wtorek, 31 sierpnia 2010

WRASTANIE

Jest wiele sytuacji wskazujących na to, że teraz tutaj jest mój dom. Właściwie nie muszę już o nich pisać, ale miło stwierdzić, że wróciłam do mojego miejsca na ziemi. Co o tym świadczy?
To znajome twarze serdecznie mnie witające.
To psy spokojniejsze, bo są na swoim terenie. 
To zakwasy w mięśniach od pielenia. 
To pomidory od sąsiada. 
To wygodne, moje łóżko.
To ...

Są też "udomowione" chwile smutne, ale po ludzku nieuniknione. O tym, że jesteśmy związani z jakimś miejscem świadczy też udział w pogrzebach. Tym razem była to bardzo rzadka celebracja, bo w niedzielę Pistoia żegnała swojego poprzedniego biskupa. A że to właśnie ten biskup przyjął Krzysztofa na zastępstwo do parafii San Pantaleo i tegoż biskupa gościłam w 2009 roku po wygłoszonych u nas rekolekcjach, to czułam się osobiście zobowiązana do pożegnania monsignore Simone Scatizzi'ego. Zdjęć oczywiście nie robiłam, obserwacje same cisnęły się do oczu, ale starałam się skupić na tym, że przyszłam pożegnać człowieka. Dlatego tutaj tylko to wspomnienie i modlitwa: 


L'eterno riposo donagli, o Signore,
e splenda ad lui la luce perpetua,
riposi in pace.
Amen

niedziela, 29 sierpnia 2010

POWAKACYJNIE

Witam wszystkich bardzo słonecznie. Udało się! Wypoczęłam.
Przyczyniła się do tego Kasia, której za gościnę jeszcze i tutaj chciałabym z całego serca podziękować. Dzięki zaszyciu się w jej domku mogę Wam przedstawić efekt spowolnienia czasu.
pomogły mi też dwa blogi "lekturowe" (Chiary oraz Zofii Jurczak), za ich recenzjami wybrałam niektóre pozycje z poniższego stosiku. Przekonałam się, że dalej mogę na nich polegać. Jedna tylko pozycja mnie bardzo zawiodła, ale tę kupiłam na własne życzenie. To "Mądrość Toskanii". Nie dość, że moje toskańskie obserwacje czasami są diametralnie różne od poczynionych przez Ferenca Mate, to jeszcze powinnam usiąść w kątku i rozpaczać, że nie jestem samowystarczalnym chłopem bądź rzemieślnikiem, jedynie zarośnięty ogród i moja niewielka produkcja świec ochrania mnie przed depresją. Myślałam, że spotkam swadę "Winnicy w Toskanii", więc ledwo przebrnęłam przez marudzącego winiarza.

Dokończyłam też pozaczynane rysunki, narysowałam następne, jeden zaczęłam, co pokornie ujawniam w w prawym górnym rogu składanki.

piątek, 6 sierpnia 2010

BŁYSKAWICZNA KAMILA I POŻEGNANIE

Ależ szybko nadeszła odpowiedź. Kamila odpowiedziała poprawnie, na zdjęciu z poprzedniego posta jest CYKADA. Kamilo, proszę o napisanie na mojego maila danych, bym mogła przesłać świeczkę.
Gratuluję!
A teraz chciałam pożegnać się na bez mała trzy tygodnie, biorę urlop od wszystkiego. No, zostawiam sobie czytanie i rysowanie oraz psy. Wybaczcie, że odmawiam spotkań, ale nigdy dotąd w ciągu kilku miesięcy nie poznałam tylu nowych osób. Musi mi się to uleżeć w głowie i w duszy. Nie jestem już w stanie chwilowo gościć i być gościem. Takie sytuacje w planach pobytu w Polsce ograniczyłam więc do minimum.
I mam jeszcze jedno pytanie: kto się za mnie spakuje?

PIEKIELNA PAPRYKA, MIMIKRA JĘZYKOWA, NIENORMALNE LODY I POTWORNA ZAGADKA

Zacznę od przyczyny milczenia. Ano miałam małą przygodę z peperoncino. Postanowiłam wybrać z niego nasiona, pokroić i ususzyć. Nic prostszego! Tylko pod koniec owych czynności wołałam Krzysztofa na pomoc, by mi znalazł jakiś antyalergiczny lek, gdyż miałam problemy z oddychaniem. Te jednak przeszły dość szybko, gdy tylko opuściłam kuchnię. Natomiast potem zaczęła się istna męczarnia. Ręce zaczęły mnie parzyć. Ból był okrutny. Posmarowałam maścią łapki me, ale tylko siedzenie z nimi przy wiatraku przynosiło jakąkolwiek ulgę, Pomyślałam: Ot! Baba! Nie zna się na warzywach, trzeba było w rękawiczkach robić.
Noc minęła mi jako tako, miałam wiatrak przy łóżku i gdy tylko pieczenie budziło mnie, podkładałam ręce pod strumień chłodnego powietrza. Jeszcze następnego dnia odczuwałam owe tytułowe piekielne męki. Jednak powoli doszłam do formy i teraz patrzę na dłonie i myślę sobie, jak to trudno byłoby mi bez nich żyć. A peperoncino schnie.
Ja za to szykuję się do wyjazdu, przyjmuję gości i ciągle jeszcze robię świece.
Mimikrą językową natomiast nazwałam moją wspaniałą umiejętność udawania, że rozumiem język włoski. Zaznała tego Marlena i ks.Wojtek, z którymi wdepnęliśmy na lody podczas pobytu w Vinci. Otóż Krzysztof chciał, żebym wzięła mu z lodówki colę, co uczyniłam. Pan przy kasie zapytał mnie czy chcę do tego "cannuccia", a ja bez zastanowienia i bardzo pewnie odpowiedziałam, że nie. Z niemym podziwem w oczach Marlena i Wojtek (obydwoje uczący się włoskiego) zapytali się mnie, co to jest owa cannuccia. Na co ja rozbrajająco odpowiedziałam, że nie wiem. Po prostu wiedziałam, że nic do tej coli więcej nie chcę. Ale teraz już zapamiętam do końca życia, że (słusznie zresztą) nie chciałam słomki do picia :)
Po tej scenie z kolei ja opuściłam szczękę i pozostałam z nią długo rozdziawioną, gdy zobaczyłam jakie lody kupuje przede mną młoda kobieta. Otóż podano jej rozkrojoną bułkę nadziewaną lodami! Nie wiem jak Wy, ale ja na ten pomysł bym nie wpadła. Dotąd pozostaję w zadziwieniu.
I dochodzimy do ostatniej części tytułu, czyli potwornej zagadki. Do wygrania jest mała świeczka mojej produkcji. A otrzyma ją ta osoba, która pierwsza odpowie poprawnie na proste pytanie:
"Co to jest za potwór?"

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

DOTYK GENIUSZU

Niestety nie o mój geniusz chodzi (ten chodzi gdzieś własnymi ścieżkami i nie zbliża się do mnie), ale liczę na to, że trochę przesiąknęłam jednym z największych.
Niedziela miała zwykły początek - Msza św. i obiad, ale ten znowu (tak jak tydzień temu) w rozszerzonym gronie - z Marleną i jej córką oraz ks. Wojtkiem.


Wraz z naszymi gośćmi po posiłku wybraliśmy się do Vinci.


Już od dłuższego czasu chciałam ponownie zwiedzić muzeum "Leonardiano". Ostatnim razem byłam tam ponad 6 lat temu, a w tym czasie przeorganizowano wystawę urządzeń odtworzonych z projektów Leonardo. Zawsze polecam Museo Leonardiano ze względu na to, że nie wymaga ono zainteresowania sztuką. Owszem do jego powstania przyczynił się Leonardo, ale spotykamy tutaj głównie jego geniusz obserwacyjny, konstruktorski, myślowy.
Jakie zmiany zaszły po reorganizacji miejsca? Otóż pojawiły się komputerowe symulacje działania odtworzonych maszyn. To bardzo dobry pomysł, bo dopiero zobaczenie danej maszyny w swojej właściwej roli daje wyobrażenie o niesamowitym umyśle Leonarda. Jedna różnica wypadła jednak według mnie na niekorzyść muzeum - nie wolno robić zdjęć, więc te niewielkie szczątki dokumentacji pokazują tylko, jak trudno było mi wytrzymać. Tym bardziej, że same pomieszczenia zamku Conti Guidi rozbudzają wyobraźnię. Bardzo warowna, acz niewielka budowla, zwarta, z niewielką ilością śladów po jej mieszkańcach. Najciekawsze jest pomieszczenie, gdzie ustawiono maszynę do budowania zwieńczenia latarni na florenckiej Duomo. No nie mogłam się opanować, proszę Wysokiego Sądu!


Wysoko nad Vinci góruje wieża zamkowa, można z niej podziwiać widoki. Można, ale o odpowiednich godzinach. Gdybyśmy o tym wiedzieli, najpierw byśmy się wspięli na szczyt miast bawić się dotykowym ekranem w sali ze sprzętem do nurkowania. A widoki wokół Vinci są wspaniałe. Mnóstwo gajów oliwnych, winnice. Próbowałam wyobrazić sobie małego Leonardo biegającego po tych wzgórzach, obserwującego rośliny, owady, rysującego co popadnie.
Żeby jeszcze bardziej uwiarygodnić powstałe pod powiekami obrazy podjechaliśmy wzwyż, częściowo starą trasą na Pistoię i po 2,5 km dotarliśmy do domu Leonarda. Prosty trzyizbowy budynek, bez sprzętów z epoki. Za to z widokami pewnie podobnymi do tych, które widział młody geniusz przez okno.


Jeszcze krótki spacer po okolicy, żeby nasiąknąć, przesiąknąć, wchłonąć i czekać, aż geniusz nadejdzie :)