Ale od początku.
W czwartek, 18 września, wczesnym rankiem wyruszyłyśmy z moją przyjaciółką Aneczką na warsztaty kaligrafii ulokowane w Abbaye Notre-Dame de Sénanque, nieopodal Gordes, w Prowansji.
Po drodze, niemal jak przegląd filmowy, mijałyśmy znane miejscowości, a to Saint Tropes, Cannes, Monaco, a to Sanremo, Genua, Marsylia – właściwie kolejność nie gra roli, bo nas nie dotyczyła, wyznaczała tylko trasę ku ciszy, która stanowiła wspaniałe uzupełnienie do treści.
Tematem warsztatów byli trubadurzy śpiewający pieśni maryjne, a że grali jedynie na naszych miniaturach, nie zakłócali odcięcia od cywilizacji.
Odcięcie było totalne, bez zasięgu telefonicznego (możliwość dzwonienia tylko z budki - kto je jeszcze pamięta?), bez internetu. W zamian dolina z romańskim opactwem, którym od wieków gospodarzą mnisi.
Romańskim i prostym, bo cysterskim.
O innych wyprawach opowiem w innym wpisie, dzisiaj niech głównym bohaterem będzie surowy romanizm, śpiewy liturgii godzin, zapach lawendy, mimo, że już dawno po jej żniwach.
Poproszono nas, byśmy postarały się wpisać w religijny charakter pobytu innych gości klasztoru, czyli uczestniczyły w niektórych chociaż nabożeństwach, nie za dużo zwiedzały autami, lecz raczej odbywały piesze wycieczki.
Wspólne posiłki z pozostałymi gośćmi klasztornego hotelu odbywały się niemal w ciszy. No, dobra! Czasami szeptałyśmy, co nie było dobrze widziane.
Przez głośniki w tle docierały do nas czytania, których wysłuchiwali bracia jedzący w innym refektarzu. A gdy czytań nie było słuchaliśmy muzyki.
Po godzinie 21 obowiązywała już absolutna cisza, proszono nawet, by do miknimum ograniczyć poruszanie się po korytarzach, dając w ten sposób możliwość zaśnięcia tym, którzy chcieli wstawać na modlitwy w środku nocy.
Spodobało mi się to odcięcie od świata.
Nie brałam udziału we wszystkich modlitwach, trudno w ogóle mówić o udziale, byłam raczej niemym świadkiem niezwykłych śpiewów rozpisanych na męskie głosy.
Przyznam się bez bicia, tylko raz udało mi się wstać na 4:30, na godzinę czytań. Zazwyczaj szłam na Mszę św. i kompletę.
Nie umiem zasnąć o 21, a gdyby mi się to udało, to gwarantowane mam niechybne przebudzenie i problemy z ponownym zaśnięciem. Problemu za to nie stanowiło zagospodarowanie czasu w samotności - książki, ołówek, notatnik prowansalski, który przed wyjazdem otrzymałam w prezencie od zaprzyjaźnionego bibliotekarza. Wzięłam też ze sobą komputer i dzięki temu na bieżąco opracowywałam zdjęcia.
Na własny użytek nagrałam sobie nabożeństwa, ale nie mogę ich rozpowszechnić.
Zrobię tylko jeden mały wyjątek.
Kompleta zawsze kończyła się dźwiękiem dzwonu – i to jego doskonały dźwięk wybrzmiewa mi ciągle w uszach.
Niech i Wam towarzyszy, podczas spaceru wśród starych murów, na który Was teraz zapraszam.
Zgodnie z zaleceniami św. Benedykta, opactwo wybudowano w zalesionej dolinie, nad którą dumnie królują strome skaliste zbocza.
Dzięki nowo odkrytej aplikacji mogę Wam zaprezentować sferyczny widok na okolicę, możecie kręcić zdjęciem w dowolnym kierunku (w prawym górnym rogu jest wyjście na pełny ekran) :
Pole stanowi naturalne wprowadzenie do całej mniszej posiadłości. Droga przed nim rozwidla się prowadząc albo ku części "turystycznej", albo ku "religijnej".
Kogo nie ciągnie architektura, czy nabożeństwa, idzie do świetnie zaopatrzonego sklepu z książkami, przetworami z lawendy, miodami, mydłami, dewocjonaliami. Ja wróciłam stamtąd z kilkoma nowymi książkami wzbogacającymi moją biblioteczkę miniaturzysty i kaligrafa. Nie oparłam się też zapachowi lawendy. Któż by się oparł?
Zaraz koło sklepu zaczyna się część dla zwiedzających. Nie wiem dokładnie, jak wiedzie do najpiękniejszych i najstarszych miejsc klasztoru, gdyż nasza grupa miała ten zaszczyt bycia oprowadzoną przez jednego z zakonników, i została poprowadzona inną trasą.
Zaczęliśmy zwiedzanie od kościoła. Nie spodziewajcie się w nim efektownego romańskiego portalu - w zamierzeniu zakon cystersów miał mieć małe kontakty ze społeczeństwem, więc w nabożeństwach uczestniczyli jedynie zakonnicy, docierający do wnętrza świątyni z czeluści opactwa. Obecna metalowa balustrada dawniej dzieliła kościół na część dla zakonników z pełnymi święceniami i dla konwersów, czyli tzw. zakonników II stopnia (wykonujących prace fizyczne). Teraz przeniesiono ją (wraz ze stallami) w pobliże skrzyżowania transeptu z nawą.
Bardzo proste układy brył ozdabia jedynie łuk ostry obniżony. Kamień niesie dźwięk śpiewów, podwaja, potraja, zwielokrotnia kilka męskich głosów. Podczas całego pobytu musiałam otwierać oczy, by uwierzyć, że tam przede mną śpiewa tylko kilku mnichów, a potem znowu je zamykałam i pozwalałam dźwiękom wejść do duszy.
A wszystko to dzięki kopule opartej na ośmioboku sprytnie wyprowadzonym z czterech ściań poprzez małe nisze-absydki.
Gdyby się dobrze przyjrzeć kamieniom w nawie, można zobaczyć ich oznakowania naniesione zapewne przez kogoś w rodzaju kierownika robót, albo przez danego kamieniarza, w celu, by ulokować kamień w odpowiednim miejscu. Kocham takie ślady po dawnych ludziach.
W lewym skrzydle transeptu drewniane schody prowadzą ku olbrzymiej hali. To dawne dormitorium, teraz puste z hulającym pogłosem, kiedyś podzielone na małe celki, z których zaspani mnisi wędrowali na nocne modlitwy wprost do kościoła.
Innym miejscem rozprowadzającym do różnych pomieszczeń jest dziedziniec z krużgankami, czyli to, co "misie lubią najbardziej" - chiostro. Tutaj już nie zachowano surowości, pokuszono się o zdobne kapitele, o równe rytmy kolumienek, o miejsce na kontemplację.
Stąd można dojść do jedynej w całym klasztorze ogrzewanej kominkiem sali, zwanej skryptorium. Cały czas zachodzę w głowę, jak można było tam pracować bez światła dziennego. Ja bez niego "zmyślam barwy", a że bywają dni, kiedy nie można malować tylko w dzień, mam specjalną żarówkę o zabarwieniu światła zbliżonym do dziennego. A dawni skrybowie tak przy świecach jedynie?
W innym miejscu krużganków delikatny napis informuje, że drzwi pod nim prowadzą do kapitularza - miejsca spotkań zakonników. To tu zapadają wszelkie wiążące decyzje, słychać też słowa przeprosin za przewinienia wobec braci. Te winy czasami wydają się być takie błahe, a jednak i stłuczenie szklanki może być odczuwane jako błąd.
Rozprowadzanie z chiostro do pomieszczeń własnym błądzeniem odczułyśmy pewnego bardzo deszczowego dnia (jedynego!).
Dostałyśmy od brata pozwolenie, by dojść do sklepu suchą stopą, czyli przejściami klasztornymi, ale pamięć zawodna przyprawiła nad o dreszcze kluczenia.
Z części hotelowej było bardzo blisko do kościoła.
Okno mojego pokoju, niczym obraz, trzymało w ramie widok fasady, kompensując wąskie łóżko, czy też nie najwyższych lotów posiłki.
Przyznam się, że nie miałam pojęcia o porannym piciu napojów z miseczki, intensywnie rozglądałam się przynajmniej za szklanką, jeśli nie kubkiem. Także jedzenie najpierw sałaty, potem ciepłego dania, podczas obiadu, wprawiło mnie w zdumienie. No coż, co kraj, to ... wolę włoskie jedzenie :)
Ale, oczywiście, takie doświadczenie w żaden sposób nie umniejszyło radości z pobytu w Abbaye Notre-Dame de Sénanque.
Jeszcze trochę luźnych zdjęć, w tym dowód na to, że i ja tam byłam i herbatę z miseczki piłam :)
I jeszcze raz, na sam koniec: