NIe tylko w Wielkiej Brytanii marzą o wyjściu z UE

Plac Miłości (ale w znaczeniu chrześcijańskim, dobro czyniącej)
Te siostry powinny być na zdjęciu z nazwą placu

Albo ci duchowni

Ten pan wymaga Carità

Nie ma, jak w pracy

Spowiedź czy rozmowa? Spowiedź.

Kawiarniane stoliki




A jeśli na balkonie byłaby babuleńka, to po zakupy nie musi schodzić, wjadą koszykiem.





 Mini pranie - nie mogło zabraknąć prania w Neapolu.


I jeszcze kilka ujęć z ulic




Spaccanapoli

Grecja?

Jak nie w Neapolu :)


Nie mam pojęcia, co to. Do procesji?

...i  ta air condition!

Moje najulubieńsze z Neapolu.




SalvaSalva