wtorek, 30 września 2014

OPACTWO

Można było się spodziewać, że trafimy w piękne miejsce, w miejsce niezwykłe,  Opactwo jest silnie obfotografowane i stanowi jeden z popularniejszych pocztówkowych motywów.
Ale od początku.
W czwartek, 18 września, wczesnym rankiem wyruszyłyśmy z moją przyjaciółką Aneczką na warsztaty kaligrafii ulokowane w Abbaye Notre-Dame de Sénanque, nieopodal Gordes, w Prowansji.

Po drodze, niemal jak przegląd filmowy, mijałyśmy znane miejscowości, a to Saint Tropes, Cannes, Monaco, a to Sanremo, Genua, Marsylia – właściwie kolejność nie gra roli, bo nas nie dotyczyła, wyznaczała tylko trasę ku ciszy, która stanowiła wspaniałe uzupełnienie do treści.
Tematem warsztatów byli trubadurzy śpiewający pieśni maryjne, a że grali jedynie na naszych miniaturach, nie zakłócali odcięcia od cywilizacji.
Odcięcie było totalne, bez zasięgu telefonicznego (możliwość dzwonienia tylko z budki - kto je jeszcze pamięta?), bez internetu.  W zamian dolina z romańskim opactwem, którym od wieków gospodarzą mnisi.
Romańskim i prostym, bo cysterskim.
O innych wyprawach opowiem w innym wpisie, dzisiaj niech głównym bohaterem będzie surowy romanizm, śpiewy liturgii godzin, zapach lawendy, mimo, że już dawno po jej żniwach.
Poproszono nas, byśmy postarały się wpisać w religijny charakter pobytu innych gości klasztoru, czyli uczestniczyły w niektórych chociaż nabożeństwach, nie za dużo zwiedzały autami, lecz raczej odbywały piesze wycieczki.
Wspólne posiłki z pozostałymi gośćmi klasztornego hotelu odbywały się niemal w ciszy. No, dobra! Czasami szeptałyśmy, co nie było dobrze widziane.
Przez głośniki w tle docierały do nas czytania, których wysłuchiwali bracia jedzący w innym refektarzu. A gdy czytań nie było słuchaliśmy muzyki.
Po godzinie 21 obowiązywała już absolutna cisza, proszono nawet, by do miknimum ograniczyć poruszanie się po korytarzach, dając w ten sposób możliwość zaśnięcia tym, którzy chcieli wstawać na modlitwy w środku nocy.
Spodobało mi się to odcięcie od świata.
Nie brałam udziału we wszystkich modlitwach, trudno w ogóle mówić o udziale, byłam raczej niemym świadkiem niezwykłych śpiewów rozpisanych na męskie głosy.
Przyznam się bez bicia, tylko raz udało mi się wstać na 4:30, na godzinę czytań. Zazwyczaj szłam na Mszę św. i kompletę.

Nie umiem zasnąć o 21, a gdyby mi się to udało, to gwarantowane mam niechybne przebudzenie i problemy z ponownym zaśnięciem. Problemu za to nie stanowiło zagospodarowanie czasu w samotności - książki, ołówek, notatnik prowansalski, który przed wyjazdem otrzymałam w prezencie od zaprzyjaźnionego bibliotekarza. Wzięłam też ze sobą komputer i dzięki temu na bieżąco opracowywałam zdjęcia.
Na własny użytek nagrałam sobie nabożeństwa, ale nie mogę ich rozpowszechnić.
Zrobię tylko jeden mały wyjątek.
Kompleta zawsze kończyła się dźwiękiem dzwonu – i to jego doskonały dźwięk wybrzmiewa mi ciągle w uszach.



Niech i Wam towarzyszy, podczas spaceru wśród starych murów, na który Was teraz zapraszam.

Zgodnie z zaleceniami św. Benedykta, opactwo wybudowano w zalesionej dolinie, nad którą dumnie królują strome skaliste zbocza.

Dzięki nowo odkrytej aplikacji mogę Wam zaprezentować sferyczny widok na okolicę, możecie kręcić zdjęciem w dowolnym kierunku (w prawym górnym rogu jest wyjście na pełny ekran) :


Każdego przyjezdnego wita zapach lawendy, uprawianej i przerabianej przez samych mnichów. I nie szkodzi, że było już dawno po żniwach. Same liście lawendy rozsiewają ulubioną, lekko fioletową woń.
Pole stanowi naturalne wprowadzenie do całej mniszej posiadłości. Droga przed nim rozwidla się prowadząc albo ku części "turystycznej", albo ku "religijnej".


Kogo nie ciągnie architektura, czy nabożeństwa, idzie do świetnie zaopatrzonego sklepu  z książkami, przetworami z lawendy, miodami, mydłami, dewocjonaliami. Ja wróciłam stamtąd z kilkoma nowymi książkami wzbogacającymi moją biblioteczkę miniaturzysty i kaligrafa. Nie oparłam się też zapachowi lawendy. Któż by się oparł?
Zaraz koło sklepu zaczyna się część dla zwiedzających. Nie wiem dokładnie, jak wiedzie do najpiękniejszych i najstarszych miejsc klasztoru, gdyż nasza grupa miała ten zaszczyt bycia oprowadzoną przez jednego z zakonników, i została poprowadzona inną trasą.

Zaczęliśmy zwiedzanie od kościoła. Nie spodziewajcie się w nim efektownego romańskiego portalu - w zamierzeniu zakon cystersów miał mieć małe kontakty ze społeczeństwem, więc w nabożeństwach uczestniczyli jedynie zakonnicy, docierający do wnętrza świątyni z czeluści opactwa. Obecna metalowa balustrada dawniej dzieliła kościół na część dla zakonników z pełnymi święceniami i dla konwersów, czyli tzw. zakonników II stopnia (wykonujących prace fizyczne). Teraz przeniesiono ją (wraz ze stallami) w pobliże skrzyżowania transeptu z nawą.

Bardzo proste układy brył ozdabia jedynie łuk ostry obniżony. Kamień niesie dźwięk śpiewów, podwaja, potraja, zwielokrotnia kilka męskich głosów. Podczas całego pobytu musiałam otwierać oczy, by uwierzyć, że tam przede mną śpiewa tylko kilku mnichów, a potem znowu je zamykałam i pozwalałam dźwiękom wejść do duszy.
A wszystko to dzięki kopule opartej na ośmioboku sprytnie wyprowadzonym z czterech ściań poprzez małe nisze-absydki.
Gdyby się dobrze przyjrzeć kamieniom w nawie, można zobaczyć ich oznakowania naniesione zapewne przez kogoś w rodzaju kierownika robót, albo przez danego kamieniarza, w celu, by ulokować kamień w odpowiednim miejscu. Kocham takie ślady po dawnych ludziach.
W lewym skrzydle transeptu drewniane schody prowadzą ku olbrzymiej hali. To dawne dormitorium, teraz puste z hulającym pogłosem, kiedyś podzielone na małe celki, z których zaspani mnisi wędrowali na nocne modlitwy wprost do kościoła.

Innym miejscem rozprowadzającym do różnych pomieszczeń jest dziedziniec z krużgankami, czyli to, co "misie lubią najbardziej" - chiostro. Tutaj już nie zachowano surowości, pokuszono się o zdobne kapitele, o równe rytmy kolumienek, o miejsce na kontemplację.

Stąd można dojść do jedynej  w całym klasztorze ogrzewanej kominkiem sali, zwanej skryptorium. Cały czas zachodzę w głowę, jak można było tam pracować bez światła dziennego. Ja bez niego "zmyślam barwy", a że bywają dni, kiedy nie można malować tylko w dzień, mam specjalną żarówkę o zabarwieniu światła zbliżonym do dziennego. A dawni skrybowie tak przy świecach jedynie?

