środa, 28 listopada 2007

ANIELSKI BRAT

Od  5 miesięcy mieszkam w Toskanii!!!. Z tej okazji nie można było powszednio zacząć 6 miesiąca, więc pojechaliśmy do Florencji. Długo już sobie ostrzyłam ząbki na Klasztor Św. Marka, którego chyba najsłynniejszym mieszkańcem był Savonarola. Ale w sławie, i to ze wszech miar dobrej, nie ustępuje mu Fra Angelico. Po prawdzie mówiąc, to dla tego braciszka ludzie drepczą do starego klasztoru.

 
Nie wiem właściwie jak opisać to, co nieopisywalne. Może skoncentruję się tylko na Fra Angelico i inne cuda pozostawię milczeniu? Wcześniej znałam jeden obraz Fra Angelico, z Cortony, z Muzeum Diecezjalnego. Uważałam, że już dla samego niezwykłego „Zwiastowania” warto tam pojechać, że niejedno polskie muzeum marzyłoby o takim obrazie, a co dopiero wspomnieć o paru kompozycjach Signorellego.
No i jeszcze jedna dla mnie nniesłychanie ważna rzecz dotycząca San Marco we Florencji: Po raz pierwszy zobaczyłam jedno z dzieł z mojej pracy magisterksiej. Co za czasy! Ja pisałam tylko o reprodukcjach a tu sobie idę i patrzę: "Noli me tangere".
Fra Angelico - brat anielski. Dwa różne oblicza. Freski i obrazy (najczęściej ołtarzowe).
Zaczęliśmy od fresków. Trudno pojąć, że mieszkający w klasztorze zakonnik ot pomalował swoim współbraciom cele. Bagatela, spędził na tym 12 lat! A zrobił to perfekcyjnie. Pojedyncza cela jest malusia i była zamieszkała przez jednego dominikanina, malunki miały służyć kontemplacji, rozmodleniu. Idąc od jednego do następnego pomieszczenia, coraz jaśniej widać celowość kompozycji. Czyste, proste rozwiązania. Niezaludnione tłumami powierzchnie. Kameralne spotkania pod krzyżem, przy grobie. Czasami brak roślinności, tylko nagie skały i układy kompozycyjne z ludzi. W dążeniu do uproszczenia treści Fra Angelico posunął się do abstrakcyjnie niemal pojmowanego symbolu. Odcięta głowa plująca na Chrystusa, wisząca w powietrzu głowa kobiety i zapierającego się Św. Piotra. Dłonie ucięte ostrą linią, wymierzające ciosy Chrystusowi. Niebywałe! W XV wieku braciszek zakonny siedząc w klasztorze dochodzi odważnie do takich skrótów myślowych. Ale to jeszcze nie koniec. Nie poczytując mu tego za brak natchnienia w treści, zadziwiłam się jak mógł 8 razy przedstawić tę samą scenę, a mianowicie Św. Dominika rozmodlonego pod krzyżem. Ileż gestów można odnaleźć w postawie klęczącego! A to chwyta się krzyża, jak ostatniej deski ratunku, a to rozkłada ręce, a to biczuje ciało bądź też składa pobożnie dłonie.
Co ciekawe, w celi Savonaroli nie było fresków. Konsekwentnie nie wspomnę o cudownie prostym biurku z pokoju mnicha. Nie wspomnę o wyraźnym uwielbieniu dla kontrowersyjnego dominikanina, a wręcz o czci. No bo jak inaczej nazwać resztki jego ubrań określone jako relikwie? Trudno mi rozeznać się w słuszności postawy Savonaroli, ale nie tutaj miejsce na to. Zresztą muszę wrócić do niektórych lektur i poszukać nowych informacji o tej postaci. Nie oparliśmy się za to odwiedzeniu miejsca stosu na Piazza Signoria.

Po obejrzeniu fresków znaleźliśmy się w zupełnie odmiennym świecie przyklasztornego muzeum, świecie bogactwa barw, przepychu faktury złoceń, misternych koronek pociągnięć pędzla, godnych największych miniaturzystów. Z opuszczoną szczęką wściubiałam nos w przestrzeń dzielącą mnie od obrazu. Z zapartym tchem śledziłam ruchy ręki mistrza. Oniemiała stanęłam i nie wierzyłam cudownemu zestawieniu zieleni z różem. Jeden człowiek to uczynił? Fowiści ze swoją intensywnością barwną to raczkujące niemowlaki przy tych błękitach, czerwieniach i omdlewających złoceniach. A pomysł na Sąd Ostateczny powinien każdego przekonać o błędnym mniemaniu jakoby piekło nie istniało, albo było o wiele bardziej interesujące.  Egzaltacja to oczywisty stan, w który się popada po obcowaniu z geniuszem i całym sercem dziękuje za ogłoszenie Beato Angelico faktycznie błogosławionym (przez Jana Pawła II) i patronem malarzy. Zdjęć nie można było robić. Jedynie w krużganku pozwolono nam na dwa ujęcia.
   
