środa, 30 września 2015

OŚLA NIEDZIELA

Od długiego czasu mam pewną wierną czytelniczkę. Komentujący i czytający komentarze znają ją pod pseudonimem Annamaria. Spotkałyśmy się już kiedyś osobiście. Pisujemy do siebie maile, więc niemal oczywiste było to, że jeśli Annamaria będzie w pobliżu, to się spotkamy. A że czas pozwolił...
Obydwie zasadzałyśmy się na pewną festę w Carmignano.
Zanim jednak dotarliśmy tam, trzeba było gdzieś zjeść.
Poszperałam po sieci, miałam kilka lokali na oku, wybrałam nietypowo. Nie restaurację, trattorię, osterię, pizzerię, a wine bar. Zdecydowało kilka atrakcji: położenie, wyczuwalna nawet ze zdjęć oryginalność miejsca (zwróćcie uwagę na stoliki zrobione z beczek), jedzenie z własnych produktów, vinsanto (!) i znajomo mi brzmiące nazwisko właścicieli.



Wspięliśmy się krętą drogą do Capezzany. Zawsze mnie zaskakują tamtejsze wzgórza, takie klasycznie pocztówkowe, które kojarzę z rejonem Chianti. Chociaż u ich podnóża ściele się Prato, wzrok może się oprzeć na gajach oliwnych i winnicach. Tak, tak - to bardzo renomowany okręg winny. Tak sobie owocuje w cieniu słynniejszych toskańskich winnic.
Bar, wbrew nazwie, nie oferuje jedynie zakąsek, ale i ciepłe potrawy. Mają do wyboru pierwsze i drugie dania - nieodgrzewane! Można zamówić deskę z przystawkami i jedno wybrane danie plus deser za piętnaście euro. Dla mnie ilość jedzenia idealna, ale większe żołądki nie powinny korzystać z oferty, tylko wybrać więcej z normalnego menu.
Doznania smakowe mieszały się z estetycznymi.
Przyznam się szczerze - na kelnerów to tam chyba robią castingi - wielką przyjemność sprawiało mi patrzenie na piękną i przystojną młodość. W dodatku bardzo uprzejmą, miłą i jakoś tak z oczu im inteligentnie patrzyło. Jak się okazało, faktycznie mieliśmy do czynienia ze studentami, albo laureatami (tak tutaj nazywają tych, którzy ukończyli naukę).
Wszystkie potrawy były najwyższej jakości. Smaczne, świeże, aż czuć było, że produkty nie jechały na miejsce pół świata. Zgodnie wybraliśmy deskę z przystawkami (chleb własnego wypieku), potem mięsne danie , a na koniec poezję.

Chciałabym lepiej posługiwać się polskim językiem i móc opisać lody na vinsanto. Oczywiście, vinsanto własnej produkcji - słynne na cały świat. Za niektóre roczniki zyskało tytuł najlepszego włoskiego wina deserowego (2008), czy nawet światowego (2002 - już nie do kupienia). Powiem tak: próbowałam wielu słodkich win, tak szlachetnego trunku nie pamiętam. Produkcja w jednym roku sięga tylko 6000 półlitrowych butelek, więc cena za jedną jest dość wysoka - 28 euro. Po zakończeniu posiłku z vinsanto (lody nie wystarczyły) jestem pełna zrozumienia dla ceny.
Zdecydowaliśmy się skorzystać z możliwości zwiedzania piwnic i nie tylko (koszt od osoby 15 euro).
Oprowadzał nas młody conte z rodu Contini Bonacossi, student architektury w Ferrarze (skąd pochodzi gąłąź Bonacossi), w niedzielę nie tylko przewodnik, ale i uprzejmy kelner. Kto pamięta, kiedy wspominałam owo nazwisko? O tym za chwilę.
Najpierw zajrzeliśmy do różanego ogrodu, obejrzeliśmy widoki z tarasu, przyjrzeliśmy się architekturze willi, przebudowanej na początku XVII wieku, lecz dokumentami zakorzenionej w średniowieczu.

