niedziela, 28 września 2008

INNE NIEBO TOSKANII

Niedziela + wycieczka – to bardzo dobry zestaw. A zestaw niedziela plus wycieczka-niespodzianka to zestaw wyśmienity. Na dzisiaj Krzysztof przygotował mi właśnie zestaw numer dwa. Po obiedzie i krótkim spacerze z psami pojechaliśmy w nieznanym mi kierunku. Cel podróży cały czas wystawiał moją ciekawość na niezaspokojenie, więc uważnie rozglądałam się po okolicy. Były to rejony na południe od Florencji. Do końca nie miałam pojęcia, dokąd zmierzamy. Nie od razu też trafiliśmy na miejsce, musieliśmy zawrócić do mijanego w San Donato baru i tam zapytać o drogę. Sam pobyt w barze to osobna wycieczka socjalno-kulturowa. Weszliśmy do pomieszczeń o standardzie nieturystycznym, że tak to eufemistycznie nazwę. Paru dziadków siedziało w kurtkach i czapkach (słoneczna pogoda nie wskazywała na konieczność takiego ubioru) przy stolikach typu „polski GS” i obserwowało od niechcenia jakiś wyścig kolarski. Jeden z nich pod pozorem zainteresowania sportem sjestowo wypoczywał, znaczy się spał. Ciekawe, że wolał to robić w takich okolicznościach i w tym towarzystwie, miast przebrać się w piżamkę (co ze zdziwieniem ostatnio odkryłam, że tak robią w Toskanii) i spać w pieleszach domowych. On podsypiał siedząc przy stoliku w barze, w którym obsługiwała młoda dziewczyna z intensywnie zieloną grzywką. Ale herbatę mieli i to czarną z cytryną, a do tego pyszne świeże cornetto con la crema!
Po wyjaśnieniu barmanki zajechaliśmy bezbłędnie do celu.
Cmentarz? Mały, sprawiający wrażenie dawno opuszczonego. Tylko ściana z „forni” bielała marmurową świeżością.
Ciągle się nie domyślałam, w czym rzecz. Szłam od grobu do grobu i szukałam znanego nazwiska. Na krańcu za krzewami jaśniała wielka płyta grobowca z dziwną rzeźbą, trącającą latami 80-tymi.
Przeczytałam nazwisko i się wzruszyłam, że Krzysztof zapamiętał moje postanowienie. Znajdowaliśmy się nad grobem rodziny Einsteinów. Po lewej stronie tablica z krzyżem a po prawej z gwiazdą Dawida. Oto prawdziwy grób pierwowzorów książki i filmu „Rozdarte niebo”. Wspominałam o jego obejrzeniu w poście "Klasztorny grill". Kto jeszcze nie oglądał, albo nie czytał książki (ja widziałam tylko film), niech nie czyta tego wpisu dalej, bo się dowie zakończenia akcji. Oczywiście nie wydaje mi się, że to coś psuje w odbiorze, ale są tacy, co absolutnie nie lubią znać zakończenia.