W innym miejscu krużganków delikatny napis informuje, że drzwi pod nim prowadzą do kapitularza - miejsca spotkań zakonników. To tu zapadają wszelkie wiążące decyzje, słychać też słowa przeprosin za przewinienia wobec braci. Te winy czasami wydają się być takie błahe, a jednak i stłuczenie szklanki może być odczuwane jako błąd.

Rozprowadzanie z chiostro do pomieszczeń własnym błądzeniem odczułyśmy pewnego bardzo deszczowego dnia (jedynego!).

Dostałyśmy od brata pozwolenie, by dojść do sklepu suchą stopą, czyli przejściami klasztornymi, ale pamięć zawodna przyprawiła nad o dreszcze  kluczenia.

Z części hotelowej było bardzo blisko do kościoła.



Okno mojego pokoju, niczym obraz, trzymało w ramie widok fasady, kompensując wąskie łóżko, czy też nie najwyższych lotów posiłki.

Przyznam się, że nie miałam pojęcia o porannym piciu napojów z miseczki, intensywnie rozglądałam się przynajmniej za szklanką, jeśli nie kubkiem. Także jedzenie najpierw sałaty, potem ciepłego dania, podczas obiadu, wprawiło mnie w zdumienie. No coż, co kraj, to ... wolę włoskie jedzenie :)
Ale, oczywiście, takie doświadczenie w żaden sposób nie umniejszyło radości z pobytu w Abbaye Notre-Dame de Sénanque.

Jeszcze trochę luźnych zdjęć, w tym dowód na to, że i ja tam byłam i herbatę z miseczki piłam :)








Ostatnia fotografia idealnie podsumowuje ten artykuł. O Prowansji jeszcze trochę napiszę, ale spotkany tuż przed wyjazdem ślimak jest streszczeniem słów o opactwie.


I jeszcze raz, na sam koniec:

niedziela, 28 września 2014

TRUBADURZY W PROWANSJI

Wróciłam z Prowansji z nadmiarem wrażeń. Jest to wspaniały nadmiar, tylko jak ja go ogarnę? Jak opiszę? Kiedy?
Pomyślałam, że zacznę od najprostszego artykułu, jakim będzie opisanie samych warsztatów.
Organizatorem była Fundacja Sztuki Kaligrafii, jak w zeszłym roku w Perugii, i tak samo prowadzącą  była mistrzyni miniatury i kaligrafii Barbara Bodziony.
8 uczestniczek przyjechało z różnym stopniem zaawansowania, ale z jednakim wielkim zapałem, co przekładało się między innymi na pracę wykraczającą poza określone 5 godzin dziennego malowania.
Wszystkie tak pilnie pracowały, że, po namalowaniu miniatury, zdążyły zapoznać się chociaż wstępnie z czcionką użytą w średniowiecznym zbiorze kantyków ku czci Maryi, nazywaną wczesnym gotykiem.

Najpierw jednak pilnie ucierały pigmenty ze spoiwem, borykały się z jak najgładszym nałożeniem farby, z nieposłusznymi fałdami szat muzyków, z wyrysowaniem cienkich konturów, itp.

Po upływie pięciu dni pojawiło się 8 miniatur inspirowanych galicyjskim zestawem pieśni ku czci NMP w oryginale "Cantigas de Santa Maria", z XIII wieku.

W całości:

W detalu:


Najbardziej zaawansowana osoba pracowała na pergaminie, pozostałe na papierze akwarelowym.
Wszystkie zasłużyły na dyplomy, a mistrzyni Basia na jak najpiękniejsze podziękowania.
Poznawszy pomysły Anny Jeziornej z Fundacji, wiem, że na wiele lat do przodu powinnam sobie zaplanować czas na warsztaty. Bo kto wie, gdzie one jeszcze się odbędą?

Moja praca w wirtualnej oprawie:


niedziela, 14 września 2014

ŚWIĘTO PODWYŻSZENIA KRZYŻA

Gdzie, jeśli nie w Lukce.
Przerywam więc rozpoczęte na blogu wędrowanie po Umbrii, gdyż niedziela 14 września jest najlepszą okazją, by wrócić przed Święte Oblicze.


Właściwie to widziałam je z bliska wczoraj, podczas Luminarów, ale na szerszą relację z obchodów święta (drugą już) przyjdzie jeszcze poczekać.
Dzisiaj, z okazji Święta Podwyższenia Krzyża, spójrzmy na niezwykłą rzeźbę, owianą legendą przypisującą autorstwo samemu Nikodemowi, albo wręcz sugerującą, że żadna ręka ludzka jej nie uczyniła.

Legenda legendą, a krzyż przepiękny. Nie pamiętam, czy jest zawsze przyozdobiony w ten sposób. Podejrzewam, że tylko na tak wielką okazję zakłada się bogate w złocenia perizonium. Jednak to nie ozdoby, nie sztywne, symetrycznie opływające ciało fałdy szat są tym, co porusza stojącego pod tym krzyżem.


Oczy!
Spoczywają na przechodzącym, łagodnie przenikają mu do duszy.


Gdy stałam w kolejce, by wejść do kaplicy, zobaczyłam modlitwę napisaną przez św. Jana Pawła II.
Niech ona (w moim chropawym tłumaczeniu) dopełni treścią zdjęcia niezwykłego krzyża:

Panie Jezu, ukrzyżowany i zmartwychwstały, obrazie chwały Ojca. Święte Oblicze, patrzące na nas,  przenikające wzrokiem, miłosiernym i łagodnym, wzywającym do nawrócenia i zapraszającym nas do pełni miłości, uwielbiamy Cię i błogosławimy Tobie. 
W Twoim świetlistym obliczu znajdujemy naukę, jak być kochanymi i jak kochać; gdzie jest wolność i pojednanie; jak stać się budowniczymi pokoju, który promieniuje od Ciebie i do Ciebie prowadzi.
Uwielbione oblicze Twoje uczy przezwyciężać wszelkie formy egoizmu, mieć nadzieję wbrew nadziei, wybierać dzieła życia przed działaniami śmierci. 
Daj nam łaskę umieszczenia Ciebie w centrum naszego życia; wśród ryzyka i zmieniającego się świata pozostania wiernymi naszemu chrześcijańskiemu powołaniu, głoszenia ludziom mocy Krzyża i Słowa, które zbawia; bycia czujnymi i sumiennymi, uprzejmymi dla najmniejszych z braci; rozpoznawania oznak prawdziwego wyzwolenia, które w Tobie się zaczyna i kończy.
Panie, spraw, aby Twój Kościół, jak Matka Dziewica, zatrzymał sie pod Chwalebnym Krzyżem i pod krzyżami wszystkich ludzi, aby przynieść im pocieszenie, nadzieję i wsparcie. 
Duch, którego nam dałeś niech doprowadzi do końca swoje dzieło zbawienia, by wszystkie stworzenia, uwolnione z więzów śmierci, w chwale Ojca mogły kontemplować Twoje Święte Oblicze, które świeci jasno przez wieki wieków. Amen
św. Jan Paweł II

piątek, 12 września 2014

UMBRYJSKIE WĘDROWANIE - cz.1

Spróbuję chociaż trochę wrócić do niewarsztatowych chwil w Umbrii.
Przygotowałam sobie kilka pomysłów na wyprawy.
Tylko niedziela pozwalała na dosyć długą wycieczkę, potem pozostawały popołudnia.
Zawsze to coś! Bywało, że jeździłam z grupą, bywało, że węszyłam po Umbrii samotnie.
Dzisiaj napiszę o wspólnej wyprawie na południe od Perugii.

Program był wyraźnie podzielony na trzy miejsca i obiad :)
O obiedzie trudno było decydować, zdałam się na miejsce, w którym zastanie nas pora na posiłek.

Jechaliśmy dwoma samochodami, bo Asia z mężem miała troszkę inne plany.

Pierwszym punktem na mapie było Foligno. Doświadczyło wielkich strat podczas II wojny światowej, ale warto przebić się przez jego współczesną skorupę, by dotrzeć przed katedrę dokładnie na Anioł Pański.

Od razu widać, że jesteśmy w podobnym do Asyżu regionie geologicznym.  Ciepły różowy kamień, budulec, który każdy, kto odwiedza miasto św. Franciszka, zapisze w pamięci.  Z zewnątrz wspaniałe zdobienia, romańskie i gotyckie. Trudno rozpoznać, co zmieniła XX wieczna odbudowa.
Wnętrze tylko mśunięte wzrokiem, bo chwilę po wejściu do niego zaczęła się Msza św.

Obchodząc budynek z lewej strony natrafia się na boczne wejście. Gdyby nie styl, nie mogłabym go powiązać z tym, co widziałam przed chwilą. Zdaje się być zupełnie osobną świątynią.

Mogłabym cały dzień spędzić tylko przy detalach, wpatrywać się w maski, zaglądać lwom w paszcze, zastanawiać się, jak traktowano wtedy zodiaki, że stały się fryzem nad wejściem do świątyni? Czy były wówczas tylko pasmem z gwiazdozbiorami? Nie interesuję się horoskopami, więc nie znam ich historii, nie wiem, kiedy zaczęto wróżyć w oparciu o gwiazdozbiory.

Czas, a raczej żołądek, przesunął wskazówki na porę obiadową. Z założenia odrzuciłyśmy lokale w pobliżu katedry. Poza głównym placem nie mogłyśmy nic znaleźć, oprócz ciekawych miejsc do fotografowania.
Detalami też człowiek się nie naje.

 W końcu weszłam do baru i zapytałam barmankę, gdzie tu można smacznie zjeść. Pani zaśmiała się,  tyle razy zadają jej to pytanie, że musi pomyśleć o otworzeniu własnej restauracji. Z pomocnym słowem odezwała się klientka. Powiedziała, że jeśli poczekam, aż wypije kawę, zaprowadzi nas do dobrego lokalu. Niedługo to trwało i ruszyłyśmy, miło sobie z panią rozmawiając. Dowiedziałyśmy się, że łatwiej w Foligno jest zjeść kolację, o obiad w sierpniu,  miesiącu włoskich wakacji, jest dużo trudniej. Polecana przez nią knajpka była zamknięta.
- No cóż, ona latem zazwyczaj jeździ do sympatycznej osterii w górach.
- Tak? A daleko to?
- 20 minut od Foligno.
- Dziewczyny, co o tym myślicie?
- Jedziemy!

Samochód dzielnie wspinał się wśród gajów oliwnych. Cicho, pusto, miejmy nadzieję, że w ogóle tu zjemy?
Jest szyld, to tutaj? W drzwiach są klucze. Wchodzę i pytam, czy otwarte.
- Tak! Tyllko prosimy "cichutko", bo dziecko śpi.

Z wielką chęcią podporządkowałyśmy się prośbie przesympatycznej kelnerki, a potem ... ucztowałyśmy. Podano nam pyszne przystawki, z grzybami, z warzywami z własnego ogrodu. Makaron z truflami uatrakcyjniono prezentacją trufli. Traktowano nas jak bardzo dobre znajome, na koniec zostałam wycałowana. Zakochałyśmy się w tym miejscu i szczerze wszystkim polecamy "Lo Stiriolo" przy Via Vocabolo Coste, nieopodal Trevi.  

Tak uskrzydlone ruszyłyśmy ku Spoleto, gdzie połączyliśmy siły i całą grupą wspięliśmy się ku katedrze.