 Reszta więc do obejrzenia chociażby tutaj: http://www.abcgallery.com/A/angelico/angelico.html albohttp://cgfa.sunsite.dk/angelico/ .
Za to mam w końcu obiecane zdjęcia bombek. Nie chcę zasypywać zapiśnika wszystkimi pojedynczymi zdjęciami, a poza tym nie mam pojęcia jak zrobić dobrze zdjęcie, bez blików. Zapraszam więc niebawem do galerii decoupage Boże Narodzenie na www.matyjaszczyk.com .
   
   


      

wtorek, 27 listopada 2007

GĘSTA CZEKOLADA I DECOUPAGE

Pracownia mnie wessała. Z ledwością pamiętam o posiłkach, że nie wspomnę o porządku. Na szczęście mój "chlebodawca" popiera to wariactwo.  Wczoraj miłym akcentem, ale i tak w pracowni, było spotkanie decoupażowe.
Przyszła Gulietta:
 
Gabriela:
Marisa:
Teresa:
oraz Ania:
W Ani miałam dużą pomoc jako w tłumaczce. Zaproponowałam zrobienie w miarę łatwych bombek z papierem ryżowym i serwetką, plus efekty sepcjalne, typu brokat i sztuczny śnieg, Pracowało nam się przesympatycznie, a w nagrodę zjedliśmy słodkie (bo i Krzysztof za pracę fotografa też się załapał), popijając ciepłą czekoladą. 
Zdjęcia też trochę zdradzają pozaczynane moje prace. Jeszcze trochę dopieszczania mi zostało. Niedokończone anioły smutnie spoglądają spod okna.
No może jutro?? Ale w kolejce stoją już świece oraz talerz.  Najmniej zadowolone z zamieszania były psy. Druso patrzył ogłupiały, a Bojangles nawet już patrzeć na to nie mógł.
    
W końcu wyjrzało słońce, więc czem prędzej zabrałam się za mycie okien. Na razie pokonałam trzy. Potem mnie pokonała pracownia. Znowu wchłonęła na niemal cały dzień. Zaczełam świecować, a to żmudny proces. Gdzieś w oczekiwaniu na roztopienie parafiny lakierowanie bombek i podmalowywanie talerza. I tak do wieczora. Basta! Zdjęć brak, bo ciągle brak detali wykoczeniowych.

piątek, 23 listopada 2007

TANIE WINO, NIE "JABOL"

Dalszy ciąg zapasów na zimę – bardzo specyficznych zapasów. Dzisiaj zakupiliśmy 54 litry wina z regionu Chianti. Taki rodzaj zakupu nazywa się sfuso. Jest to wino do samodzielnego, rozlania sprzedawane z beczki. My odkupiliśmy od kogoś w gąsiorze (do oddania). Ono jest oczywiście mniej szlachetne od butelkowanego i rejestrowanego chianti, ale w sam raz do codziennych obiadów.Taki gąsior 54 litry to 70 €. Wino można korkować albo kapslować. Tubylcy doradzili nam kapslowanie, bo korek może czasami przepuścić powietrze i żeby się przed tym uchronić na wierzch nalewa się oliwy. Kapsle niestety są mniej ładne, ale praktyczniejsze. Butelki w hurtowni to 6€ za 20 sztuk. Nie wiem, po ile są kapsle, wężyk specjalistyczny do rozlewania, ale to groszowe sprawy. Po przeliczeniu na złotówki uzyskujemy koszt dobrego „jabola” nieprawdaż?
Najpierw trzeba umyć butelki. Do suszenia w sam raz nadaje się znaleziona na plebanii suszarka.
  
 Potem trzeba ściągnąć olej.zabezpeiczający wino przed powietrzem. 
   
Następnie dopiero rozlewa się wino do butelek i kapsluje. Wężyk do przelewania ma sprytną koncówkę, która odcina dopływ wina, gdy sie napełni butelka.
   