Przysiadłam na cementowej ławce w słońcu i się zadumałam. Okolica piękna, wkoło mnóstwo gajów oliwnych, gdzieniegdzie winnice, i jak zawsze obowiązkowe, na baczność stojące cyprysy. A tu spokój, i przedziwny grób. Płytę i rzeźbę postawiono po latach, ponoć miejsce było mocno zaniedbane, ale znalazł się ktoś, kto chciał zachować pamięć o losach tej rodziny. Niefortunny pomnik, sztuczne kwiaty sprawiły jeszcze większe wrażenie opuszczenia.
Pochowana tu rodzina zginęła jedynie dlatego, że Robert był kuzynem Alberta. Hitler wściekły, że ten niemiecki Żyd uciekł mu do Ameryki, i jeszcze dodatkowo był laureatem Nagrody Nobla, chciał zemścić się mordując pozostałą w Europie rodzinę sławnego fizyka.
Robert Einstein od wielu lat mieszkał we Włoszech, był inżynierem. Pracował w Rzymie i tam w 1913 roku poślubił protestantkę Cesarinę Mazzetti. W 1917 urodziła im się pierwsza córka, a w 1926 druga. Przyjął do swojego domu dwie osierocone bliźniacze córki brata swojej żony. W 1937 przeprowadził się do Rignano sullArno, gdzie zakupił fattorię del Focardo. Wojna zastała ich właśnie w tym domu. Nie uciekli przed faszystami. Przeżyli nawet dni, gdy na dole ich willi stacjonował Wermacht. Dzień po opuszczeniu fattorii przez wojsko, 3 sierpnia pojawiło się SS i bestialsko zamordowało żonę Roberta z dwiema córkami. Przysposobione dzieci szwagra przeżyły, gdyż nosiły nieżydowskie nazwisko i były wyznania chrześcijańskiego. Samego Einsteina nie było wtedy w domu. Po tym zdarzeniu i pochowaniu najbliższych żył jeszcze niemal rok, po czym dokładnie w rocznice ślubu z Niną Mazzetti popełnił samobójstwo poprzez otrucie.
Nie wiem, czy książka też zawiera zmiany fabularne. W filmie córki Einsteina są dużo młodsze a on sam ginie od samobójczego strzału. Ale czy to takie ważne? Na koniec filmu pojawia się prośba do przejeżdżających nieopodal Cmentarza Badiuzza o westchnienie nad ich grobem. Myśmy nie przejeżdżali, tylko pojechaliśmy specjalnie i pomodliliśmy się za leżących tam zmarłych. Zdaję sobie sprawę, że większymi okrucieństwami ociekała wojna. Toskania kojarzy się z sielanką, pięknem i spokojem. Może siłą przeciwieństw zainteresowały mnie losy tej rodziny i miałam potrzebę poruszenia innych strun we własnej duszy?
Po wizycie na cmentarzu przeszliśmy się jeszcze po okolicy. Rzeczywiście nic nie wskazuje na tragedię miejsca. Nie odnaleźliśmy domu Einsteinów. Okazało się, że nie w tym kierunku podążyliśmy. Po wzgórzach były rozsiane piękne domy, a wszystkie w cieniu przyciągającej uwagę niesamowitej posiadłości Torre a Cona, jest to ciekawy zespół obiektów należących do hrabiowskiej rodzinny Rossi.
Wędrowaliśmy po włościach i wyobrażaliśmy sobie dawne życie w tym miejscu. Samą willę można zwiedzać w wyznaczone dni miesiąca. Trzeba będzie koniecznie tu wrócić.

czwartek, 25 września 2008

DNI POD ZNAKIEM PĘDZLA

A to ramy do odświeżenia, obrazy do oprawienia (w ramach, jakoś od razu szlachetniejsze mi się wydały) i do zawiezienia. Byliśmy dzisiaj ponownie w Montecatini, by zawieźć moje „produkcje”. Nie mogłam się zdecydować, co mam wybrać. Maksymalnie można było dać trzy obrazy. Scedowałam wybór na panie z galerii. Zabrałam trzy widoczki ulic Peschici oraz trzy obrazy religijne. W większości są w mojej galerii internetowej, ale zamieszczę je tutaj. Jak byście mi doradzili?


Signora Lucia wybrała … pięć!!! Ostatni wrócił do domu, ale jest już zamówiony na świąteczną wystawę obrazów religijnych. Tyle się nasłuchałam ciepłych słów, że zrzuciłam z pleców jeden z wielu worków kompleksów. Od razu lżej.

A to jeszcze zdjęcie, które dałam jako „portret artysty” do folderku na wystawę. Każdy wystawiający ma swój folder z notką o nim i zdjęciami obrazów.

W drodze do Montecatini ktoś usiłował zrobić garaż z naszego auta, niestety poniósł większe szkody. Stłukł sobie lampę i coś tam jeszcze, a nasz zderzak dzielnie się zachował i podrasował nam tylko wygląd auta na bardziej włoski, czyli odrapany. Nic nikomu się nie stało. Uff! Ale głowa i tak mnie z wrażenia rozbolała.
To jeszcze nie wszystko, co do pędzli. Wczoraj zabrałam się za kopiowanie fresku z naszego kościoła. Krzysztof wymyślił, żebym go namalowała na dachówce jako jedną z nagród w loterii fantowej na festę parafialną. Dłubię sobie powolutku. Misterna robótka, bo fresk duży, ma mnóstwo detali, które muszę zmieścić na dużo mniejszym formacie. W związku z tym w ruch poszły najcieńsze pędzelki. Efekty pokażę za parę dni.

wtorek, 23 września 2008

~ POWSZEDNIOŚĆ

Dni zwolniły tempo. Zaczynam się więc z niepokojem rozglądać, czy ja czasami o czymś nie zapomniałam. Ale chyba nie.

Wczoraj zabrałam się za przygotowanie ram do obrazów, które ewentualnie powędrują na wystawę w Montecatini Terme. Niektóre wymagały tylko pokolorowania, ale inne potrzebują passepartout (nie jestem pewna pisowni), jedna ramka jest nieproporcjonalna, Krzysztof zawiózł je więc do ramiarza. Przedstawił się jako ksiądz a ramiarz się ucieszył, że znowu jakiś ksiądz do niego trafił. Poprzednio oprawiał dla pewnej parafii XVI wieczny obraz! Nogi się pode mną ugięły, gdzie ja ze swoimi bohomazami? Musiałam jednak mężnie stawić czoła tej sytuacji, bo okazało się że potrzebna jest moja decyzja. Dzisiaj rano pojechaliśmy do ramiarza ostatecznie ustalić jak ma oprawić obrazy.

Przy okazji zrobiliśmy parę zakupów i pojechaliśmy do wypatrzonego po drodze z Vinci „rigattiere”. Ten nie ma sklepu lecz plac, na którym przepychają się starocie z rupieciami. Zrobiliśmy wstępny rekonesans cenowy. Interesowały nas ceny „cotto” na podłogę, amfor, uroczych mebli ogrodowych, kamieni itp. Żeby tak nie wyjechać zupełnie z pustymi rękami, Krzysztof zakupił marmurową miskę (prawdopodobnie na wodę święconą), nie znamy jeszcze jej przeznaczenia u nas.

Po obiedzie w końcu zainicjowaliśmy sezon spacerów z psami nad rzeczką „La Stella”. W pewnym momencie wydawało mi się, że to jednak za wcześnie i Druso ducha wyzionie (a właściwie to co pies może wyzionąć?). Chmury na dłuższy czas rozpierzchły się pozwalając grzać słońcu. Zrezygnowałam z długiego rękawa. A psy w końcu, po pokonaniu lęku wysokości, przy pomocy Krzysztofa zeszły do koryta i napiły się wody.

Dzięki temu wypadowi uniknęłam pułapki sjesty. Potem jeszcze chwilę posiedziałam w ogrodzie czytając „Extra virgin”. Na całe popołudnie zadekowałam się w pracowni. Usiłuję w niej posprzątać i przygotować sezon robienia prezentów i ozdób świątecznych. Wydawać by się mogło, że to za wcześnie. Ale znając swoje tempo, biorąc pod uwagę przyjazd przyjaciółki oraz swój wyjazd do Polski, nie mam już za wiele czasu. Zanim jednak to nastąpi, trzeba przyszykować „pole bitwy”. Na razie pewnie skończy się to na chciejstwie, bo powoli wzięłam się też za przeredagowanie tych wszystkich zapisków w formę książkową, widzę że długa i żmudna droga przede mną. A gdzieś po drodze powinnam zrobić ostateczny projekt ogrodu, jesień idzie i wtedy najlepiej, siać, ciąć itp.

poniedziałek, 22 września 2008

~ DO WAGABUD-a

Bardzo dziękuję za przemiłe słowa, a zwłaszcza za czujność. Czasami już czegoś nie sprawdzę, nie dopatrzę i potem taka skucha! Poprawiłam link, mam nadzieję, że działa. U mnie już nie widzę błędu.

Niestety nie rozumiem, na czym polega logowanie do komenatrzy, jeśli nie mogę napisać bezpośrednio maila do autora. Proszę więc wybaczyć, że tą drogą piszę, mam nadzieję, że Pan jeszcze tu zajrzy i to przeczyta.

Życzę wspaniałego pobytu w Toskanii :)

niedziela, 21 września 2008

~ NIE MAM POMYSŁU NA TYTUŁ. A MOŻE "NIEDZIELA"?

Tak - niedziela.

Początki jak zwykle, kręcenie się po domu. Acha! Zapomniałam upiec chleba i podjęłam próbę upieczenia bułeczek. Bez zachwytu. Wzięłam suche drożdże (tylko takie miałam) i mąkę pełnoziarnistą, ale specjalistą od bułeczek ewidentnie nie jestem.

Tym chętniej czekałam na posiłek u Franki. Obiad najkrócej można opisać tytułem znanego serialu „Wszystkie stworzenia duże i małe” z podtytułem odcinka „Morze”. Jak można się domyśleć motywem przewodnim było wszystko, co pływa w morzu. Na przystawkę sałatka ze stworów, selera naciowego, papryki słodkiej, odrobiny ostrej oraz naci pietruszki w oliwie przyprawiona solą. Jako pierwsze makaron z sosem „morskim” (na oliwie podsmażone różne pływaki). Na drugie danie najpierw odrobinka wykwintnych małży (vongole veraci) a potem dorsz z grilla. Jako dodatki warzywne obrana (tak, tak!) rzodkiewka lub surowy kalafior (robiony specjalnie dla proboszcza). I jeszcze deser a raczej powinnam napisać „desery”. Najpierw crema – coś w rodzaju naszego budyniu. Potem moja ulubiona macedonia i jeszcze żeby zupełnie zwariować z nadmiaru łakoci cytrynowe lody z miejscowego baru. Nic tylko potem nie odmawiać podanego przez Fabio likieru na mircie.

Crema:
proporcje na 1 żółtko ok. 150 do 200 ml mleka, do smaku starta skórka cytryny, łyżka cukru łyżka mąki pszennej i to na małym ogniu mieszając doprowadzić do zgęstnienia po ostudzeniu schłodzić w lodówce – no pychotka! Kupowałam to tutaj w kartonie, a teraz już wiem jak robić. Używam tego jako dodatku do deserów lodów, Franka podała osobno.

Potem ruszyliśmy do Vinci, by zdążyć zobaczyć pewną wystawę. Po drodze zawitaliśmy do willi, w której (w sierpniu) odwiedzałam moje koleżanki. Tym razem nie były to odwiedziny, ale rekonesans, czy dałoby się tam ulokować większą grupę za niedrogie pieniądze. Wszystko wskazuje na to, że tak. Sympatyczny gospodarz mocno się wysilał, by podać konkretną odpowiedź na zapytanie o ceny, ilość pokoi, na ile osób itp. I rzecz wcale nie w tym, że coś usiłował zachachmęcić. On po prostu z natury rzeczy, jak na Włocha przystało, mógłby całymi godzinami opowiadać o miejscu, ale nie żeby zaraz wyliczyć, ile ma pokoi i dla ilu osób. Z trudem wypisał nam je na kartce z określeniem cen. Przy okazji dowiedzieliśmy się czegoś o historii malutkiej kapliczki usytuowanej zaraz obok jego posiadłości. Okazuje się, że były w niej freski jednego z uczniów Giotta. Jeszcze jedne przyczynek, by jechać i w końcu zobaczyć wystawę w Ufizzi o spuściźnie Giotta. Poczekam jednak z tym do października na moją przyjaciółkę Aneczkę, już jesteśmy umówione na wspólny wypad do Florencji.

Tymczasem po poczęstunku domową grappą i limoncello (Krzysztof-grappa, ja-limoncello) pojechaliśmy uroczą trasą pośród gajów oliwnych do Vinci.


Przyciągnęła nas informacja o ciekawej wystawie. Otóż telewizja RAI zainicjowała już trzeci raz realizację pomysłu zaprezentowania reprodukcji najwyższej jakości dzieł konkretnego malarza, w zestawie niemożliwym do obejrzenia jednocześnie w realnych dziełach. Faktycznie jakość reprodukcji zdumiewa. Wysokiej rozdzielczości, podświetlone od wewnątrz rozproszonym światłem dają możliwość obejrzenia detali, jakich często nawet w muzeum nie zobaczymy, a co dopiero w nawet najlepiej wydanym albumie. Zwłaszcza, ze reprodukcje są w skali 1:1.
Temat wystawy sam się narzuca, wszak jest do obejrzenia w Vinci. A więc każdy chętny może, do końca września (przedłużono termin o miesiąc), obejrzeć za darmo „L'impossibile Leonardo”. Miejsce wystawy też niebanalne, kościół Santa Croce, w którym ochrzczono jednego z najsłynniejszych artystów świata. Wchodzimy do świątyni a tu zamiast ołtarza wita nas „Ostatnia Wieczerza” spektakularnie zawieszona w prezbiterium, przesłaniając ołtarz. Ciekawie musi być na Mszy w tak ustrojonym kościele. Nie można było robić zdjęć, ale choć fragment można zobaczyć w internecie.

Po obejrzeniu 15 reprodukcji posnuliśmy się jeszcze ciut po okolicy.

W końcu zatrzymaliśmy się w barze na herbacie. Ledwie ją wypiliśmy krztusząc się ze śmiechu. Zazwyczaj nie ma w tutejszych barach problemu z kupieniem herbaty z cytryną. Pamiętajcie, że koniecznie trzeba zamówić „il te caldo”, żeby nie podano Wam mrożonej, bo tylko taka raczej istnieje dla znanych nam Włochów. Usiedliśmy w miłym kątku baru a tu barman przynosi zieloną herbatę cytrynową. Spostrzegłam to dopiero po wrzuceniu torebki do wody. Ponieważ jednak pan wrócił z cukrem, którego za pierwszym razem zapomniał, Krzysztof poprosił go o czarną herbatę. Przyszedł - z garściami różnych „owocówek” i poprosił o wybór. Żadna z nich koło czarnej nie stała :) Trudno , wypiło się to, co było.

sobota, 20 września 2008

~ OKRUCHY Z CZTERECH DNI

Niesystematyczność karze mnie brakiem pamięci. Muszę ciężko gimnastykować mózg, by przypomnieć sobie ostatnie dni.

Po wtorku, z natury rzeczy, jest środa, to był ostatni dzień pobytu naszych gości i w związku z tym śpieszyłam dokończyć świeczki, sfotografować je, zapakować i wraz z innymi prezentami wyekspediować do Polski.

Czwartek pamiętam przede wszystkim z wyprawy do Montecatini Terme. Już niemal rok minął, jak oddałam obraz na wystawę konkursową organizowaną przez tamtejsze stowarzyszenie arystów. Nie wiem dokładnie, jak ono funckjonuje. Zrobiłam to za namową i pośrednictwem Franki, która nie może ścierpieć, że nie wystawiam i nie sprzedaję swoich wyrobów.  Nie liczyłam na nic, ale nie  mogłam nie wykazać zainteresowania jej inicjatywą - to bardzo miłe z jej strony. Minęło prawie dziesięć miesięcy a ja ciągle nie miałam swojego obrazu z powrotem. Zmobilizowałam Krzysztofa i przy okazji zakupów, które czasami robimy w pobliżu pojechaliśmy odebrać moje wypociny :) Pani z galerii wyraźnie bardziej zachwycona jest kontaktem z proboszczem z San Pantaleo i z nim chętniej rozmawia, co skrzętnie wykorzystuję ciągle jeszcze męcząc się mówieniem po włosku. Miłe i zaskakujące było dla mnie, że zaoferowała wystawienie paru obrazków w jednej z tamtejszych kawiarni na zbiorowej wystawie tegoż stowarzyszenia. Trzeba skorzystać z propozycji, zawsze to już jakaś konkretniejsza forma zahaczenia o środowisko. 
Wracając z Montecatini wstąpiiśmy do "rigattiere", ulubionego handlarza starzyzną. Można u niego nim trafić czasami ciekawe rzeczy, o czym już pisałam. Tym razem "Wielki Łowca" Krzysztof wypatrzył dla mnie wałek. Sporych rozmiarów, ale z ruchomymi rączkami. No nie mogę się przyzwyczaić do tutejszych wałków, w których wszystko jest ze sobą zespolone, więc to odkrycie jest ze wszech miar na wagę złota. Cały czas się tylko zastanawiam, co ja zrobilam z wałkiem w Polsce, że tu go nie mam?

Oprócz tego wymyślilam sobie w czwartek i piątek sprzątanie własnego pokoju z naciskiem na biblioteczkę. Ilość książek wymusza ciągłe reorganizacje, co ma być pod ręką i bardziej widoczne, a co można schować w trzecim rzędzie. Tak sobie sprzątając w piątek do południa ciagle myślałam, co by tu ugotować na obiad, bez wychodzenia do sklepu. Zwłaszcza, że dzień wcześniej zrobiłam naleśniki z serem, bo dostarczony nam z Polski twarożek zakończył swój termin spożycia. Gdy zamawiałam ser, nie wiedziałam, że automat w Pavanie i jego świeże mleko może zaspokoić potrzebę twarogu. No i tak myślałam, myślałam, aż wrócił Krzysztof z kurii z dekretem inkardynującym go na księdza diecezji Pistoia (hurra!!!)  i zaprosił mnie z tej okazji na obiad do Lukki.

Trudno było odmówić, tym bardziej, że okazja radosna. Za oknem padał deszcz, ale w końcu pieszo nie szliśmy. Wybraliśmy restaurację "Del Teatro", w której rok wcześniej zajadaliśmy się rybami. Tym razem z ryb jako takich był na drugie danie kawałek grillowanego tuńczyka, reszta to stwory pływające. Te grillowane mniej mi podeszły do smaku, za to pierwsze danie, podane "spoza karty" było przepysznym makaronem jajecznym z homarem w roli głównej. Tzn. ten homar został nam okazany w połowie pustej skorupy jako ozdoba, bo jego mięso figlowało między wstążkami makaronu. Na deser Krzysztof wybrał creme caramel (deser śmietanowo-karmelowy) a ja panna cotta (dosł. śmietana gotowana) z odrobiną szaleństwa w postaci sosu czekoladowego. Poza smakami zachwycił mnie sposób podania deserów. Maleńka "babeczka" w promieniach karmelu (u Krzysia) bądź w zygzakach czekolady  z lekkim pyłem sproszkowanej słodkości na otoku mojego talerza. Mniam! Dla oczu i ust.

Tym razem nie było żadnego spaceru, po pierwsze: deszcz, po drugie: Msza o 16.00 w oratorium. Po drodze tylko zatrzymaliśmy się przy sklepie z rowerami. Te klasyczne to istne dzieła sztuki!


Krzysztof miał zajęte popoudnie, po Mszy przygotowywał spotkanie rady prafialnej, które odbyło się wieczorem. Ja za to w końcu ukończyłam poprzedni wpis o wtorkowej wyprawie do Treppio. Czasami przygotowanie zdjęć i tekstu zabiera mi parę godzin.

I tak oto dotarłam do dzisiejszego dnia. Pokój sprzątnięty. Pranie jakieś wrzucone. Obiad ugotowany i zjedzony. Za oknem słońce, już nie upalne ale bardzo miłe.

Jednak nawet wczorajszy deszcz nie wywołal we mnie depresyjnych nastrojów. Podsumowałam sobie, skąd takie miłe odczucie padającego deszczu, no więc zauważyłam, iż składa się nie parę czynników:

po 1. Nawet gdy pada, rzadko niebo jest zawiesiście ołowiane. Często łapię się na przekonaniu, że za oknem świeci słońce, tak jest jasno. Jakieś inne chmury, czy co?

po 2. Ciśnienie rzadko kiedy spada tu poniżej 1000HPa, co meteopaci zrozumieją jako pozytywny objaw. 

po 3. Nie pamiętam, by padało non stop przez ponad trzy dni. Zawsze zdarzy się jakieś przejaśnienie. Najwyżej potem znowu leje.

po 4. Nie trzeba podlewać ogródka, co bez systemu nawadniającego dało nam się tego lata we znaki.

po 5. Ostatnie spostrzeżenie było najprzyjemniejsze: deszcz nie psuje mi pobytu tutaj, to nie są wakacje, kiedy oczekujemy słonecznej pogody; to dom,  za którego oknem pada deszcz.

I tyle z mojej codzienności, idę jeszcze pozamiatać podłogi i może jeszcze coś wymyślę sobie do pracy, a jak nie to zawsze jest jakaś książka na podorędziu. Spokojna sobota.


piątek, 19 września 2008

~ POKUTNO-OKIENNA WYPRAWA

Pokutą w niej był Sakrament, po który pojechaliśmy do ks.Ryszarda. Tzn. ja byłam penitentem, bo Krzysztof może chodzić do włoskich księży, moja znajomość włoskiego mi na to nie pozwala. A poza tym od wielu lat jestem przyzwyczajona do stałego spowiednika, więc jakoś naturalnie złożyło się i tutaj, że takowego znalazłam w osobie proboszcza z Treppio.

Niby to niedaleko, około 40 km, ale trasa tak kręta, że jedziemy zazwyczaj godzinę, a ja nabywam coraz szybciej choroby lokomocyjnej.

Kiedyś w internecie znalazłam filmik o automacie ze świeżym mlekiem w Pavanie. To miejscowość niemal po drodze, trzeba niewiele przejechać zjazd na Treppio i potem się wrócić. Odwiedziny w Pavanie należały do tych z cyklu "Eureka!". Dokonaliśmy wiekopomnego odkrycia. Faktycznie automat tam stoi i działa! Można przyjechać ze swoim pojemnikiem, ale można i zakupić na miejscu czyste butelki (plastikowe bądź szklane).

Mleko jest jak najbardziej świeże, zdjęcie krowy ma za zadanie utrwalić nas w tym przekonaniu. Ale nie tylko jej portret jest przekonywujący. Smak mleka wyborny (wierzę Krzysztofowi, surowego nie pijam) , a co dla mnie istotne - kwasi się! Co oznacza jedyną formę mleka nieprzegotowanego, którą pijam z chęcią oraz... możliwość zrobienia twarogu!!! Czyż nie "Eureka!"? A w odnalezieniu urządzenia dopomogli nam Carabinieri, no bo kogo spytać, jak miasteczko sprawia wrażenie wyludnionego?

Tylko gdzieś w oddali słychać dźwięki jednakowe chyba na całym świecie, krzyczące dzieciaki na boisku szkolnym. Poza tym nigdzie żywej duszy.

Kościół otwarty, ze sztucznymi kwiatami bardzo dobrze zrobionymi, nigdy bym nie pomyślała, że życia w nich ani krztyny

.

Krzesło też jakieś milczące.



Nieufni zakupiliśmy tylko dwie butelki mlecznego cudu, jedną dla Ryszarda, drugą dla nas. Po zawartości obydwóch nie ma już śladu. Rysiu okazał się też być amatorem takiego mleka, nawet nie doczekał skwaszenia. Ja przezornie ulałam jedną szklankę.

I oto Treppio:


Na miejscu zostaliśmy podjęci wybornym obiadem, kwaśnicą z grzybami oraz bigosem. Tak, tak - rarytasy ugotowane przez naszego gospodarza.

Potem, dzięki łaskawej pogodzie, co to się poprawiła, wybraliśmy się na spacer do miejsc już widzianych i niewidzianych. Po górach rozchodził się zapach palonego drewna, mieszkańcy rozpoczęli ogrzewanie. Jesień więc delikatnie zapukała do naszych nozdrzy. Gorzej z innymi znakami, bo już nie tylko jesien ale i zima puka natarczywie w postaci jeleni, co to sieją spustoszenie w Rysiowym ogrodzie. Nigdy tak mocno nie narobiły szkód, a to ponoć oznacza że idzie sroga zima. Czy zejdzie do nas z gór?

Tymczasem cieszyliśmy się ciepłem słońca, a Rysiu, delikatnie biorąc zakręty, wiózł nas w coraz bardziej magiczne miejsca. Na dobry początek zaczęliśmy od czynnego młyna z XVI wieku! Niestety wody ( z powodu letniej suszy) w strumieniu było za mało i żarna się nie kręciły.

Przyjdzie czas i na nie. Zresztą kasztany jeszcze zielono panoszą się na gałęziach, więc nie ma pośpiechu.

Mieszkające tuż obok króliki zapożyczyły kolor od kamienia.

Z młyna podjechaliśmy do Fossato, w niższej jego części już kiedyś byliśmy, ale zawsze miło pospacerować po wyludnionym paese. Spotkaliśmy tych samych gospodarzy, co poprzednio i ledwo wymigaliśmy się od gościny u nich. Wprawa w odmawianiu przydała nam się jeszcze dwukrotnie tego dnia. Wiadomo, takie wizyty, niby krótkie, ale trwają, a przed nami były jeszcze inne zakątki okolicznych gór.
Wspięliśmy się do wyższej części wioski, by choć z zewnątrz przyjrzeć się stareńkiemu kościółkowi. Zajrzeliśmy na cmentarz. Ciekawe, że w górach jest o wiele mniej pochówków ściennych.

Spotkaliśmy tam psa, który dopiero co czmychnął przed nami w niższej części Fossato. Jak on tak szybko dostał się na górę? Zapewne nie obrał krętej drogi asfaltowej. Pies dziki i nieufny, nie byłabym jednak sobą, gdybym nie próbowała go obłaskawić, co mi się udało.

Odprowadził nas potem grzecznie do auta i poszedł w swoją stronę, nie czekając aż odjedziemy. Chyba nie lubi rozstań :)

A my ruszyliśmy do Il Poggio widocznego po przeciwnej stronie doliny.

Osada jest złożona z paru kamiennych domów. Jeden budynek zamieszkały na stałe przez pewne małżeństwo, jeden zupełnie opuszczony, reszta zamieszkała częściowo - latem.


Stopniowo Ryszard wywoził nas w odludniejsze miejsca. Na koniec zostawił nam samotną posiadłość pewnej rodziny z Bolonii. Miejsce bajkowe, drogą prowadzącą wśród kasztanów wychodzi się na zalaną słońcem zieleń trawy, tak soczystej, że nic tylko leżeć i robić z gadzinę wygrzewającą się w ciepełku.

Trochę speszył mnie alarm, poczułam się jak włamywacz, okazało się jednak że to sposób na jelenie. Ciekawe, czy ten brzęczyk jest skuteczny? W innej części niezwykłego ogrodu zobaczyliśmy odchody zwierząt, czyżby jednak system działał tylko na spłoszone Polki?
Napełnieni spokojem i urokiem miejsca wróciliśmy do Pistoi inną trasą, przez rezerwat Acquerino, gdzie już zwyczajowo pozdrowiliśmy daniele.

Jeszcze rzut oka na dolinę, tam gdzieś w oddali czekały na nas powrót dwa stwory, te jakoś nie zapowiadają zimy, mają się dobrze i tylko z wielkim zainteresowaniem wąchały zapachy pozostawione przez domowy zwierzyniec Rysia.

Ktoś by zapytał "a gdzie okna z tytułu posta?" Zostawiłam je na koniec wpisu, bo nie za bardzo wiedziałam, o co je w treści zahaczyć, to taka zbieranka z całego spaceru. Jedno "okno" nietypowe, ale też można przez nie wyglądać, co Ryszard niniejszym uczynił.