To mój drugi pobyt w Spoleto, a niedosyt jeszcze większy. 


Po ostrej wspinaczce w upale dotarliśmy przed katedrę, wyrastającą na końcu nieckowatego placu.
Mimo, że na nic więcej czasu nie było, sama świątynia dostarczyła wystarczającą ilość wrażeń estetycznych. 
Jasna kamienna elewacja kusi rozetami i mozaiką z Chrystusem, Marią i Janem.
Do wnętrza zaprasza renesansowy portyk.

Barokowe wnętrze nie leży wielce w kręgu moich zainteresowań, ale są w nim trzy miejsca, którym mogłabym poświęcić osobną wycieczkę, a nie szybki rzut okiem (a tylko na taki starczyło nam czasu).

Najpierw zaglądam do Kaplicy Biskupa Ercoli, gdzie, mimo zniszczenia fresków, mozna zachwycić się lekkim pędzlem Pinturicchio.
Z tej kaplicy przechodzi się jeszcze dalej do Kaplicy Matki Bożej Wniebowziętej. Historycy sztuki nie umieją określić autorów barwnych, pełnych fascynujących szczegółów fresków.

Jeśli chcecie, by najważniejsze dzieło z katedry zostało jako ostatnie pod powiekami, by już nic nie zakłóciło Wam obrazu, obejrzyjcie kaplice po drodze, w prawej i lewej nawie, a potem zatrzymajcie się w prezbiterium. Zanim jednak tam dotrzecie, zajrzyjcie do kaplicy z ikoną, czy też do tej z relikwiami, powstałej w XVI wieku, by uhonorować cenną relikwię, jaką jest list św. Franciszka do Brata Leona.  Przyznam, że zrobiono to w imponujący sposób - tworząc intarsjowane ściany i zespolone z nimi, prostym rytmem rozwieszone, obrazy ze świętymi.

W brodę sobie pluję, bo zupełnie z głowy wywietrzał mi fakt, że w katedrze pochowany jest Filippo Lippi, autor wielu znanych już mi dzieł i dotąd nieznanego maryjnego cyklu w prezbiterium tej katedry.  Właściwie to dzieło jest zapewne jego projektu, ale śmierć nie pozwoliła mu go dokończyć.  Temat bardzo wdzięczny - historie z życia Maryi - wszystkie wielkie biblijne sceny z udziałem Matki Bożej - Zwiastowanie, Narodzenie Jezusa Chrystusa, Śmierć NMP i Jej Wniebowzięcie. Malarz miał już za sobą genialny cykl z Prato (opowiadałam o nim tutaj), nie dziwi więc maestria, zachwycające linie draperii, doskonałe barwy. Wszystko tchnie spokojem. Staję więc i chłonę, zapominam o reszcie grupy.

Zapewne, gdyby nie ostatni punkt wycieczkowego programu, stałabym tak do zamknięcia kościoła, lecz ...
Trzeba było się śpieszyć i odnaleźć San Gemini.
Moja koleżanka i imienniczka akurat tego dnia miała nieopodal wernisaż. Czyż to nie cudowne zakończenie dnia, dla osób, które chcą zmierzyć się z ołówkiem?
Małgosia Chomicz (mieszkająca nieopodal Perugii) w małym ex klasztorze rozwiesiła swoje fotografie nadrukowane na tkaninach.
Samo miejsce bardzo ciekawe, własność prywatna, tworząca stałą wystawę utalentowanego rzeźbiarza Guido Calori, tworzącego w XX wieku.

Otwarciu wystawy towarzyszył muzyczny duet. Tak mi się dobrze ich słuchało, że nawet aparat zaczął pływać z taktem granej melodii.


W atmosferze obcowania ze sztuką, zakończyliśmy dzień. Powoli wracaliśmy na parking, przyglądając się następnemu uroczemu miasteczku - San Gemini: