Od kilku miesięcy czekała na nas wykupiona w Groupon okazja posiłku wraz ze zwiedzaniem piwnic u jednego z producentów Chianti Classico. Trudno czasami jest zarezerwować miejsce z dużym wyprzedzeniem, bo kto wie, co się może wydarzyć po drodze. Z kolei, gdy już ustaliliśmy, że to będzie niedziela (ta ostatnie, która minęła), okazało się, że miejsca są zajęte do końca września, czyli do czasu, kiedy upływa termin wykorzystania oferty. Zdając sobie z tego sprawę przedłużono tę możliwość do końca października, więc już sobie odpuściłam krążenie myślami wokół tematu na najbliższe dwa miesiące, gdy okazało się, że możemy przyjechać w środku tygodnia. No to ruszamy!
Nie byłabym jednak sobą, żeby nie uskutecznić zwyczajowego: "Skoro już tam jedziemy, to może jeszcze coś w pobliżu?". Mieliśmy czas do 12.00 - bo na tę godzinę mieliśmy umówione zwiedzanie piwnic :)
Jechaliśmy w okolice Radda in Chianti, ale wcale nie Radda była tym "przy okazji". Mój wybór padł na Volpaia.
Dzięki temu jechaliśmy podrzędną drogą wiodącą nas przez dzikie ostępy i regularne winnice.
Tak gapiąc się mocno przed siebie i na boki, akurat byłam na etapie "przed siebie" i omal bym nie przegapiła stojącego na zakręcie kościółka.
Znalazłam o nim szczątkowe informacje, więc może żaden z niego zabytek, za to uroczy niebywale. Nazywa się Chiesa San Miniato a Sicelle, w dokumentach w necie znalazłam jedynie wzmiankę o sprzedaży ziem pewnej wdowie, ale nawet nie jestem pewna którego roku to dotyczy. Jest jeszcze wspomniane coś o 1074 roku, i założeniu czegoś w rodzaju filii dla Badia a Passignano.
Dla mnie szczególne znaczenie ma wypatrzona w tym kościele "Dezyderata" po włosku z ciągle powtarzanym błędem, że to tekst znaleziony w kościele w Baltimore, he he, sama go kiedyś popełniałam. W krużganku przed kościołem zastaliśmy dwóch panów, jeden nadąsany, chyba że mu się przeszkadza nie kwapił się do rozmowy. Drugi, starszy od niego wsparty na lasce, z chęcią powiedział nam, że kościół nie ma swojego proboszcza, nie odbywają się w nim Msze św. Taka perełka! Ech!
Ruszyliśmy dalej mijając takie oto widoki:
I dojechaliśmy do Volpaia, w której kusiła mnie oczywiście nazwa "castello". Nie jest to typowy stojący osobno budynek, tylko struktura podzamcza zrośnięta z "zamczem". Od początku buźka mi się rozdziawiała w uśmiechu, bo już widziałam, że mamy do czynienia z małą osadą, pełną zakamarków, zadbaną, położoną tak malowniczo, że nic, tylko usiąść i chwycić za pędzel.
Nawet miałam potrzebny sprzęt w samochodzie, ale nie dysponowałam wolnym czasem. Na wizytę w borgo mogliśmy przeznaczyć pół godziny! Wystarczyło, by zrobić rekonesans, zajrzeć do kościoła i baru naprzeciwko, i by chcieć na pewno tam wrócić.
Pora jeszcze była wczesna, mało turystów, choć widać po bezczynnie oczekujących stołach, że to popularne miejsce na posiłki.
Miasteczko też chyba dopiero budziło się ze snu, w oknie z poduszką słychać było ignorowany budzik. A może to poduszka nie mogła się dobudzić?
Przynajmniej znalazło się trochę chwil, by zagadać do barmanki, dowiedzieć się, że nie brakuje im klientów, a jednym z pracowników jest nasz rodak o imieniu Daniel. Ten nie kwapił się mocno do rozmowy :)
Na małym stoliku wypatrzyłam angielskie wydania książek Dario Castagno. Pani z baru rozkręciła się, zaczęła nam też opowiadać o polskiej przedstawicielce wydawcy jego książek, że jakaś znana w Polsce persona z telewizji, że zarządza 6 kanałami, ale ja w tym światku mało obeznana jestem, więc nie wiedziałam o jakiej Ivette (?) mówi pani z baru.
Do baru oczywiście weszliśmy na kawę, to znaczy Krzysztof na kawę, a ja na pyszne migdałowe ciasteczko. sztuk słownie: jedna, nie chciałam przesadzać przed obiadem. Wianek z peperoncino to chyba w rękawiczkach robiono, ja na pewno bym tylko tak do tego podeszła pamiętając moje poparzenie papryką z zeszłego roku.
Pożegnaliśmy się z Volpaia, odgrażając się, że to nie nasz ostatni raz u niej.
Z małymi przygodami dotarliśmy do Agricoli Monterinaldi. Przygoda była mała, jak się okazało mogła być i większa. Otóż zapodałam do GPS Castello di Monterinaldi, zgodnie z nazwą, która została nam przysłana przez Groupon.
Zjechaliśmy z asfaltówki i pniemy się po
strada bianca.
Faktycznie dojechaliśmy na koniec do murów z tablicą "Castello di Monterinaldo". Taaaa! Tylko, że nie widać żadnej enoteki, żadnego wyszynku, no cisza, tylko w jednej z nisz stoi mercedes na niemieckich rejestracjach. Potem się dowiedzieliśmy, że pozostałości po zamku stanowią trzy odrębne własności, a jedna z nich jest w niemieckich rękach. Tabliczka "uwaga pies" według miejscowych powinna być rozszerzona o ostrzeżenie przed właścicielką. Dobrze, że się o tym nie przekonaliśmy :) Ale coś mi intuicja mówiła, żeby aparatu nie wyciągać i stamtąd odjechać. No i czas już naglił umówioną godziną.
Okazało się, że niedaleko od resztek po zamku, na dole blisko przy asfaltowej drodze mieścił się nasz punkt docelowy tego dnia -
Agricola Monterinaldi.
Jeden z moich Aniołów Stróżów (przypominam, że mam ich całe stado) wiedział, że należy nas zaprowadzić do producenta wina w dzień powszedni, dzięki czemu mieliśmy luksusową sytuację własnego przewodnika. Przedsiębiorstwo zaczynało od jednego domu zwanego słusznie willą, by rozrosnąć się o nowy budynek i nowszą linię produkcyjną. Jest ono średniej wielkości wytwórcą Chianti Classico. Oprócz winogron uprawiają tam gaje oliwne i zioła. Po drugiej stronie drogi zasadzono gaj orzechów włoskich, z przeznaczeniem głównie na pozyskanie drewna, za wiele wiele lat. Całość to 60 hektarów ziemi.
Nie należą do zbyt nowoczesnych linii produkcyjnych. Owszem, zaczęliśmy od najnowszych zbiorników ze stali, potem przeszliśmy koło cementowych, ale nie było tam skomplikowanej elektronicznej maszynerii. Wydaje się to być mało urocze, jak na miejsce powstawania ściśle kontrolowanego wina.
W miarę oprowadzania rewelacyjny Mauro wszystko pięknie nam wyjaśniał, co zapamiętałam, to teraz Wam postaram się przekazać. Zapalonych znawców wina od razu proszę o wyrozumiałość, ja się do takich nie zaliczam, więc mogę trochę nabajdurzyć.
Dłuższy czas staliśmy przy tych zbiornikach z cementu, dowiedzieliśmy się, że na początku nie były niczym wyścielone i wtedy fermentujące wino troszkę rozpuszczało cement. No ładnie! Ale to dawne czasy, obecnie pojemniki są od wewnątrz pokryte specjalną żywicą szklącą. Ich przewaga nad tymi stalowymi polega na oszczędności miejsca w piwnicy.
Czyszczenie zbiorników po zlaniu wina to bardzo niebezpieczne zadanie, wykonuje się je w masce, przy asyście drugiego pracownika. Ten pierwszy znajduje się w zbiorniku, gdy drugi cały czas sprawdza, czy nie stracił przytomności.
Co robią z tymi resztkami? Ano jest jeszcze jedna prasa, która wyciska moszcz i z tak pozyskanego płynu robi się właśnie lekkie
vino sfuso, typu "stołowe". Część z "odzysku" idzie do zaprzyjaźnionego producenta grappy. Co ciekawe, w całym regionie Chianti jest tylko dwóch zatwierdzonych producentów tego wysokoprocentowego napoju.
A gdzie beczki, gdzie cały romantyzm produkcji?
Już za chwilę je zobaczyliśmy.
Najpierw były małe beczki do produkcji vin santo. Jest to wino wyciskane z podsuszonych winogron. Po zerwaniu rozkłada się je na strychu na żerdziach bambusowych i pozwala przez pół roku operować gronami rozmaitym warunkom pogodowym. Mocno obeschnięty owoc białych winogron wyciska się i szczelnie zamyka w drewnianej beczce na ... 8 lat! A nawet i najdłużej. Najstarsza beczka miała opis z 1983 roku. To słodkie wino jest wielką niespodzianką dla producenta, gdyż nie zagląda się do niego podczas leżakowania w beczkach.
Inaczej jest z produkowanym w drewnianych beczkach (z kasztana i orzecha) Chianti Classico i Chianti Classico Riserva. Tutaj pracownik cantiny musi sprawdzać co pewien czas, czy przypadkiem płyn nie wyparował, bo najmniejsza ilość tlenu zniszczyłaby nieodwracalnie płynny skarb. Winogrona na riservę uprawiane są na odrębnym polu, gdzie podczas kwitnienia obcina się połowę kwiatów, pozwalając roślinie zużytkować całą wegetacyjną energię na dojrzewanie wyselekcjonowanych gron. Z tego, co zapamiętaliśmy wino musi leżakować 24 miesiące, i co najmniej 3 miesiące przed sprzedażą w butelce. Ale zazwyczaj bardziej cenione jest takie, które kilka lat jest już w butelce. Chianti Classico można przechowywać mniej więcej 5 lat, Riserva 10 lat. Są to wina wyłącznie butelkowane.
Beczki z winem umieszczone są w tunelu łączącym nową część ze starą piwnicą znajdującą się pod willą.
Przejście robi wrażenie prostym rytmem zbiorników, sama architektura tunelu i kontrast z poprzednim pomieszczeniem zostawia człowieka z szeroko otwartymi ustami, trudno się pozbierać. Na ten widok jęknęłam po prostu z zachwytu.
Beczki są wymieniane co 10 lat. Ponoć w Kaliforni istnieje moda na wyrazisty smak drewna w winie, więc beczki wymienia się co dwa lata.
W ostatnim zwiedzanym pomieszczeniu, czyli starej 200 letniej piwnicy przyjrzeliśmy się dokładnie prasie do wyciskania, mniej więcej rówieśniczki pomieszczenia.
Stoi obecnie z rozszczelnionymi deskami, gdy się jej używało, metalowa obręcz służyła za ścisk. Kamień pod wyciskarką stanowi komplet, widać wydrążone w nim otwory do zlewania płynu.
Za jednymi drzwiami przechowuje się oliwę, nie widzieliśmy tej części piwnicy, bo otwiera się ją jak najrzadziej, czego skutek mogliśmy popróbować podczas posiłku.
Chodzi o to, by oliwa stała w absolutnej ciemności. Przyznam, że nie jestem smakoszem oliwy, ale ta była wybitna, zaskoczyła nas świeżym ostrym podrażnieniem, kiedy to już trudno o oliwę zbliżoną smakiem do tej zaraz po tłoczeniu.
I tak płynnie doszłam do posiłku. Wyszliśmy z piwnic z boku willi i zostaliśmy przez Mauro zaprowadzeni do wnętrza, gdzie w hallu czekał na nas zastawiony stół. Zaczął się spektakl wyśmienitych potraw i podawanych do nich win z tłumaczeniem, które, dlaczego, z jakim bukietem i jaka jest ich historia. Parę takich obiadów i być może znałabym się na winie.Mauro nalewał niewielkie ilości wina, więc nawet szumku w głowie nie miałam, razem może wyszła objętość normalnego kieliszka. Podejrzewam, że to też kwestia właśnie doboru trunków. Do przystawek dostaliśmy dość lekkie Chianti Classico. Do pierwszego - rewelacyjnych penne z warzywnym ragù - następne Chianti Classico o nutce owoców tropikalnych i leśnych. Jej! nawet ja czułam te smaki i wonie. Do niesamowitego kurczaka w sosie z vinsanto pojawiło się głębsze, bardziej surowe, pozbawione owocowości Chianti Classico Riserva.
A na deser mała tarta z jeżynami, no i łyk słodkiego wina. Mocne, nasycone. Mauro opowiedział nam o odnalezieniu starego przepisu według, którego zrobili inne słodkie wino o nazwie "Oko kuropatwy". Ponieważ bardzo lubię Grecale to "Oko kuropatwy" bardzo mi podeszło. Jest dużo lżejsze od ich regularnego vin santo, tamto nadaje się bardziej na zimowe wieczory przy kominku, a to dodaje skrzydeł, poczucia lekkości. Człowiek ubrałby się w zwiewną białą sukienkę i po łące biegał.
Zamiast biegania po łące Mauro zaprosił nas, byśmy pomyszkowali po ogrodzie. Buuu, jedną taką amforę przygarnęłabym od razu! W ławeczkę wpisałabym się z książką, a na stoliku stałby kieliszek "Oka kuropatwy", dla rozrywki liczyłabym ryby w oczku wodnym pod schodami wiodącymi do willi.
Jedna z rzeźb sugeruje, jak można wyglądać po spożyciu zbyt dużej ilości wina. Ja się czułam bardziej refleksyjnie,jak pan w kapeluszu.
Najwyższy czas opowiedzieć o twórcach naszego spotkania z Chianti Classico. W kuchni swoje talenty realizowała moja imienniczka. Poprosiłam na koniec, byśmy mogli jej osobiście podziękować. Przyszła bardzo nieśmiała pani, ale widać, że sprawiło to jej wielką przyjemność.
No i Mauro - cudowny gawędziarz. Pochodzi z Neapolu, ale przyjechał do Toskanii w dzieciństwie i od 20 lat w niej mieszka, przez co mówi bez słyszalnych naleciałości z Południa. Gdy się rozgadaliśmy na temat sztuki, okazało się, że on kiedyś grał na pianinie, a teraz bardziej na gitarze. Teatr też nie jest mu obcy.
Podczas rozmowy tak gestykulował, że trudno było mi w pomieszczeniach złapać ostrość. Musiałam się w końcu posiłkować lampą błyskową. Potem sprzyjało mi dzienne światło, lub znieruchomienie podczas robienia wspólnego portretu.
Dobra wiadomość dla ludzi posługujących się językiem angielskim, nie trzeba znać włoskiego, by zaznać przyjemności zwiedzania Agricoli Monterinaldi. Częstymi ich klientami są Amerykanie, co spowodowało, że załapaliśmy się na promocję w Groupon, gdyż chciano pozyskać miejscowych klientów. A że sama promocja była niezwykle okazyjna finansowo, pozwoliliśmy sobie na zakupy w ich sklepie.
Dobrze będzie usiąść do posiłku z winem, o którym wie coś więcej, niż jego nazwa i cena :)
Nadszedł czas, by wyjaśnić tytuł. Nie ma żadnego znaczenia poza luźnym skojarzeniem dwóch miejsc ze sobą. Volpaia tak po mojemu to byłaby lisiarnia, natomiast w ogrodzie Agricoli zobaczyłam najbardziej niezwykły kurnik wśród kurników.
Stąd lis w kurniku.
I tak na koniec, zupełnie bez żadnego związku - kominy, lampy i inne. Ot, jakoś mnie wciągnęły w kilku miejscach.