W wolnej chwili siądę i wymyślę jakąś etykietkę. A jeśli będziemy podawać to wino gościom, to zawsze można odkapslować i dać jakiś ładny korek wielokrotnego użytku.
Ponieważ pracownia ruszyła w końcu pełną parą większość czasu siedzę o góry i majstruję bombki. Ciągle jednak jeszcze trzeba poczekać na zdjęcia.
Dzisiaj też zajrzałam w końcu na www.nasza-klasa.pl . Informację o portalu podesłał mi Tata. I co się okazało? Moja klasa i z podstawówki i z liceum już jest tam w zalążkach. Odezwały się już pierwsze osoby. Bardzo mnie fascynują losy ludzi.
A teraz na życzenie Marianki przepis na szarlotkę „bez problemów”:
Składniki:
·         30 dkg mąki,
·         15 dkg schłodzonego masła  
·         10 dkg drobnego cukru,
·         cukier wanilinowy  
·         cynamon
·         1 żółtko plus łyżka śmietany,
·         1 kg jabłek
 Sposób przygotowania:
1. Przesianą mąkę mieszamy z posiekanym schłodzonym masłem. Dodajemy cukier, żółtko i szybko zagniatamy ciasto. Jeśli jest zbyt kruche i nie chce się gładko zagnieść, to dorzucamy łyżkę śmietany. Ja to robię w robocie i cierpliwie czekam aż ciasto się zagniecie. A zagniata się po dłuższym czasie. Raz dodałam do ciasta kilka kropel olejku migdałowego – przepychotka!
2. Formujemy w dosyć gruby wałek i wkładamy do lodówki na ok. 1 godz.
3. Formę do pieczenia o średnicy 26 cm smarujemy masłem. Ciasto po wyjęciu z lodówki dzielimy na 2 części w proporcjach 2/3. Większym kawałkiem wyklejamy dno formy. Pozostałą część chowamy do lodówki.
4. Wyklejanie ciastem: najprościej pokroić ciasto w plasterki ok. 0,7 cm i układać je na formie łącząc brzegi dotykających
do siebie plasterków, lekko rozpłaszczając i uciskając zachodzące na siebie brzegi. Nakłuwamy ciasto w kilku miejscach widelcem i wkładamy do dobrze nagrzanego piekarnika na ok. 20 min. Ciasto po wyjęciu musi być suche i tylko lekko zarumienione.
5. Jabłka obieramy i trzemy na tarce o grubych oczkach. Na wyjęty z piekarnika spód ciasta wykładamy utarte jabłka, odciskając je energicznie z soku. Robi to wrażenie, że pozostaje "samo suche", ale to pozorne. Sok pozostały z wyciśnięcia wypić jednym duszkiem. Posypujemy cynamonem i cukrem wanilinowym
6. Teraz należy resztą ciasta wykleić wierzch. Można sobie poskubać, można zrobić jakąś krateczkę – jak kto woli.
Pieczemy ok. 30 min. w temp. 200 ˚C
7. Po wyjęciu z piekarnika posypujemy obficie cukrem pudrem, albo ozdabiamy polewą czekoladową, nie zaszkodzą na pewno lody. Ja nie przepadam za cukrem pudrem, zimą więc pozostaje wersja z kropelkami sosu czekoladowego.
Podana przeze mnie ilość masła została zredukowana z podanych 20 dag, bo ciasto wydawało mi się za tłuste
 


środa, 21 listopada 2007

TROCHĘ O OPIECE ZDROWOTNEJ

Dzisiaj pojechałam z Krzysztofem do szpitala, gdzie w ambulatorium usuwano mu znamię z głowy. Nie wiadomo było, jak się będzie czuł, więc na wszelki wypadek pojechałam, żeby w razie czego robić za kierowcę. Rana wygląda na razie obrzydliwie jak krwisty krater po ścięciu wierzchołka. Tutaj jednak, w przeciwieństwie do temperatur wulkanicznych, zastosowano mrożenie. Brrr! Ciekawie wygląda tutaj system opłat za usługi medyczne dla osób ubezpieczonych. Wcale tak nie jest, że ma się wszystko za darmo. Za wizytę u dermatologa trzeba było zapłacić. Może tylko za pierwszą, tego nie wiem. Za zabieg też wnosi się opłatę. Nie są to porażające kwoty, ale nie ma że bezpłatnie. Mam nadzieję, że nigdy, albo co najmniej jeszcze bardzo długo, nie przekonam się jak dokałdnie funkcjonuje tutaj system zdrowotny. Zapisana już jestem do lekarza rodzinnego. Nie wyrabia się tutaj żadnych legitymacji, jest tylko kartka papieru, na której są wszystkie niezbędne informacje. Osobno, w postaci plastikowej, wydawana jest karta zdrowotna na wyjazdy zagraniczne. Już to widzę w Polsce jak idę do mojej byłej przychodni z kartą, ciekawe jak by sobie z nią poradzono?
A poza tym to dni płyną pomiędzy domem a pracownią. Przygotowuję ozodoby świąteczne, ale nie mam na razie nic do pokazania, niemal wszystko "w trakcie".
Upiekłam już drugą w tym tygodniu szarlotkę. Przepis niemal prostacki, znaleziony w internecie, ale podobało mi się, że bez proszku do pieczenia i żadnych wielkich przygotowań jabłek. Już nic z niej nie zostało, bo mieliśmy gości na meczu Polska-Serbia. Sprawia mi niezywkłą przyjemność wytwarzanie potrawami domowych zapachów. Sama siebie nie poznaję.
 

poniedziałek, 19 listopada 2007

W POSZUKIWANIU SZNURKA

Może dzisiaj klawiatura ma lepszy dzień? Jak na razie pisze. Więc szybko parę słów..
Wymyśliłam sobie, że do większych świec nie ma co kupować knotów z metra, zwłaszcza że trudno zorientować się ze strony www co do ich grubości. Przecież wystarczy bawełniany sznurek. Bawełniany sznurek? Che cosa? Filo di cotone, ma che cosa vuoi fare? Wariatka z Polski szuka sznurka. Czy oni niczego tu nie związują? Niczym? No dobra w końcu mają jakieś poliestry, ale to kiszka na knoty świecowe. Sprzedawca w sklepie "żelaznym" musiał sam się przekonać, że toto się topi a nie pali, o czym ja byłam od razu przekonana. Wypróbował parę linek politestrowych. Nie ustaję w poszukiwaniach. Na razie zakupiłam kordonek, ale za cienki i będę musiała samodzielnie go skręcić. Najciekawsze było moje poszukiwanie tegoż w sklepie pasmanteryjnym. Zaczęłyśmy z panią od bawełnianych nici do szycia, ale pantomimicznie doszłam z nią do najgrubszego kordonka, jaki był w sklepie, prendero per provare (wezmę na próbę), pani była rozanielona moim włoskim
 perfettamento!W końcu zaczęłam też jawić się sobie sama jako artystka. Kochana Franka nie mogła znieść, że trzymam swoje prace w domu i skontaktowała mnie z jakąś panią z galerii z miejscowości Montecatini Terme. Oddałam nawet jeden obrazek na konkurs, nie żeby zaraz wygrać, ale żeby jakoś zacząć funkcjonować i poznawać środowisko potencjalnie pieniądzodajne. Popołudniem pojechaliśmy zobaczyć poziom wystawionych prac. Nie jest ze mną aż tak źle, jak bym mogła sądzić po własnych kompleksach wyniesionych ze studiów. Zostalismy serdecznie przywitani, wiedzą jak połechtać próżność artysty i ... księdza. Krzysztof jako ksiądz była dla nich równie, a może i nawet bardziej, atrakcyjny ode mnie

niedziela, 18 listopada 2007

NIEWIELE

Sobota przebiegła w pracowni i z bólem głowy.To znaczy, ból już mnie z niej wygonił. Zanim jednak to się stało, udało mi się pozaczynać parę ozdóbek, poeksperymentować z masą papierową. Dzisiaj ciut lepiej. Nawet byłam w stanie pojechać na spacer i uganiać się za Druso-gównojadem. Nie opiszę smrodu jego pyska potem, bo nie znam takiego zasobu słów. Nie za bardzo mogę pisać, bo klawiatura szwankujjjjjjeeeeee, więc kooooończę

piątek, 16 listopada 2007

I ZNOWU JEDZENIE?

Dzisiaj w domu urodziny. Druso osiągnął pełnoletniość. Trzy lata temu przyszedł na świat. Jako już dorosły pies prezentował się poważnie i dostojnie, nieprawdaż?
Wybraliśmy się na obiad do Pauli i Mauro. Bardzo miło, bo było to tak, jak jedzą codziennie a nie żadna wielka wystawność dla gości. W jadalni otwarte palenisko kominka przyjemnie grzało  w plecy. Co więc stanowi codzienny przykładowy codzienny posiłek? Nie było antipasti, czyli przystawek. Na pierwsze pomarola - makaron z sosem pomidorowym. Potem kawałki pociętej polenty z sosem ragú. Na drugie schab lekko podpieczony i warzywa gotowane (buraki, marchew, ziemniaki itp) oraz mniej udany eksperyment (troszkę skubnęłam) z buraka liściowego z orzeszkami piniowymi. Do tego oczywiście wino a potem ciasto urodzinowe ich zięcia oraz vinsanto, czyli słodke wino. Zięć naszych gospodarzy pochodzi z rodziny rolniczej i ciągle wraz z krewnymi zajmuje się produkcją oliwy, wina czy też miodu. Jako jeden z niewielu w tej okolicy miał w tym roku rewelacyjne zbiory oliwek bez robaków i otrzymał wyjątkowy wynik 18 kilogramów oliwy ze 100 kg owoców. Taką świeżo wyciśnięta oliwę degustuje się za pomocą wcześniej już opisanych przeze mnie grzanek. Tutaj było o tyle oryginalnie, że fett'unta została opieczona na ruszcie położonym wprost w kominku. Przekrojonym ząbkiem czosnku każdy smarował sobie po opieczeniu. Na to dość dużo oliwy i sól. Nawet, nawet. Choć nie powiem, nie zajadałabym sie tym za mocno. Moim numerem jeden był tam makaron z pomarolą.
Należy jeszcze wspomnieć, że ten producent dla swojej oliwy otrzymał certyfikat IGP (indicazione geografica protetta). Sprzedał całą produkcję "na pniu".
A na koniec smaczek - my właśnie tę oliwę zakupiliśmy parę dni temu. Krysztof uczynił to jednak za pomocą pośredników, żeby nie było niezręcznych sytuacji, że coś po obniżonej cenie, po znajomości.

czwartek, 15 listopada 2007

ITD

Okazało się, że kolana bolały też na deszcz, który już w nocy zaczął śpiewać za oknem. W ciągu dnia się rozpogodziło, ale ku jeszcze zimniejszemu powietrzu. Za oknem 2,5 stopnia. Brr!!! Dalej popracowałam nad ozdobami świątecznymi. W końcu mam lepsze oświetlenie. Był też człowiek, który zajmie się tym, by w pracowni było ciepło. Byle szybciej! Masa papierowa zaczyna powoli być mi posłuszną. Kupiłam dziś trochę siatki metalowej, by spróbować ze stelażem. Ostatnie dni coraz krótsze i to nie tylko ze względu na kalendarz, ale po prostu śpi mi się wybornie. 9 rano zastaje mnie jeszcze w łóżku. Za to psy potem witają mnie jak po długiej nieobecności. Na czym w końcu przeszedł dzień? Nie pamiętam. Trochę rozmów na GG z Jackiem, telefon do Marianny, obiad dzisiaj solo, bo Krzysztof nbył u pewnej starszej pani. Zakupy? Kuchnia zawsze do sprzątania. Msza wieczorem, trochę tv. Ciekawy program o Szaniawskim. Jak to można widzieć różnie tę samą postać. Może nawet sam Szaniawski ne budził tylu kontrowersji, co jego żona. I ten efektowny pożar ich domu z rękopisami ok. 40 dramatów nigdzie nieopublikowanych. Strata? I chyba na tyle.
Czas zmienić pozycję na horyzontalną, a do snu jak przez wiele ostatnich wieczorów "Widnokrąg" Myśliwskiego.
Literacka Nagroda Nike z 1997 roku. Czytam, czytam i wciągam się w świat odeszły. Podoba mi się ten luźny nurt wspomnień. Chciałabym czytać i czytać tę książkę. Już mi smutno, że kiedyś trzeba będzie ją skończyć. Lubię ją cmoktać wieczorami jak najpyszniejszą landrynkę. Dobrze, że jest gruba, wystarczy na długo

SPOKOJNE DNI

Dni płyną spokojnie. Powszedni dzień. Dzisiaj na nowo froterowałam podłogę w soggiorno. Trochę też w nim przemeblowaliśmy. Wnieśliśmy starą komodę z zakrystii. Mocno nadżarta zębem czasu i kołatka. Trzeba będzie pomyśleć o jej zakonserwowaniu i lekkim odnowieniu. Brakowało w mieszkaniu jakiegoś zakątka na materiały piśmiennicze, po tym, jak Krzysztof założył w końcu biuro parafialne na dole. 
Czwartek, więc na obiedzie był Tomek. Dalszy ciąg moich eksperymentów z karczochami. Tym razem nadziewane mozarellą i parmezanem. Dobre, ale już czuję, jak uszlachetnić przepis. Trochę przeszkadzała mi w nim bułka tarta w zadanej ilości. 
Po obiedzie pojechałam do miasta na zakupy. Zadanie bojowe kupić między innymi Beaujolais nouveau.Ciekawa jestem smaku tak młodego wina. Zadziwiające jest, że właśnie dziś jest jego święto, obchodzone od 1985 roku w trzeci czwartek listopada a już znalazło się w sklepie. Jest to ponoć wino o ostrym, często bardzo cierpkim smaku. W dobrych latach można wyczuć wyraźną świeżość i owocowy smak. W złych latach wino to prawie nie nadaje się do picia, dlatego święto Beaujolais Nouveau uznano za majstersztyk marketingowy. Spróbujemy, ocenimy. Ponoć i tak wszyscy winiarze zaczynają przegrywać z Australią i Chile. A ja tam lubię włoskie wina! 
Zapomniałam napisać o przedwczorajszej wizycie w sklepiku spożywczym. Postanowiłam wypróbować jeszcze inny sklep we wsi, pojechałam na rowerze, wchodzę do środka a tam dwoje znajomych, sąsiad z naprzeciwka oraz dbająca bardzo o nas, jak mama, Franka. Od razu zostałam przedstawiona pani ekpsedientce, która aż pokraśniała z zadowolenia, że gosposia księdza u niej kupuje. Na odchodne dostałam w prezencie świeżo upieczoną schiacciatę. A wieczorem jeszcze podrzucono na plebanię jej następną porcję. Jeden Włoch przy wyjściu zainteresował się moją osobą, a zwłaszcza stanem cywilnym. Biedaczyna!

wtorek, 13 listopada 2007

W GÓRY

Niedziela popołudniem kierunek Treppio. Wzięliśmy tiramisu i mglistym popołudniem udaliśmy się do Ryszarda.
Im bliżej celu wyprawy niebo się przejaśniało, więc mogliśmy po drodze zobaczyć niezywkle położoną miejscowość, jak by zawieszoną wśród lesistych wzgórz. Zaraz nieopodal monstrualnej wielkości konstrukcja elektrowni przepompowej (chyba tak to się nazywa).
    
Gdzieś przy drodze tez gigantycznych rozmiarów ostrokrzew z krwiście czerwonymi owocami. Zdawać by się mogło, że te owoce spijaja krew z palców pokłutych na kolcach liści.
Na miejscu znowu smakowite widoki, czasami przyprawiające o zawrót głowy z powodu głębokich przepaści. Po silnych wiatrach niestety nie było już tylu liści na drzewach, by oszołomić barwą. Kasztany resztkami sił leżały na ziemi i czekały zlitowania jakiegoś zbieracza.
Najpierw zajrzeliśmy do tajemniczych tuneli wydrążonych w tutejszych górach. Podobno czasami miewają po 500 m długości, ale przeznaczenie ich jest nieznane.
Głównym celem wycieczki była ciekawa miejscowość -Torri. Osobna parafia, w której nie ma proboszcza, więc Ryszard do niej dojeżdża na nabożeństwa. Miejscem zaś opiekuje się aktywna grupa mieszkańców. W kościele kilka przedstawień mojej imienniczki, ale nie patronki, tylko mieszkanki Antiochii. Jedno jak najbardziej współczesne, ofiarowane przez liceum plastyczne.
Nas zachwyciły dwie figury Matki Bożej. Jedna ze względu na rzadko dobrze zrobioną polichromię, nie żadne tam słodziutkie kolorki. A druga była przepysznie ubrana. Wyjmuje się ją z szafy, w której pieczołowicie jest przechowywana, by nieść w procesji przez uliczki Torri.
   

Sama paese (trochę trudno przetłumaczyć, bo to ma we włoskim rodzaj męski a po polsku raczej jest to osada) wydaje się być opuszczona. Są w niej jednak stali mieszkańcy. Jeden usiłuje podtrzymać tradycję tajemniczych masek na domach i tworzy różne nowe płaskorzeźby, często już odbiegające treścią i formą od pierwowzorów.
    
    
Na koniec mieliśmy wjechać na wysokość 1000 m n.p.m., ale na drodze stanęła nieprzepuszczalna chmura. Zamaist my spoglądać z góry, to na nas spoglądano z góry, a właściwie z drzewa. 

   
Wrócliśmy pocieszeni widokiem trzech dorodnych saren spotkanych przy trakcie
Po raz pierwszy założyłam kozaki i zimowy płaszcz,  oj! przydały się. Po powrocie na plebanię miła rozmowa a ja jeszcze spowiedź, podczas której siedziała z nami cudna psina Ryszarda. Pozostaje nadzieja, że w Wigilię nie rozpapla wszystkim, co słyszała.
Poniedziałek spokojny. Doszła paczka od Taty. Hmm, paczki idą szybciej od listów.  Może przez to, że ich podróż jest śledzona i widać, czy się ociąga z dotarciem do celu? Wczoraj też Krzysztof przytargał od kogoś śliczny fotel, w kształcie przypominający ten bordowy zakupiony na licytacji. Może kiedyś bardziej się je ujednolici, bo ten drugi ma ciemne drewno, lepszy połysk oraz tapicerkę z kości słoniowej.
Po południu namoczyłam wytłoczki po jajkach, żeby dzisiaj umiksować z nich masę papierową. Po dodaniu klejów i mąki ma zbyt luźną konsystencję. Odsączam więc dalej i robię różne eksperymenty. Pooklejałam też podkłady z papieru ryżowego na szklanych bombkach. Światło jednak już było zbyt słabe, by dalej pracować. Na razie jeszcze nie zamontowaliśmy czegoś pozwalającego na pracę po zachodzie słońca.
Zmarzłam też okrutnie, bo farelka jakoś nie dawała rady ogrzać pomieszczenia. Aż mnie rozbolały kolana z zimna. Wskoczyłam więc do łóżka, opatuliłam się kocem elektrycznym i biegam po necie. Psy leżą nieopodal, Druso niezawodnie chrapie.

niedziela, 11 listopada 2007

PŁYNNE ZŁOTO

Oliwa? Toż to brzydka nazwa dla czegoś tak nieziemsko pachnącego. I to piszę ja, ktora nie jadam (jak dotąd) oliwek. Ale to pachnie słońcem, powietrzem rozedrganym. Smak? Jeszcze nie wiem do końca. Dziabnęłam tylko kawałek grzanki dla Krzysztofa. Taka najprostsza wersja bruschetty. Chleb toskański natarty przekrojonym ząbkiem czosnku i na to ta właśnie oliwa i ciut soli. No nie powiem, smaczne! A tak wygląda pojemnik, w którym przechowuje się płynne cudo. Kranik odwraca się do góry, żeby nie kapały drogocenne krople.
I jeszcze, mimo że niedziela, ale przejdźmy do interesów. Jeśli ktoś za pół ceny chce kupić dwa bardzo dobre aparaty cyfrowe o 12-krotnym zoomie, sprawne! to proszę o kontakt.

sobota, 10 listopada 2007

WRASTAM

Aj waj waj! Absolutnie nie wiem, dlaczego zrobiły się trzy dni niepisania.  A pamiętam tylko trochę wczorajszy dzień, zwłaszcza moje zakupy. Pojechałam sobie rowerkiem do pobliskich sklepów, raz kozie śmierć! Kiedyś w końcu muszę zacząć gadać do ludzi. No i się zaczęło. W warzywnym dorwała mnie starsza babuleńka z Sardynii, mieszkająca samotnie nieopodal sklepu. Od razu przeszła do "ataku" dzięki czemu dowiedziała się, kim jestem i co będę tego dnia gotować. A inna pani też zaraz zaczęła sie mnie wypytywać o zupy, jakie gotuje się w Polsce. No wesoło było. Jakoś zrzedła jej mina na wieść o ogórkach dla Włochów fermentowanych a dla nas cudowniie ukiszonych. 
No i jakże mogłabym zapomnieć jeszcze traumatycznego przeżycia, jakim jest dla mnie zawsze prasowanie. Obejrzałam wiele filmów i jakoś wygralam bitwę. Gdzieś po drodze było malowanie obrazków, ale traktuję to ciągle jako rozgrzewki. Coś tam pozaczynałam. Jest przynajmniej do czego się wspinać na górę.
Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od wyprawy na starocie. Ano piękne rzeczy, ale poza zasięgiem finansowym, albo poza gustem.
Potem ułożenie kwiatów zostawionych po pogrzebie. I już człowiek usiadł w ciepłym mieszkanku, zadowolony, że coś się udało z tego sklecić. A tu - idę ja sobie zamknąć kościół po sobotniej mszy z dziećmi - patrzę: bach! Trzy doniczki cyklamenów, każda innego odcienia, bez podstawek! I gdzie to teraz ciepnąć, żeby nie urazić ofiarodawcy?
A wieczorem Krzysztof przywiezie zamówioną prosto od "plantatora" oliwę. Udało nam się dość okazyjnie zakupić, bo w tym roku ma być droga ze względu na duże zarobaczenie. Ciekawa jestem smaku i zapachu takiej oliwy. W ogóle okazało się, że oliwa kupowana prosto u producenta jest droższa od tej w sklepie niemal dwukrotnie. Ale ta pewność jakości! Przechowywać ją będziemy w specjalistycznym pojemniku z kranikiem. Ot i tyle. Wieczorem pewnie skończymy oglądać "Siedlisko" na dvd, jeśli TV nic ciekawego nie zaproponuje. Ten film nastraja mnie pozytywnie. Cieszę się, że sama też znalazłam swoje miejsce na Ziemi. 

środa, 7 listopada 2007

ZALEGŁOŚCI, O WYCIECZKACH, O JEDZENIU...

Zaległości mnie przydusiły do klawiatury. Tyle zdjęć, tyle rzeczy do napisania! Ostatnio skończyłam w poranną niedzielę przed wyjazdem na wycieczkę do Sanktuarium Montesenario. Organizatorem było TEISD (Stowarzyszenie opiekujące się chorymi). Do autobusu wsiadł sam babiniec, nie licząc księdza, męża prezeski oraz niezwykle przystojnego młodego kierowcy. Sanktuarium położone jest 18 km na północ od Florencji powyżej 800 m n.p.m. i należy do księży serwitów. Po drodze mijaliśmy bajeczne widoki.
Po Mszy odprawionej przez Krzysztofa, zaczął oprowadzać nas Fra Girolamo z Meksyku, mówił przesłodko po włosku i był bardzo miły. Miejsce nie należy do wielce zabytkowych, w zestawieniu z innymi miejscami w Toskanii, większość obiektów barokowa.
    
Nie powiem jednak, że nie było na czym oka zawiesić. Ładny relikwiarz siedmiu Braci założycieli:
    
Cudny fresk w refektarzu – ach jeść przy takim dziele! Ciekawa Madonna zupełnie nie wiadomo czemu w salce konferencyjnej.
    
A z wielkiego tarasu nieziemskie widoki na Florencję i góry.
Do strawy duchowej konieczna i ta przyziemna. TEISD poczęstowało więc uczestników merendą, czyli podwieczorkiem. NIe podjęto nas w pokoju spotkań, ale i tak było pysznie.
    
Nie spodziewajcie się jednak, że to tylko ciasteczko czy owoc! Najpierw toskański niesolony chleb a do tego prosciutto, mortadela, salami i pyszny ser, chyba pecorino. Tutaj przekonałam się, że z tak intensywnymi smakami da się zjeść to jałowe obrzydlistwo, no bo jakże to: chleb bez soli? Do popicia obowiązkowo wino i woda, można też było wybrać smakowity napój cedrowy. A potem zaczęło się słodkie rozpasanie. Nie dałam rady spróbować wszystkich smakołyków. Jak te kobiecinki to robiły? Pozostanie dla mnie tajemnicą. Ja już byłam pełna. Ale żeby móc strawić takie jedzenie najlepiej zapić likierkiem. Nie podano go niestety, za to przed wyjazdem wstąpiłam do sklepiku i zakupiłam wszystkie trzy smaki produkowane przez braciszków. W domu wypróbowaliśmy na razie jeden, jak najbardziej godny polecenia, trzeba koniecznie nie dać wyparować następnym!
A w poniedziałek rankiem zaczęłam w końcu malować. Zaś w południe wyruszyliśmy na wycieczkę w odwrotnym, niż w niedzielę, kierunku:  Gambassi Terme oraz Certaldo. To drugie nie było w planach, tylko gdy zobaczyłam drogowskaz z dystansem 9 km, nie byłam w stanie się oprzeć, by tam wrócić. Dlaczego Gambassi? Sama nie wiem, kiedyś w TV zobaczyłam jakieś zdjęcia i pomyślałam, że można by tam się wybrać. Nie ma tej miejscowości w popularnych przewodnikach. Jest miła do pospacerowania z psami. Nie weszliśmy, niestety, do wielkiego parku, bo tam spacerują kuracjusze z pobliskiego uzdrowiska a nie psy. Miasteczko zadbane, wiele ławeczek o różnorodnej formie, studnie i fontanny, ogródek sukulentowy, trzy cyprysy wciśnięte  przy wejściu do domu, ciche sjestą uliczki; wszystko skąpane w słońcu dawało przyjemny oddech.
    
    
       
Nie mogłam wyjść z zadziwienia, że 5. listopada spaceruję w lekkim sweterku. Psy wielce zadowolone hasały na pustym parkingu. Tylko Druso wydawał  się ciut niezadowolony naszym podglądactwem, gdy załatwiał swoją potrzebę. No dobra! Powiem prawdę: on zawsze ma taką atrakcyjną minę, gdy wydusza z siebie resztki.
    
No i Certaldo, miasto Bocacciego. Zero turystów, cisza, poniedziałkowe zamknięte drzwi do ratusza i baru z artystycznym cappuccino. Na dziedzińcu przed ratuszem jakiś smok wyskoczył ze zbroi.
Skoncentrowałam się więc na detalach, wejściu do jakiegoś warsztatu artystycznego, lampach, szyldzie namalowanym chyba przez malarza aktów, no bo może jestem niedouczona ale nie przypominam sobie takich antycznych ubiorów.
    
     
     
     
Nie udało mi się rozpoznać, co to za owoce. Może ktoś z Was wie?
Widoki ze wzgórza Certaldo stawiają oniemiałego człowieka wobec niemożności poruszenia się, tylko patrzeć, patrzeć, patrzeć. Nawet psiule doceniły miejsce, w które je zaciągnęliśmy. Zdarzyły sie psy, które aż skamieniały z zachwytu.
       
A same psy? No powiedzcie, czy też nadają się do podziwiania? Flip i Flap w psim wydaniu.
    
Ja to miałam jeszcze jeden powód do podziwiania (samej siebie), gdyż całą trasę w końcu przejechałam ja, jako kierowca. Udało mi się rozpoznać auto i dzięki temu już następnego dnia rozpoczęłam bardziej samodzielne życie w Italii. Najpierw rano pojechałam rowerem do najbliższego sklepu, a potem w południe myknęłam autem do Pistoi. A propos auta! Tatko, oto ono:
Wczorajszy dzień udomowiony. Sprzątanie i … ciasto na świąteczne pierniki. Właśnie to ostatnie sprowokowało mnie do samodzielnych zakupów. Znalazłam w internecie przepis na leżakujące kilka tygodni w chłodzie ciasto, bez przyprawy do pierników, wszystko oparte o składniki zmieszane samodzielnie. Ważne, że produkty do kupienia na miejscu. Surowe ciasto było tak pyszne, jak najlepsze smaki z dzieciństwa. Czy wy też wylizywaliście makutrę? Teraz tylko czekać do grudnia i piec na tydzień przed Świętami, by zdążyły zmięknąć. Zresztą powoli już Boże Narodzenie wciska się do głowy. Na ostatnią niedzielę listopada zaprosiłam cztery Włoszki na warsztaty decoupage, oczywiście w celu przygotowania ozdób. A z kolei wczoraj Ryszard zadzwonił z zaproszeniem do Treppio na żywą szopkę, paluszki oblizuję!
Ps. Już wiem, dzięki Pani Małgorzacie K. że te owoce należą do męczennicy inaczej passiflory. Dziękuję!
Odkrywam nowe nieznane lądy własnych możliwości. Kto by pomyślał jeszcze parę miesięcy temu, że jednego dnia przygotuję dwa dania ze świeżymi karczochami? Ja, która tak sobie gotowałam? Tatuś! Książka kucharska od Ciebie jest wspaniała a potrawy, według niej gotowane, niebo w gębie. Disiaj był omlet folorencki z karczochami oraz karczochy nadziewane mięsem. Trudno mi się zdecydować, któremu daniu przyznać palmę pierwszeństwa. Na pewno przyznaję złoty medal karczochom, wpisanym na listę ulubionych warzyw. A do tego ich bezdyskusyjna uroda! Mniam!