czwartek, 28 stycznia 2010

ROZWIĄZANIE I OPIS ZAGADKI

Przyznam się, że ubawiłam się serdecznie i niezłośliwie czytając Wasze pomysły. Po pierwsze macie o mnie dobre mniemanie i szliście po ciekawym kluczu toskańskości. Jesteście też uważnymi czytelnikami, bo kino nie przyszło Wam do głowy, gdyż to był mój pierwszy w Toskanii wypad do kina. Krążyliście wokół książek, brawo, brawo. Ale wielkie ukłony biję przed toją, która jest bardzo wierną czytelniczką, więc dodatkowo pokonała dotychczasowe szlaki myślowe i potrafiła wykryć podstęp. Zauważcie że okulary są strasznie brzydkie, nie mam jeszcze zdjęć z samego kina, a będę miała, gdy Krzysztof wróci z pięciodniowych diecezjalnych rekolekcji dla kleru.

Wrócił, więc:

 

Zagadka okazała się trudna, ale rozwiązywalna. Szkoda tylko, że nie padł tytuł filmu, na który się wybraliśmy. Oczywiście, jeśli 3D to "Avatar", o którym nie chce mi się pisać. Jakiś taki nachalny i w treści i w neonowej estetyce. Nie moja bajka. Okulary okazały się być wydane widzom na własność, w przeciwieństwie do kina w Polsce, w którym chadzałam na pokazy 3D.  A Boguś w zagadce ma być erzacem smukłych mieszkańców planety oraz natury, która była bohaterką filmu.

Nie byłabym sobą, gdybym nie czyniła obserwacji nazwijmy to obyczajowych, czy socjologicznych. Opowiem Wam więc historię kupowania biletów. Zostały zarezerwowane przez internet, czego Krzysztof trochę się obawiał, bo już miał dziwaczne doświadczenia z uznaniem tej formy zakupu na miejscu. Tym razem nie było żadnego kodu paskowego do wydrukowania, uwaga przy rezerwacji online kierowała nas do automatów w kinie. No to idziemy. Pierwsza trudność to znaleźć te automaty i być przekonanym, że to one wydadzą nam bilety. Znalezione! Druga trudność to uruchomienie procesu. Okazało się, że potrzebna jest jakaś karta, ale jaka? Pytamy się naburmuszonego młodzieńca z obsługi, na którego nieszczęście akurat się tam pojawił, a on coś tam burczy pod nosem w końcu twierdzi, że jeśli karty nie mamy to pozostaje nam wyjście iść do kas. A tam ogromne kolejki! Krzysztof bezradnie patrzy się na automaty ale spostrzega, że ludzie wkładają jakiekolwiek karty z paskiem magnetycznym. Idzie ich śladem i napotyka następną trudność w postaci innego nazewnictwa kodów dostępu na wydruku a innych w automacie. W końcu wspólnymi siłami pokonujemy ten problem i pozostaje kliknąć końcowe polecenie. Bilety wyskakują z maszyny w ilości 4, a miało być 6, bo  w tyle osób wybraliśmy się do kina. Krzysztof ponowne usiłuje przekonać maszynę, by wydała nam brakujące bilety, lecz ona uparcie twierdzi, ze już to zrobiła. Akurat na linii horyzontu pojawił się nasz ulubieniec. Po usłyszeniu problemu, bez słowa podszedł do maszyny wcisnął dłoń dużo głębiej w otwór i wyjął przyblokowane 2  bilety i bez odrobiny cienia uśmiechu wręczył je Krzysztofowi.

To było w ogóle moje drugie spotkanie z włoskim kinem, jako miejscem wyświetlania filmów. Pierwszy raz był podczas pewnego wakacyjnego pobytu w Rzymie. Wtedy zadziwiły mnie przerwy na reklamy podczas filmów, teraz na nie po cichu liczyłam, ale chyba już się wycofano z tego procederu.

Toja skontaktuj się ze mną, proszę, co do wyboru deseczki. Gratuluję!!!


wtorek, 26 stycznia 2010

SANTUARIO MARIA SS. DEL RIFUGIO

Ostatni etap niedzielnej  podróży prowadził na krańce Sinalungi położone na drugim jej wzgórzu.

Na polski Maria SS. del Rifugio można by przetłumaczyć jako Najświętszą Maryję - Ucieczkę Grzeszników. Jest to patronka Valdichiany, kaplica z jej wizerunkiem znajduje się w kościele przy klasztorze Św. Bernardyna w Sinalundze. Przyjechaliśmy w trakcie trwania Mszy św., więc poczekaliśmy penetrując okolice. Auć! Ale sielsko!

Rzadko zabudowana okolica, pełno gajów oliwnych i bardzo rozległe panoramy. Niestety tego dnia dosyć mgliste. Można się tylko domyślać co widać na odległych wzgórzach, dowiedziałam się potem od Jarka, że widzą nawet Asyż przy dobrej widoczności, to chyba dobre dla franciszkanina, nieprawdaż? 

Przy malutkiej kapliczce skręca się ku sanktuarium, do którego wiedzie piękna aleja cyprysowa.

  

Zostawiliśmy samochód pod kościołem i poszliśmy wzdłuż klasztornego muru. Duża posiadłość! .

   

Bardzo się cieszę, że mój kolega tu się przeprowadził. To miejsce z historią o wiele dłuższą niż poprzednie miejsce pobytu w Chianciano Terme, początki klasztoru sięgają XV wieku. Obecnie jego większa część należy do sióstr zakonnych, które prowadzą rodzaj domu rekolekcyjnego.

Nie wiadomo jak długo to potrwa, bo siostry już wiekowe kobiety są. Na szczęście piękny wirydarz wewnętrzny jest też dostępny dla braciszków.

Ale zacznijmy od kościoła o mocno renesansowo-barokowym wystroju.

Przyjemne rozmiary sprzyjają małej wspólnocie. Nie widać chóru w prezbiterium, bo został zabudowany typowo franciszkańskim olbrzymim żłóbkiem, do którego figury przyjechały z Polski. Ludzie z zadowoleniem przyjęli to novum.

Postaram się kiedyś lepiej obfotografować tę świątynię. 
Tym, co przyciąga tu ludzi jest niezwykła kaplica o ośmiobocznym kształcie z wizerunkiem Madonny namalowanym przez Sano di Pietro w XV wieku.

Prawdziwy obraz jest dobrze schowany przed złodziejami, na razie w ołtarzu wisi zdjęcie, które ma zastąpić kopia namalowana przeze mnie. Wspaniałe zamówienie! 

A oto oryginał:

Nie dziwię się przezorności w dbaniu o bezcenny wizerunek. Na jednej ze ścian kaplicy widać fotografię obrazu będącego obecnie na wystawie odzyskanych. Został kiedyś skradziony i pojawił się w Ameryce na aukcji wystawiony przez pewną kobietę. Podczas podziału majątku dostała go od byłego męża i wystawiła na sprzedaż. Ciekawe czy to była zemsta małżonka?

Kaplica ma jeszcze kilka, na szczęście już zabezpieczonych obrazów.

  

Samo pomieszczenie wymaga odnowienia, ale nasi polscy braciszkowie w liczbie dwóch mają tam mnóstwo pracy, a przeprowadzili się do Sinalungi dopiero parę miesięcy temu. Przedtem sanktuarium zamieszkiwali starsi włoscy franciszkanie, którzy nawet nie mieli pojęcia o niektórych cennych zabytkach będących na ich stanie.

Zostaliśmy ugoszczeni pyszną kolacją ugotowaną przez siostrzyczki a potem jeszcze zajrzeliśmy do raczkującej mniszej piwniczki. Są w niej pierwsze litry wina własnej roboty, lekkiego, takiego akurat do codziennego posiłku oraz oliwy z oliwek z przyklasztornego ogrodu. Już się nie mogę doczekać wiosny, by pojechać i zobaczyć wszystko jeszcze raz ale w cudownym słońcu. A muszę tam dotrzeć przed Wielkanocą, bo obiecałam wykonanie paschału.

Zmierzyłam czas, 1 godz i 20 minut i byliśmy w domu.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

W NIEDZIELĘ POWINNO JEŹDZIĆ SIĘ NA WYCIECZKI, NIEPRAWDAŻ?

Od dawna mieliśmy zaproszenie do mojego licealnego kolegi franciszkanina. Miejsce docelowe: Sinalunga, gdzie przeprowadził się z Chianciano.  Postanowiłam, że upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. 

Jadąc autostradą A1 zawsze mam ochotę zobaczyć miasteczka z niej widoczne, tak pięknie prezentują się na wzgórzach.

Jeden zjazd wcześniej, niż powinniśmy skręcamy więc na Monte San Savino, ale nie tam jedziemy. Może następnym razem? Mnie ciągnęło Lucignano malutkie miasteczko, które zachowało układ urbanistyczny średniowiecznej miejscowości obronnej położonej na wzgórzu.

Z góry przypomina fasolkę. 

 

Już plan miasta pozwala przypuszczać gęstą zabudowę i piękne łuki w niekończącej się pierzei domów. Podejrzewam, że dzięki mało turystycznej porze roku i dnia, bez problemu znajdujemy parking nieopodal bramy z olbrzymią stemmą medycejską. 

 

Ach! Czemuż zostawiliśmy psy w domu? Byłaby zabawa!

Potraktowaliśmy tę wyprawę jako rekonesans, więc nawet nie zaglądaliśmy do przewodnika, wstąpiliśmy, owszem, do muzeum, ale nie zwiedzaliśmy.

Powolutku szliśmy najpierw ulicą najbliższą obrysu miasta. Czasami zdarzył się prześwit, czasami wieża, następna brama, zaułek, loggia. Żeby przejść bliżej centrum trzeba znaleźć przejście między domami i wspiąć się wyżej. 

Przyjechaliśmy około 14.00, więc uliczki hojnie darowały nam swoją przestrzeń. Powoli jednak z domów wynurzyli się mieszkańcy. Grupa chłopców bawiła się w jakże znanego i polskim dzieciom chowanego. W barach zaczął narastać gwar. Wystrojony dziadek o lasce szedł dołączyć do towarzystwa. A mały wąski samochód precyzyjnie wyjeżdżał z garażu położonego w niemal najwyższej, centralnej części Lucignano. Znam wiele powodów, którymi kierują się kierowcy przy zakupie auta, ale przez myśl mi nie przyszło, że nabywa też się auto pod możliwości garażu, bramy i uliczek. 

Zachwyciły mnie schody wiodące do zamkniętego kościoła, cudowna harmonia sprawiająca  wrażenie raczej plisowanej tkaniny niż rytmicznego układu kamienia.

Skoro już o budynkach mowa, to jeszcze niedaleko, bo wszystko tam jest niedaleko, pasiasty kościół z delikatnym, widzianym (co widać tylko z bliska) misternym portalem i pasiasty budynek mieszkalny. Zaczarował mnie żółty, bardzo zadbany dom. Już sobie wyobrażam, co się będzie działo przed nim od wiosny, jeśli nawet zimą witają domowników i gości donice, doniczki, doniczusie. Od razu chciałoby się w nim zamieszkać, "jedyne" (no bo nie pieniądze, hi hi hi) co mnie powstrzymuje, to społeczna klaustrofobia. Chyba jednak nie dla mnie takie mieszkanie człowiek na człowieku, rodzina na rodzinie. Wszyscy w miasteczku wiedzą, czy kichnęłam, albo się podrapałam w głowę. W końcu wiem, czemu za jednym z pierwszych pobytów w Sienie doznawałam swoistej psychicznej duszności. Co nie znaczy, że mnie te miejsca nie zachwycają i tak np rok bym z chęcią w nich pomieszkała. A może i dłużej?

Trudno powiedzieć, że coś było bardziej lub mniej zachwycające. Trudno nie było zwracać uwagi na detale, te większe i te zupełnie malutkie. Tabliczki ceramiczne ręcznie malowane, ażurowy lampion, kamienna stemma, czy też smok na flagi.

Skoro flagi to muszą się tu dobrze bawić, jakieś turnieje? Weszłam na stronę gminy i najbliższe, co odkryłam to projekcję filmu "Pianista" Polańskiego. Zaczęłam gmerać w kalendarzu imprez. Głównie muzykują, tańczą i jedzą. Ale, ale, co tam mają w maju? Szaleństwo. Takie małe Viarreggio, tylko zamiast papieru żywe kwiaty, no i formy mniejsze. Oprócz tego oczywiście żonglerzy flagami, parada historyczna. Trzeba to zapamiętać!

Wróćmy do zimowego Lucignano. Pokazałam już uliczki, domy i detale, brakuje wejść do domostw. O drzwiach w tym miasteczku można by napisać jakiś dobry kawałek poezji, gdyby... można to zrobić pędzlem. Na razie musimy zadowolić się obiektywem. Stanowczo wolę drewno niezasłonięte farbą, ale te zielenie nawet dają miły akcent barwny, chyba jedyny. Jakoś nie przypominam sobie innej barwy. 

Prowadząc dalsze obserwacje nie można pominąć okien, kapliczek naśladujących okna albo się w nie wciskających. Zachwycają mnie resztki misternego ornamentu, ale też  nie mogę przejść spokojnie koło topornych kamieni "krzyżujących" okna. Surowość i prostota do granic finezji. A za chwilę schodząc z centrum na wysokości oczy pojawiają się okna, których nigdy zdrowy rozum by tam nie szukał, takie poza porządkiem architektonicznym.

Zimno, wchodzimy jeszcze na kawę do baru obok bramy. Koniecznie muszę tu wrócić, chociażby po to, by zobaczyć ciekawie przycięta drzewa tuż przed miasteczkiem, gdy wszystkie odrosty znikną mistrzowsko przycięte.

Ale to nie koniec wyprawy. Jedziemy do Sinalungi. Mamy jeszcze czas do spotkania z moim kolegą, więc "sprawdzamy" samą Sinalungę. Kolejność zwiedzania powinna być odwrotna, trudno dorównać takiemu miasteczku jak Lucignano, ale zawsze jakieś perełki można znaleźć. Wspaniały kamienny otwór wrzutowy na listy. Poruszająca serce pamiątka z XIX wieku wmurowana przez Domenico Crestiniego w podziękowaniu za łaski, których doświadczył 18 grudnia 1863 roku. Fantastyczne uchwyty? kołatki? Dwie skrzynki na listy są chyba trochę nieśmiałe? Czy listonosz je znajdzie, gdy pnącze się rozrośnie? O łukach łączących budynki położone naprzeciw siebie nie muszę pisać? Są moim ulubionym elementem architektury.

Wędrując uliczkami starego miasta Sinalungi wypatrzyłam zabudowania, które podpowiadały nam cel naszej wyprawy - Sanktuarium Madonna del Rifugio. Ale o tym w następnym wpisie, bo już sił mi brakuje. Pół dnia siedzę nad tym wpisem. 

sobota, 23 stycznia 2010

SZYBKA ZAGADKA



Gdzie byliśmy w piątek?

Kto pierwszy poda prawidłową odpowiedź otrzyma ode mnie jedną z trzech deseczek na zapiski, do wyboru. Czekam trzy dni. W czwartkowe południe rozwiążę zagadkę i napiszę więcej.

  

Pamiętajcie o podpisywaniu się!

UCZMY SIĘ WŁOSKIEGO!

Chcąc zmotywować do nauki nie tylko Was, ale i siebie, zebrałam to, co jest na stanie domowej biblioteczki. Są to przewodniki w języku włoskim. Lista jest jeszcze niedokończona, muszę zrobić porządek na półkach. Znajdziecie ją po prawej stronie, pod listą przewodników w języku polskim.

piątek, 22 stycznia 2010

KĄCIK KULINARNY

Niewiele się dzieje wartego opisania, oczywiście nie licząc konkursu, w którym udział jak dotąd dostarczył wiele pozytywnych emocji.

Ostatnio starałam się uratować to, co zostało ze zmrożonych przed Świętami cytryn. W środku wyglądają, jak nieudane ogórki kiszone, puste kapcie.

Ale skórka jeszcze do uratowania więc nie można było nie zrobić z nich crema al limone

Nabyłam "jedynie" półtora litra spirytusu, więc jeszcze mi zostało cytryn. Wydusiłam z nich co się da, skórki podgotowałam przez 15 minut, po czym pokroiłam w drobne kawałki, dodałam do nich wyciśnięty sok oraz mnóstwo cukru i używszy programu "konfitury" w maszynie do pieczenia chleba (a pisałam żem gadżeciara?) wyczarowałam pyszny dżem cytrynowy. Dzisiaj rankiem jego niewielkie ilości wylądowały na świeżo upieczonych bułeczkach.

 

Do południa biegałam między półkami sklepowymi i miałam chyba jakieś wielkie natchnienie nabywając szałwię i bazylię w doniczkach. Otóż staram się kultywować zarządzenia polskiego episkopatu o bezmięsnym piątku. Stanąwszy przed trudnym wyborem na rybnym stoisku odważyłam się wziąć coś, o czym nie miałam bladego pojęcia. W domu przy pomocy słownika okazało się, że kupiłam solę. Dawaj szybko za ulubioną "Kuchnię włoską" - znalazłam ponętnie zapowiadający się przepis, któremu byłam w stanie sprostać i czasowo i zawartością składników.

Oto roladki z soli z groszkiem, w wersji przed i po ugotowaniu, wraz z przepisem:


4 filety z soli po ok. 250 g każdy (jak widać na zdjęciu miałam mniej i nie do końca filety)
2 łyżki stołowe oliwy extra-virgin
3 łyżki stołowe masła
1 drobno pokrojona cebula
2 drobno posiekane ząbki czosnku
4 rozdrobnione liście bazylii
1/2 drobno pokrojonej łodygi selera naciowego
1 posiekany liść laurowy
2 pomidory obrane ze skórki i rozgniecione widelcem (wzięłam gotowe obrane z puszki)
sól i świeżo zmielony pieprz
450 g mrożonego groszku (dałam z puszki)
2 łyżki mąki
4 posiekane listki szałwii

Umyć filety i osuszyć je papierowym ręcznikiem.
Na dużej patelni roztopić dwie łyżki masła z oliwą, podsmażyć na tym cebulę, czosnek, bazylię, seler oraz liść laurowy. Po 5 minutach dodać pomidory, doprawić solą i pieprzem. Przykryć patelnię i dusić przez 5 minut. Dodać groszek (jeśli z puszki to zostawić płyn po nim) i dusić przez 15 minut.
Podczas duszenia groszku zwinąć filety ryby i przekłuć wykałaczkami. Obtoczyć w mące i smażyć 5 minut na roztopionej reszcie masła z szałwią. Gdy ryba zbrązowieje przełożyć na patelnię z groszkiem, jeśli trzeba dolać właśnie zostawiony w puszce płyn. Doprawić jeszcze odrobinę solą. Dusić przez 10 minut.


Nie myślałam, że groszek tak wybornie smakuje z rybą. Do tego białe wino i wysoki poziom zadowolenia.No może oprócz jednego mieszkańca domu, bo się nie załapał.



czwartek, 21 stycznia 2010

DUŻA RADOŚĆ

Inaczej nie mogę nazwać tego, co mi sprezentowaliście swoimi smsami. Ten etap przekonał mnie, że dobrze zrobiłam zgłaszając się do konkursu. Nie spodziewałam się takiego wyniku ani tego, co pisaliście w komentarzach oraz w mailach uzasadniając swoje wsparcie. Jestem dumna, że tylko i wyłącznie ogłoszenie na blogu dało takie wyniki, zaspokoiłam też swoją babską ciekawość. Cały czas w pierwszej trójce w kategorii i co policzyłam przed chwilą znalazłam się też wśród 27 blogów które zdobyły powyżej 250 głosów (mój 259) , czyli zyskałam cztery kulki. Wyobrażacie to sobie? Na 5980 blogów! 

Teraz następuje 3, skomplikowany  etap.

Juror z każdej kategorii wybiera trzy blogi do poddania ocenie przez całą kapitułę konkursu, by ta przyznała nagrodę główną czyli właśnie Bloga Roku 2009 i wyróżnienia. Sam juror  spośród trzech przez siebie wytypowanych przyznaje nagrodę w swojej kategorii. Czas na ustalenie nominacji mija 1 lutego. Wtedy zostaną podane do wiadomości publicznej.

Równolegle znowu następuje głosowanie smsowe na Bloga Blogerów 2009 . Nazwałabym to Nagrodą Publiczności. Wysyła się znowu głosy na blogi, które przeszły do następnego etapu w dwóch grupach wiekowych:
- jeden spośród blogów osób powyżej 16 roku życia, czyli jeden Blog Blogerów z 90 blogów (po 10 z każdej kategorii tematycznej), które w poprzednim etapie uzyskały najwyższą ilość głosów w następujących kategoriach: „Ja i moje życie”, „Profesjonalne”, „Polityka”, „Podróże i szeroki świat”, „Kultura”, „Foto, video, komiks”, „Blogi literackie”, „Moje zainteresowania i pasje”, „Absurdalne i offowe” 
- jeden spośród blogów osób poniżej 16 roku życia, czyli jeden Blog Teen Blogerów z 10 blogów, które w poprzednim etapie uzyskały największą ilość głosów w kategorii „Teen”.

To głosowanie zaczyna się od 15.00 i ma takie same dane (a więc numer telefonu to 7144 a treść głosująca na mojego bloga to D00171 - tylko pierwszy znak jest literą, pozostałe to cyfry, wszystko pisane bez spacji) do wysyłania sms, którego koszt pozostaje ten sam, czyli 1,22 zł z VAT- em. Sądząc po ilości głosów oddanych na blogi w innych kategoriach  nie mam szans na zdobycie nazwijmy nagrody publiczności. Uważam, że te już otrzymałam :)

Niestety nie podano w regulaminie czym się ma kierować kapituła, co stanowi według jej członków o wartości danego bloga. Nie ma nawet teraz opisu kategorii, który wisiał podczas zgłoszeń. Tak więc zobaczymy, czym się kierowała kapituła po ogłoszeniu nominacji a potem i nagród oraz wyróżnień.

Ja tymczasem jeszcze raz dziękuję za to niezwykłe wsparcie. Czuję się przez Was bardzo doceniona. W podziękowaniu podsyłam słoneczko z toskańskiego nieba, które dzisiaj dobrotliwie nam panuje :)

wtorek, 19 stycznia 2010

MAŁE RADOŚCI

Były dwie.

Jedna to przyjemność zrobienia pierogów, które na dodatek pozwoliły ugościć niespodziewanego gościa. Jako stara gadżeciara uwielbiam przedmioty ułatwiające mi życie w kuchni. 

Ciasto miesza robot, ale nie lepi pierogów, a zawsze mi się podobały pierogi z falbankami. Raz zupełnie niespodziewanie odkryłam w sklepie niepozorny komplet białych foremek. Tu prezentuję jedną wielkość, są 4 rodzaje. No i proszę, szast prast i voila!

A druga radostka to znaleziony w ogrodzie, przetrwał szaleństwa koparki i zapowiada to, co tygrysy lubią najbardziej.