Dom zamieszkiwany jest sezonowo przez rodzinę, a na parterze jeszcze dwa tygodnie temu mieszkała cały czas (teraz śp.) babcia naszego przewodnika. Młody przystojny conte jest piątym pokoleniem zajmującym Capezzanę. Jego dziadek wywalczył powrót do starej nominacji, nie chciał produkować pod obowiązującą wtedy nazwą Chianti. Dowiedzieliśmy się, że powierzchniowo ich farma jest jedną z największych tego typu we Włoszech. Wytwarzają (wszystko "bio") oliwę, oczywiście vinsanto, ale i inne wina, z których jedno towarzyszyło nam przy obiedzie (wyborne Ghiae della Furba), a trzy następne zostały podane podczas degustacji w ramach oprowadzania. Ale to na końcu.
Po obejrzeniu z zewnątrz, przyszedł czas na wnętrza. Willi nie widzieliśmy, co zrozumiałe. Na razie zejdźmy w dół.
Schodząc mijaliśmy mocno zakurzone butle - zapowiedź niezwykłej kolekcji. Contini Bonacossi są posiadaczami swoich win z bardzo starych roczników. Wszystkie wina nadają się do picia, dzięki temu, że każdego roku otwiera się butelki, sprawdza trunki i korkuje na nowo. Przy wielu szkłach widać doczepiony korek, którym pierwotnie zamknięto wino. Szukałam swojego rocznika, ale nie znalazłam. Może nie był dobry? Oczywiście, dla wina, bo ja nie narzekam :)
Najstarsze wino pochodzi z 1925. Ciekawostką jest wojenny rocznik.

Jak to możliwe, że udało się to wszystko przechować, że Niemcy nie zarekwirowali wina? Produkować można było, ale pić? Właściciele zamurowali jedną piwnicę i zrobili na murze sztuczną pleśń. Przechowali tam nie tylko cenne wina, lecz i, o wiele bardziej cenne, dzieła sztuki. W tym momencie opowieści zapaliła mi się lampka odblokowania pamięci. Oczywiście! Przecież pisałam kiedyś o kolekcji Contini Bonacossi znajdującej się w zasobach Ufizzi, czasami udostępnianej do zwiedzania. Teraz dopiero ciarki mi przeszły do plecach, gdy wyobraziłam sobie chociażby rzeźbę Berniniego zamurowaną w tej piwnicy.
Wielką przyjemność sprawia mi widok beczek, nie mam pojęcia, skąd takie umiłowanie do ich kształtu i drewnianego zapachu przemieszanego z winną wonią. Lubię ich owale, rytmy ustawione pod ścianą.

W piwnicach przechowuje się wino czerwone i różowe "Ruspo", zwane złodziejem.
Może zainteresuje Was, skąd takie określenie na różowe wino? Otóż za czasów pańszczyzny, chłopi oddawali zebrane wino, uprzednio lekko wycisnąwszy z gron sok. Tenże sok fermentowali, a że nie było w nim wiele barwnika pochodzącego ze skórki, wychodziło im różowe wino.
Mieliśmy szczęście zajrzeć do suszarni winogron znajdującej się w pomieszczeniach limonai. Nie zawsze jest otwarta. Byliśmy dwa tygodnie po winobraniu, wiele gron zachowało jeszcze swoją jędrność. Pierwszy raz widziałam tego typu wnętrze. Nie czuć w niej zupełnie winem, ani nawet winogronami. Trzy razy dziennie otwiera się w okna, a cały czas włączone są olbrzymie wentylatory, których jednostajny szum zakłócał ciszę schnięcia.

Nie będzie chyba niespodzianką, że zwiedzanie kończy się w vinsantai, czyli miejscu, gdzie dojrzewa vinsanto. Dużo mniejsze beczki, niż na wytrwane wina przechowuje się na poddaszach, gdzie podczas całego procesu trunek musi zaznać wszelkich warunków pogodowych, a zwłaszcza sezonowości. Jest to niezbędne, gdyż vinanto wymaga zatrzymań i wznowień fermentacji,  zależnych od temperatur danych pór roku.
Na ścianie honorowej zgormadzono wszystkie trofea otrzymane za produkty Capezzany. Nie zapomniano też o pewnym chłopie, który miał niebagatelny wkład w przepis i cały proces powstawania vinsanto.

Zwieńczaniem zwiedzania jest degustacja trzech win: różowego Vin Ruspo, i czerwonych Barco Reale di Carmignano oraz Villa di Capezzana. Z tych trzech najchętniej wróciłabym do ... obiadowego Ghiae oraz vinsanto.
I tu zakończę wpis, zupełnie nie wyjaśniając tytułu. Do następnego razu :)


środa, 23 września 2015

TOSKAŃSKA ANTOLOGIA

Antologia - dosłownie "zbiór kwiatów".
Myślę, że to odpowiednie określenie na toskański tydzień spędzony z moimi klientami.

Wczesną wiosną zgłosiła się do mnie B. z prośbą o przygotowanie wycieczki po Toskanii. Do przyjęcia tego swoistego zamówienia namówił mnie Krzysztof, o czym już poprzednio wspomniałam.
Odrzuciłam wiosenny termin, przeczuwając, że się nie wyrobię z przygotowaniem pobytu. Po drodze wszak miałam inne zajęcia. Druga propozycja terminu powstała z chęci zobaczenia winobrania.
Przyznam, że to była jedna z większych niewiadomych w planie, gdyż absolutnie niezależna ode mnie, a od pogody. Gdyby tylko lato było ciut chłodniejsze, gdyby spadły deszcze ... z winobrania nici. Nie muszę pisać, jaka była pogoda?

Pewnym i mocnym punktem było na pewno miejsce noclegowe.

Tu zdałam się na pomoc Joasi z VisiToscana. Określiłam jej zasięg terytorialny, w jakim chciałabym ulokować klientów i siebie (bo towarzyszyłam im od rana do wieczora). Trafione w dziesiątkę!

Obiekt fachowym okiem opisała Asia, więc odsyłam do jej wpisu.
Dodam tylko słów parę o kuchni, której zalet Joanna nie miała szans docenić. Myśmy jedli tam wszystkie śniadania i większość kolacji.  Śniadania są bardzo obfite - dla każdego coś dobrego. Nikt nie jest w stanie przejeść tego, co wjeżdża na stół. a tak się dzieje, gdy jest mniej gości i nie robią bufetu. Jeśli jest obłożenie powyżej 25 gości, właściciele ustawiają suto zastawiony bufetowy stół - na słodko i na słono.

A kolacje? Wyrafinowana kuchnia, niezwykle smaczna, wręcz wciągająca. Do tego przemiła obsługa. "Chcecie Państwo parmezanu do sosu?" Na odpowiedź "tak" sami posypywali nim potrawę, i wcale nie wynikało to ze skąpstwa.  Od razu zaproponowano, żebyśmy kupowali tylko dwa pełne menu i dzielili na czworo, dzięki czemu udało nam się niemal nic nie zostawiać na stole. Ciągle zachodzę w głowę, gdzie ci Włosi mieszczą wieczorne kolacje?
Od kolacji właśnie zaczęła się cała przygoda, po przywiezieniu moich klientów na miejsce.

Oto realizacja programu, z niezbędnymi korektami uwzględniającymi możliwości towarzystwa, o których wcześniej nie miałam pojęcia.

Toskańska Antologia Light:

1 dzień
Chianti ogólnie - czyli wędrujemy po czasami mocno bocznych drogach, na których raczej
sprawdziłby się mocny samochód terenowy.

Zaglądamy do Greve in Chianti, gdzie zjadamy obiad "U Giovanniego z Verazzano". Przebojem jest zjedzony przez T. gołąb z efektownie fikniętymi nóżkami.

Potem snujemy się po Montefioralle.

Na koniec zaglądamy do Pieve San Leonino koło Panzano.

2 dzień
Opis właściwie będzie krótki, w stosunku do tego, co zobaczyliśmy i, mimo że najdłużej przygotowywałam się do tego właśnie dnia.
Na początek sprawdziliśmy możliwości obronne Sieny w garnizonowym Monteriggioni.

A potem cały dzień spędziliśmy w mieście słynnych kontrad.

Najpierw Piazza il Campo, obowiązkowo z olbrzymią porcją lodów.
Obiad jemy w La Taverna di San Giuseppe. Nie wiem, czym bardziej się zachwycać: miejscem? jedzeniem? obsługą? Siedzieliśmy tuż przy zejściu do piwnicy wykutej przez Etrusków, bagatelka ponad 200 lat przed Chrystusem.

Z rozrzewnieniem będę wspominać wariacje na temat świeżych fig (z prosciutto, mozarellą i pancettą), mus groszkowo-ziemniaczany i cebulową zupę.
Po obiedzie dotarliśmy do katedry. Byliśmy w niej w czasie, gdy są odsłonięte posadzki, więc wcześniej przysiadłam i opracowałam sobie dokładnie każdą scenę, łącznie z mapką poszczególnych wyobrażeń. Oczywiście opowiedziałam też gościom o innych skarbach Duomo.

Zajrzeliśmy do krypty i baptysterium. Po spacerze uliczkami, odwiedzeniu sanktuarium postawionego na miejscu domu św. Katarzyny, rozczarowaniu remontem w San Domenico, zeszliśmy do średniowiecznego ujęcia wody, krystalicznie czystej, obecnie siedziby ryb.

Wjechaliśmy ruchomymi schodami, by znaleźć inny lokal (Osteria del Gusto) na kolację. Tym razem wystrój był nowoczesny, idealnie wpisany w moje zainteresowania kaligrafią i ogólnie pismem.

Na ścianach sentencje dotyczące Palio, a stoły zdobiły obrusy i serwetki z drukowanymi nazwami win z całego świata. Moi klienci poświęcili się i wycierali usta swoimi chusteczkami, bym chociaż serwetki miała na pamiątkę :) W pamięci pozostało nam nie tylko jedzenie, ale bardzo wdzięcznie kręcąca swoimi powabami kelnerka. Czysta radość i kobiecość :)
Kolacja w Sienie była niezbędna, gdyż czekaliśmy na pokaz "Divina Belezza". Dobrze było patrzeć na elewację Duomo o zachodzie słońca.

Divina Belezza to rodzaj kolażu zdjęć, obrazów, ich animacja w pigułce podająca historię Sieny. Film był wyświetlany w plenerze, na trzech ścianach nawy nigdy niedokończonej olbrzymiej katedry. Ciekawy, świetnie wykorzystujący archutekturę, na której był prezentowany, ale bez fajerwerków, których można było się spodziewać po zapowiedziach.
Mam jedynie utrwalone początkowe oświetlenie ścian, bo proszono, by podczas samej prezentacji nie robić zdjęć.


3 dzień
Prosto: San Gimignano razem z kolegiatą wewnątrz. Mam nadzieję, że udało mi się przekazać zachwyt freskami.

A potem Certaldo i wspomniany w poprzednim wpisie obiad "U Chichibio".
Nie mogło też zabraknąć strojnego cappucino w pobliskim barze.


Dzień wycieczkowy był planowo krótki, gdyż późnym popołudniem, na miejscu noclegu, była degustacja win, serów i octu balsamicznego. Większość barwnego monologu prowadzącego pana nie dotyczyła tylko degustacji, ale ogólnych informacji o winnicach, winach. Znowu się dowiedziałam czegoś nowego. Nauczyliśmy się, jak po kolorze, czy po sposobie ściekania wina na ściankach kieliszka rozpoznać cechy szlachetnego trunku.

Wina, jak wina, ale ocet balsamiczny zachwycił mnie aż po chęć zakupu. Piętnastoletni! Nigdy takiego nie smakowałam, a przecież staram się kupować i tak w miarę dobre octy.
Musiały mi się oczy mocno świecić, gdyż dostałam od B. butelkę w prezencie. Będę wydzielać po kropelce :)

4 dzień
B. chciała zrobić ukłon wobec swojej bratowej i poprosiła mnie o jakieś miejsce na shopping. Pojechaliśmy do miasteczka outletowego Valdichiana.
Zbliżała się pora obiadu, myślałam, że lepiej poszukać lokalu w planowanym następnie Lucignano, niż wśród outletów. Może się myliłam?
Zapytałam matki czekające na dzieci wychodzące ze szkoły, gdzie można dobrze zjeść w Lucignano. Powiedziały, że wszędzie. Myliły się.
Lokal "Le Botte", położony nieopodal za bramą wjazdową, był duszny, jakiś taki w niedobry sposób zatrzymany w czasie, jedzenie było poprawne, ale nic więcej.
Na szczęście, pocieszyło nas Lucignano.

Nie mogło być inaczej! Powoli wspinaliśmy się ku górze. Na jednej z okrężnie biegnących uliczek zobaczyłam kota. Zrobiłam mu zdjęcie, a potem na przyczepionej koło drzwi kartce doczytałam, że właściciele proszą o podesłanie zdjęcia do albumu. Z chęcią im wysłałam. Okazało się tylko, że sfotografowałam innego ich kota. Ale skąd mogłam wiedzieć? Przynajmniej mogę Wam zaprezentować Margot.

W Lucignano liczyliśmy bardzo na wizytę w muzeum i zobaczenie nadzwyczajnego relikwiarza. Nie udało się :(
Muzeum było czynne, ale sam obiekt pojechał na EXPO do Mediolanu. Buuuu...
Nie zrezygnowaliśmy z zajrzenia do wnętrza. Skromne, ale piękne zbiory. Nawet obraz Signorellego im się uchował.

Sala, w której zazwyczaj stoi relikwiarz zaspokoiła mój apetyt na freski i ... litery. Szaleństwo różnych napisów, sentencji, podpisów.

Jeśli zajrzycie kiedyś do muzeum w Lucignano, koniecznie wejdźcie do położonej na piętrze sali obrad i ślubów. To się dopiero nazywa sala reprezentacyjna!

Zdjęcie sferyczne do obejrzenia pod linkiem:
https://plus.google.com/u/0/photos/105907921258174380691/albums/6051013849912979409/6196955412365797378?pid=6196955412365797378&oid=105907921258174380691

Z ciekawości zajrzałam do dalszych pomieszczeń. W jednym były podobne stylistycznie freski, słabiej zachowane, ale poruszyły mnie mocniej, gdyż stanowiły tło dla zwyczajnego urzędniczego pokoju z okienkami do przyjmowania petentów.

5 dzień
Musiał zacząć się od konkretnego punktu. W poniedziałek, albo w piątek, między 9 a 12. Domyślacie się gdzie zawiozłam moich wycieczkowiczów?
Chiostro Torri. I więcej słów nie trzeba. Już dość o nim napisałam.

Chociaż...
Są zmiany.
Na kościele pojawił się krzyż - mieszkańcy skrzyknęli się i uzupełnili brak.
Niestety, pilnujący krużganka ogrodnik zmarł, a pan od książki słabo się czuł i został w domu. A tak liczyłam na ich spotkanie.
Z jednej strony żal, ale z drugiej ... Obecnie po chiostro oprowadza bardzo miły pasjonat, z chęcią odpowiadający na pytania. Obiecał mi, że da znać, gdy ukaże się profesjonalne opracowanie o tym miejscu (które przygotowuje pewien architekt). Liczę na to, że dotrzyma słowa.
Torri powaliło moje towarzystwo. Przyznam się, że miałam nadzieję na takie ich reakcje. Szaleli z aparatami.
Potem trasa wiodła nas ku Asciano, wybrałam ją specjalnie, by zaspokoić zapotrzebowanie na widoki zapierające dech w piersiach. Co chwilę zatrzymywaliśmy się, by uwiecznić to, co człowiek może zrobić z krajobrazem. Przestrzeń, rytmy, wzory linii po ciągnikach, wszechobecne cyprysy, ziemia o kolorze kawy z mlekiem, owce, stare drewno wytrawione czasem. Proste elementy, a zarazem najwyższa rozkosz dla oczu.

W Asciano zrobiliśmy postój głównie na obiad. Wyszukany wcześniej lokal spełnił idealnie nasze oczekiwania. Ze spokojem mogę więc polecić "Ristorante La Mencia". a przepis na królika w kwiatach, zwłaszcza kopru włoskiego muszę rozgryźć. No, muszę :)

Jadąc dalej zatrzymaliśmy się przy kapliczce, w której ktoś zostawił płytę zatytułowaną "Religijne świadectwa".

Odtwarzacza nie było na miejscu, wzięłam ją z postanowieniem podrzucenia kiedyś z powrotem. To bardzo nieporadnie zrobiony film, z ręcznymi napisami niezdarnie sfotografowanymi, Informacje dotyczą jedynie odtwarzanych w tle utworów. Szkoda, bo wolałabym, by twórca składanki podpisał sfotografowane miejsca. Objechał całe terytorium Asciano i uwiecznił wszelkie struktury związane z religią. Niestety w filmie jest muzyka, do której ktoś rości sobie prawa autorskie, więc jeśli chcecie zobaczyć film, możecie to zrobić bez ścieżki dźwiękowej.
Ostatnim miejscem odwiedzonym tego dnia było Monte Oliveto Maggiore.

Idealnie nadał się mój wcześniejszy artykuł pt. "Renesansowy komiks".
Może komuś przyda się informacja, że osoby z trudnościami ruchowymi mogą podjechać spokojnie pod sam klasztor. Nie muszą pokonywać długiej drogi dzielącej bramę od reszty zabudowań.

6 dzień
Niestety, samoloty z Warszawy przylatują w niedzielę, co burzy sztywny system wynajmu od soboty do soboty. Musiałam to uwzględnić w planach, ale dzięki temu do barwnej antologii dołączyła i słynna Krzywa Wieża i inne piękności w okolicy.

Zatrzymaliśmy się w Casa di San Tommaso, bardzo blisko Placu Cudów. To XVIII wieczny gościniec z zachowanymi oryginalnymi detalami architektonicznymi. Położony jest już w strefie ograniczonego ruchu (ZTL), ale nie należy się obawiać mandatu po wkroczeniu do niej, gdyż obsługa powiadamia gminę o tym, że jest się ich gościem. Można też zaparkować pod samym hotelem za dodatkową opłatą wynoszącą jedynie 9 euro na dobę ("jedynie" - porównując z cenami zwyczajnych parkingów).
Po rozlokowaniu się poszliśmy na obiad.
Piza, jak już kiedyś wspominałam, jest nielada wyzwaniem kulinarnym. Przezornie zapytałam recepcjonistkę z Casa di San Tommaso o coś w miarę strawnego.
Zjedliśmy bardzo miło w lokalu, w którym największą chyba atrakcją jest odtworzona maszyna Leonardo da Vinci oraz makiety statków. Jedzenie dobre, w skali dziesięciostopniowej dałabym im 7 punktów, z akcentem na cytrynowy sorbet :)

Po obiedzie pojechaliśmy na krótki spacer nad morzem - wybrałam łatwo dostępny taras w Livorno.
A potem młyn pod Bibboną i drogę do Bolgheri. Niestety, ta druga nie miała dobrego światła.

Kolacja była straszliwą porażką. Nie dość, że miasto Piza postanowiło włączyć oświetlenie ulic dopiero o 22, co groziło połamaniem nóg, to jeszcze najbliższe nas miejsca wyszynku wołały o pomstę do nieba. Szczerze martwiłam się o niedzielny, pożegnalny obiad.
B. zniechęcona ciemnościami i okropnym jedzeniem wróciła już do pokoju, a reszta pospacerowała nocnie po Placu Cudów.

7 dzień
Niedziela przyniosła same dobre chwile. Była i Msza św. w katedrze z okazjonalnie (z racji trwającego festiwalu muzycznego) śpiewającym chórem.

Były ostatnie zakupy (torby, ach te torby, a wśród nich i jedna moja). Był i obiad przepyszny i to w lokalu o absolutnie rodzinnej atmosferze.
Na Osterię dei Tinti zdałam się intuicyjnie, wiedziona prostym, skromnym, żółtym szyldem. Właściwie prowadziłam biesiadników w inne polecone mi miejsce, lecz duch w narodzie spadał, głód z oczu wyzierał, a i pora odlotu się zbliżała. Zaryzykowałam i skręciłam w Vicolo dei Tinti, zajrzałam do pustego lokalu (było jeszcze bardzo wcześnie), gdzie przesympatyczny, puszysty kelner  zaprosił nas na posiłek. Siedliśmy na zewnątrz, omal nie pomyliwszy stolików z ulokowaną naprzeciw konkurencją. Gdy potem czytałam opinie ludzi o osterii (zwłaszcza tych włoskojęzycznych), większość podkreślała przypadkowość odkrycia miejsca i wielkie zaskoczenie pyszną kuchnią.

Właściwie wszystko było przebojem i owoce morza i wstążki ze szparagami w sosie cytrynowym, i czarne risotto z krewetkami i wędzona kaczka z owocami. Nie wspominając o deserze.
Powiedziałam i kelnerowi i potem, na życzenie, powtórzyłam to jego mamie w kuchni, że uratowali honor Pizy. Ależ się ucieszyli. Dodatkowo, zaskakująco, w stosunku do menu, ceny nie drenują kieszeni.

Idealne zakończenie na tydzień w Toskanii.
Jeszcze tylko pożegnanie na lotnisku. Ostatnie uśmiechy. Umawianie się na ciąg dalszy.

Bardzo ciekawe doświadczenie. Nie chciałabym pracować w turystyce, ale taka "przygoda" wydaje mi się do powtórzenia. Z jedną zmianą, na pewno nie powinnam prowadzić auta. Nie przewidziałam, że trudno być jednocześnie pilotem, rodzajem przewodnika, tłumaczem, towarzyszem i kierowcą. Na szczęście nie zdarzyła nam się żadna niemiła sytuacja na drodze, chwalono mnie za prowadzenie auta, ale to bardzo wyczerpywało. Wiem też teraz, jakie pytania powinnam zadawać przed zorganizowaniem pobytu. Po minach mojej grupki, po ich wypowiedziach, mogę napisać, że udało mi się pokazać im piękno Toskanii. Mam nadzieję, że będą to potwierdzać opowiadając bliskim o swoich wakacjach. A w zapamiętaniu całego pobytu ma pomóc nie tylko ten artykuł i album online, który im udostępniłam. Po każdym dniu dostawali kartki do przygotowanych przeze mnie teczek. Były to zazwyczaj wyciągi z bloga, bądź własne, jeszcze niepublikowane, opracowania danych miejsc. Wszystko opatrzone moimi rysunkami. Do każdego dnia była dołączona mapka, a na niej zaznaczone miejsca, które zwiedziliśmy.

Teraz mogę dodać do tego wirtualną foto mapę:


Kochani B., T. i A. z całego serca dziękuję za spędzony razem czas, za okazane mi zaufanie, za docenienie, za Wasze opowieści, za wszystko, czym mnie obdarowaliście.

poniedziałek, 21 września 2015

SKUTKI PICIA ...

... wina. Ogólnie to chciałabym napisać o skutkach pi...sania bloga.

Wódki nie lubię, a wino i owszem :) 
To jeden z tutjeszych zwyczajów kulinarnych, który idealnie odpowiada mojemu organizmowi, nie tylko żołądkowi, sprawiającemu w Polsce wielkie problemy. Z chęcią zgadzam się z tezą pewnego badacza długowieczności, że lampka czerwonego wina jest wręcz niezbędna. 
A że wino ma różne ceny, oj, bardzo różne, trzeba jakoś z rozumem podejść do tematu. I tu znowu przydaje się znajomość zwyczaju kupowania wina sfuso, czyli luzem.
Kiedyś kupowaliśmy je w winiarni Mazza, o czym w 2009 roku napisałam osobny artykuł. Potem zaopatrywaliśmy się bliżej nas. Jednak tęskno było mi za tym winem od Mazzy, i czerwone bardziej mi odpowiadało, a o różowym to już nie wspomnę. Tylko tam!
Gdy więc wymyśliłam wycieczkę w okolice Poggibonsi, aż się prosiło, by wstąpić znowu do braci Mazza.
Jak przystało na dobrych sprzedawców, poznali nas, a jakże!
Roberto opowiadał nam, że przyjeżdża do nich dużo Polaków, zastanawiał się, skąd się o nich dowiedzieli. Czy jakiś hotel ich do nich wysyłał, czy agroturystyka? W końcu kiedyś ktoś mu powiedział, że znalazł pewien polski blog, na którym pisano o winie różowym sfuso. Przyznałam się, że to ja o nich napisałam. Roberto bardzo się ucieszył, że w końcu mógł powiązać osobę, z zagadką kupców rodaków.
Chyba, że ktoś jeszcze, z nieznanego mi bloga wspomniał o tej winnicy? Wtedy proszę o zgłoszenie się do mnie, podzielę się winem, które na odchodne dostałam od Mazza. 

Nie minął tydzień, gdy z pewnymi osobami, o czym za chwilę, znalazłam się w Certaldo "U Chichibio", osterii odkrytej trzy lata temu (tu artykuł).  Byłam tam potem jeszcze kilka razy, więc właściciele już mnie trochę kojarzyli. I zowu powtórzyła sie sytuacja, jak u Mazza, na odchodnym z wdzięczności, że do nich przyprowadzam biesiadników, dostałam butelkę ich domowego wina. 

Wspomniałam, że byłam "U Chichibo" z pewnymi osobami. Ta mała, trzyosobowa grupka pojawiła się w moim życiu także skutkiem pisania bloga. Czytelników spotykałam już o wiele wcześniej i to tak dużo, że aż mi przykro, że nie wszystkich pamiętam. Tym razem, nie miałam do czynienia z moimi czytelnikami, lecz ... klientami. Ktoś polecił B., by spróbowała mnie zatrudnić na osobistego przewodnika po Toskanii. Kiedyś już mnie proszono o pilotowanie jakiejś grupy, ale było to kilka lat temu, nie czułam się na siłach. Nawet teraz zastanawiałam się, czy podołam. Namówił mnie Krzysztof, bym spróbowała. Miałam za sobą doświadczenie oprowadzenia dwóch dużych wycieczek po Florencji. Powiedziałam wtedy, że nigdy więcej. Nie mogę w trzy godziny opowiadać o ulubionym mieście. Poza tym, porażała mnie niemożność nawiązania osobistego kontaktu z oprowadzanymi, taka anonimowa ulotność. Stresowałam się, że nie będę umiała odpowiedzieć na jakieś pytanie, że moja wiedza o Florencji będzie niewystarczająca.
Tym razem oferta była bardzo atrakcyjna, nie tylko cenowo (z czego jestem bardzo zadowolona), ale przede wszystkim osoba mnie zatrudniająca to niezwykle barwna i ciekawa postać. Spodobał mi się też główny motyw pt."Małe toskańskie miasteczka i krajobrazy" w autorskiej propozycji oprowadzającej i obwożącej, czyli mnie :)

Takie oto miłe skutki pisania bloga ostatnio mnie spotkały, dlatego też długo już nic nie napisałam, bo właśnie wróciłam do domu. To był bardzo intensywny tydzień, o czym w najbliższym czasie. 

czwartek, 10 września 2015

CIĄG DALSZY

Na razie nie mam nowych pomysłów na dopasowanie zdjęć do obrazów.
Dzisiaj rozwinę wspomnienia z Palio Łuczników. 

Najpierw dziecięce portrety. 
Zanim je pokażę, opowiem Wam ciekawe doświadczenie sprzed kilku tygodni. Przechodziłam przez pewne miasteczko i zobaczyłam uroczą dziewczynkę. Miała długie rude loki, była w turkusowej sukience i stała przy ciemno zielonych okiennicach. Wszystko to na tle ciepłego żółto-miodowego tynku.
Zrobiłam jej zdjęcie i poszłam dalej. Napotkałam następnie grupę bawiących się dzieci, znowu skierowałam na nie obiektyw. Myślałam, że chłopczyk machający palcem i zabraniający mi fotografowania tylko się ze mną droczy. Po pewnym czasie dogoniła mnie matka i bardzo agresywnie zwróciła mi uwagę, że bez jej pozwolenia zrobiłam zdjęcie córce. Obiecałam jej, że nie opublikuję fotografii i powiedziałam, że to było z chęci utrwalenia piękna. 
Zdziwiłam się tylko, że i dziewczynka i ten chłopiec odczytali robienie im zdjęć jako coś złego. Chyba dzieci miały jakieś szkolenie. 
Tym razem mogłam fotografować i nikt mi tego nie zabraniał.






Następne zdjęcie (dziewczynki ze szmacianą lalką) będzie przejściem do drugiej serii - rekwizytów, łącznie z butami. To potwierdzenie dla komentarza Polly spod porzedniego wpisu. 











Trudno traktować zwierzęta jako rekwizyty, więc zgromadziłam je w następnej grupie.




Dla kontrastu dwa zdjęcia, jak w paradę "wpisały się" współczesne postaci:


Lepiej wrócić do przeszłości? Zobaczcie, jak dobrze prezentują się mężczyźni w dawnych strojach. I to bez względu na wiek.















Trzech mężczyzn zestawiam w osobny zbiór. Pierwszego, który wygląda, jakby mu się głowa przesunęła w bok od osi. Drugiego, który wyglądał nadzwyczaj zgrabnie w rajstopach, nic to, że sie marszczą. Trzeciego, który szedł w czymś tak strasznie ciepłym, że dotąd mi duszno, gdy patrzę na zdjęcie.



Sama chroniłam się wtedy w cieniu, bo słońce nieźle jeszcze parzyło. W ogóle, jak oni wszyscy wytrzymują w tych strojach?  
Zanim zemdleję, jeszcze migawki ze świętującego miasta: 



A na koniec coś w ogóle niezwiązanego z festą: