wtorek, 28 listopada 2017

CIĄGLE JESZCZE JE ROBIĘ

Na pewno dużo rzadziej, popadając w różne inne pasje, ale nie zaprzestałam robienia świec. To odpowiedź na pytania czytelników o tę część mojej aktywności.
Przyznam się, że wolę robić  nowe modele, powtarzanie tego, co już powstało, jakoś mniej mnie bawi, chociaż nie da się zaprzeczyć, że odlewanie świec jest bardzo przyjemnym i ciepłym zajęciem.
Wielu małych zamówień nawet nie dokumentowałam, to były powtórki.
Na pewno nie ryzykuję już przyjmowania zamówień na lato, zwłaszcza takie, jak ostatnie. Właściwie nie musiałabym rozgrzewać kuchenki, parafina prawie sama się topiła.
W maju wykonałam duże zamówienie do Francji, które potem odbiło się na mnie lekkim spadkiem zaufania do ludzi. Musiałam powalczyć o płatności, uświadomić zamawiającej, że i ja mogę złamać pewne reguły, co by się dla niej źle skończyło. Udało się dojść do porozumienia, ale niesmak pozostał; długo nie chciałam pokazywać Wam realizacji.
Dzisiaj, przy okazji innych świec, prezentuję szczątkowe zdjęcia z majowej produkcji. Większość też jest powtórkami, doszły niektóre elementy zdobnicze oraz rysunek zamku z miasteczka, do którego powędrowały świece.

Potem zmagałam się z dwiema świecami chrzcielnymi.
Słowo "zmaganie" ma tu związek z różnymi problemami.
Pierwszym była ikonografia świętego Henryka Morse'a. Jezuita, w czarnej sutannie nie za bardzo widział mi się na świecy dla dziecka, poza tym jest mało informacji o jego życiu, a jeszcze mniej o atrybutach. Ucieszyłam się, gdy w końcu dotarłam do notki, że jest też patronem zadżumionych, maska doktora przełamała czerń ubioru.
Druga świeca szła mi jak krew z nosa i to od strony rzeźbiarskiej. No, wielce utalentowana w tym kierunku to ja nie jestem, tak się zagłębiłam w trzecim wymiarze, że bardziej przestrzennej świecy chrzcielnej chyba jeszcze nie popełniłam. Wyobraźcie sobie, że to już czwarta świeca dla tej samej rodziny, w tym drugi Antoni, więc nie chciałam powtarzać układu. Mały Jezus powędrował więc do stóp świętego, a lilie stały się stylizowanym ornamentem.

Na koniec pokażę Wam czystą przyjemność zabawy w iluzjonizm. Pewna pani zamówiła u mnie dwie świece - owoce. Nie określiła gatunku, więc zrobiłam kilka typów, by miała wybór. Odświeżyłam pomysł na pomarańcze, do tego dodałam gruszkę, jabłko i granat. Zaznaczę tylko, że nic tu nie jest malowane, to wszystko barwiona parafina. Dałam knoty, chociaż mi zapowiedziano od razu, że świece nigdy nie zostaną zapalone.

Mam nadzieję, że zrobię coś nowego na Boże Narodzenie. 
Pomysłów nie brakuje, gorzej z czasem.

niedziela, 26 listopada 2017

KURSANTKA

Nie, nie pomyliłam się, tytuł jest taki sam, jak dla artykułu z 15 listopada, bo ciągle dotyczy mojego uczestnictwa w kursach. Napisanie artykułu o warsztatach florystycznych przypomniało mi, że dotąd nie zdołałam opowiedzieć Wam o fantastycznych zajęciach, w których brałam udział w sierpniu.
Iluż to ja jeszcze sierpniowych rzeczy nie opisałam?
Ten kurs także był okazją, bo nie  musiałam płacić za nocleg, mimo, że całość trwała 5 dni. Miejsce akcji pozwoliło na dojazdy.
Na udział namówiłam jeszcze moją polską Przyjaciółkę Aneczkę, więc codziennie cieszyłyśmy się wspólnym podróżowaniem do Villa Stella położonej na obrzeżach Florencji, blisko Fiesole.

Skrót z domu prowadził nas wąwozowymi ulicami willowej Florencji, ulubionym stromym zjazdem i podjazdem koło Badia di Fiesole.
 

Trudno było się nie zatrzymać i i nie zachłysnąć widokami, by potem przez lupę oglądać świat miniatury.
Przyznam, że łatwo nie było, bo sama Villa Stella stanowiła sporą konkurencję dla zajęć.




Zanim więc zaproszę Was do odbejrzenia relacji z 5 sierpniowych upalnych dni, w tym jednego mocno burzowego, porozglądajmy się wspólnie po budynku.
Nic nie wiedziałam o samym miejscu, ale od razu czuć było, że ma jakieś powiązania religijne: na potykaczu informacje o rekolekcjach, spotkaniach formacyjnych, czynna kaplica.
 

Okazało się, że willa należy do zakonu oblatów. Zapewne dostała im się kiedyś w spadku. Służy teraz za hotel z akcentem na "turystykę religijną".
Na szczęście, turystyka kaligraficzna zmieściła się w profilu gości i pozostałe uczestniczki, wraz z prowadzącą Barbarą Bodziony, mogły smakować wnętrza całymi dniami. Oczywiście, nie tylko tym zajmowały się poza warsztatami. Jeżdziły, zwiedziały, a ja, jak tylko mogłam, służyłam im poradą, co trochę mnie rozproszyło w pracy, zwłaszcza na początku, jednak szczęśliwie zdołałam ją ukończyć.
Kobiety smakowały też kawę, którą im zakupiłam w Pistoi. Jak już pewnie wiecie, nie jestem wybitnym kawoszem, ale wszyscy maniacy tego trunku zgodnie twierdzą, że takiej kawy, jak tej pochodzącej z lokalnej pistojskiej palarni, jeszcze nie pili.


Ale to dopiero w Polsce.
Na miejscu zamawiałyśmy sobie hotelową kawę, zajadałyśmy owoce i ciasteczka i pracowałyśmy jak mróweczki.



Zanim odkryłam, że z parkingu można dojść bezpośrednio do naszej wyfreskowanej sali, kluczyłyśmy z Aneczką korytarzami, podziwiałyśmy chiostro, zadzierałyśmy głowy, by zobaczyć detale korytarza wymalowanego tak, jak byśmy się znajdowały wewnątrz woliery.



 Sztuka na ścianach, sztuka na papierze, sztuka na pergaminie.

 


Czego chcieć więcej?


 


Cudowne pięć dni zmagania się z własnymi niedoskonałościami wobec doskonale ozdobionej Bibbia de Borso Este.
Obiektu, niestety, nie było nam dane zobaczyć na żywo, chociaż miałyśmy taki zamiar. Okazało się, że, jeśli w ogóle nam pokażą tę księgę, to tylko wystawioną w gablocie, bez możliwości przekładania kart. Szkoda, bo byłyśmy gotowe na wyjazd do Modeny tylko w tym celu.
Sama Biblia jest dwutomowym manuskryptem, napisanym przez jednego z wybitniejszych skrybów XV wieku oraz ozdobiona także przez uznanych malarzy, w stylu przełomu gotyku i renesansu.
Zamówił ją pierwszy książę Ferrary, by pokazać, że nie tylko Medyceusze są wybitnymi mecenasami. Przewrotna motywacja, ale ślad po niej perfekcyjny.

Możecie sobie obejrzeć to dzieło w wersji cyfrowej. Aby przejść do drugiego tomu, należy na dole zmienić "volume" z 1 na 2.

Zaopatrzone w wydruki oraz w podgląd internetowy siadłyśmy do pracy. Część osób pracowała na papierze, część wybrała pergamin (w tym i ja). Wszystkie złociłyśmy prawdziwym złotem.




 Wybierając swój motyw, kierowałam się głównie zagadnieniami technicznymi, czyli, jak malować rośliny, jak sierść, itp.
 



Wyciągnęłam z domu i z parafii wszystkie możliwe pulpity, by trochę ulżyć naszym kręgosłupom. Niektóre pięknie się prezentowały wśród pędzli, lup, czy plamek rozrabianych pigmentów.
 


Na koniec Basia przygotowała wernisaż z naszymi miniaturami. Miejsce na prezentację dodało szyku tym ostatnim wspólnie spędzonym chwilom.

 



Żal było się rozstawać, bo towarzystwo było równie doskonałe, jak temat naszej pracy. Uprzejmość, radość, różne charaktery, wzajemnie się uzupełniające, żadnych zgrzytów.

Nasza Mistrzyni, Barbara Bodziony, już zapowiedziała następną edycję. Może ktoś się z Was skusi? Dodam, że na minionych warsztatach była też i osoba początkująca. Rozpoznalibyście, która jest jej praca?
 

Jeśli więc jesteście zainteresowani, zajrzycie do linku na stronie barbarabodziony.pl


wtorek, 21 listopada 2017

RADOŚĆ

Zastanawiałam się dość długo, jaki napisać tytuł, bo sprawa wydaje się z pozoru prosta i błaha. Zwykła jesienna sagra, zorganizowana na własne potrzeby małej Tobbiany.
Ale to tylko fragment pewnej układanki.
Istotne były osoby, które zorganizowały Festa d'Autunno, a raczej pewne ugrupowania, które skrzyknęły się, by wspólnie się radować.

Na efekt końcowy złożyły się organizacje:
Pro Loco di Tobbiana (dotychczas samodzielnie przygotowujący kasztanowe święto), Rione Tobbiana (osoby związane z drużyną piłki nożnej), Frattelanza Lavoratori Tobbianesi (Braterstwo Pracowników z Tobbiany, domyślacie się, jakiej polityczniej proweniencji są schyłkową reprezentacją?), Bar Lume, no i , oczywiście ... Parafia, pod osobą księdza i gosposi.

Udało się połączyć te "rzeczywistości", co nie myślcie, że było wcześniej normą, i że obecnie wszystkim się spodobało. Nie miejsce tu na głębsze wyjaśnienia, ale uwierzcie, że sytuacja jest, oględnie mówiąc, "skomplikowana".

Tobbiana to głównie gaje oliwne, kasztanów tutaj niemal jak na lekarstwo, więc sprowadzono je z Marradi - zagłębia kasztanowego. Każdy owoc musiał być nacięty, by nie wybuchł podczas pieczenia.




Specjalistyczny nożyk przypomina szczypco-łyżki, które wewnątrz mają nacinak.

https://www.casalinghishop.com/images/upload/600/molla_pinza_taglia_castagne.jpg


W pistojskich górach sagrę kasztanową nazywa się fruggiata. Jeśli więc kiedyś zobaczycie ogłoszenie z tym słowem, możecie być pewni, że załapiecie się na cieplutkie brązowe owoce, pieczone nad ogniem z zapalonego drewna, tak smaczne, że i ja się na nie nawróciłam, a wcale nie byłam miłośniczką pieczonych kasztanów.


Dodatkowo można było u nas spróbować castagnaccio, którego nadal nie jestem amatorką, ze względu na gumowatą konsystencję placka.
Każdy, kto chciał przedłużyć smaki na następne dni, mógł kupić surowe kasztany, albo mąkę kasztanową.


Proboszcz zaproponował, by rozszerzyć menu o fettuntę (grzankę, opieczoną także na ogniu) polaną parafialną oliwą.


Jeszcze bardziej istotne było to, że zaprosił festę na parafialny plac, który jest o wiele bardziej atrakcyjnie położony, niż małe boisko piłki nożnej, z trudnym dostępem.
Lokalny bar podarował 30 litrów pysznego grzańca (vin brulè), za którym nie wszyscy przepadają, więc było i vinsanto, czy świeżutkie vino novello, bardziej soczkiem zalatujące, niż procentowym popitkiem, plus inne trunki niewyskokowe.


 

 Ja zajęłam się częściowo wystrojem oraz przygotowałam oprawę konkursu, o czym na końcu artykułu.
Wymyśliłam, by wszystkie murki obłożyć owocami kaki, czyli persymony. Nie chodziło tylko o ozdobę, ale i o to, by ludzie nie siadali na niskich murkach, które z drugiej strony mają wysokość kilku metrów.

Jedna pani mówiła mi, że z daleka, od siebie z domu, spostrzegła pomarańczowe linie i bardzo ją zaciekawiło, czym są.
Do barierki przywiązałam znalezione na plebanii stare patelnie do pieczenia kasztanów.


Pro Loco przyniosło trochę starych sprzętów związanych z tematem festy, zorganizowało gałęzie kasztanów, które uwiązaliśmy przy murach.

Pogoda łaskawie obdarzyła  nas słoneczną niedzielą, wbrew wcześniejszym zapowiedziom zachmurzenia.
Przez okno z plebanii atmosferę podgrzewała muzyka, oczywiście, włoska.
Było tak bardzo normalnie, radośnie, niezobowiązująco, ale nie obyło się i bez większych emocji.

Wywołał je konkurs na najlepszą oliwę.
Pierwszy w historii Tobbiany.
Wyobraźcie sobie, że zgłosiło się aż 20 uczestników, co może Wam dać choć trochę pojęcie o tym, ilu tu jest producentów oliwy.
W jury zasiedli trzej panowie (od lewej): cukiernik o międzynarodowej sławie (który wymyślił, między innymi, pralinę z oliwą), właściciel doskonałej restauracji "I Colli" (do której ciągle jeszcze nie dotarłam, choć widzę ją z okien),  oraz burmistrz gminy Montale. Wszyscy trzej są mieszkańcami Tobbiany.

  Nagroda była bardzo skromna,  - ozdobione przeze mnie oliwnymi motywami butelka i świeca. Do tego świadectwo udziału i dyplom.


Nie przyłożyłam się wielce, bo wszyscy twierdzili, że to tylko zabawa. Taaaaa, zabawa. Musielibyście widzieć to oczekiwanie na werdykt, te komentarze, to napięcie.
Co robią zielone jabłka na stole jury? To nie ozdoba.


To "oddzielacze i czyściki" smaków.
Nie mieliśmy możliwości nalania oliwy do niebieskich kieliszków, które są wskazane do degustacji, bo kolor oliwy nie jest brany pod uwagę. Jestem w posiadaniu tylko jednego egzemplarza testowego.

Dzięki temu, podczas rozlewania oliwy do białych plastikowych kubeczków, mogłam się przekonać, jak bardzo oliwy różniły sę między sobą. Nie tylko barwą, ale i gęstością.
   

Ponoć trzy były bardzo niedobre, reszta na wyrównanym poziomie, a trzy wybijały się ponad poziom.
O powodzeniu oliwy decyduje nie tylko pogoda, ale i czas zbierania, liczba dni, przedział czasowy między zbiorem a dostarczeniem do frantoio, a nawet to, czy podczas tłoczenia nie przegrzano oliwy w procesie wirowania.
Pewna starsza pani powiedziała mi, że czeka na wynik konkursu, by dowiedzieć się, od kogo kupić oliwę. Myślę, że była rozczarowana, bo zwycięzca produkuje swoje cudo tylko na użytek rodziny.
Zresztą, rzadko kto jest tutaj większym producentem, jak już wspomniałam na blogu, to nie jest łatwy zarobek. Ludzie się starzeją, mają inne zajęcia i nie są w stanie opiekować się nawet małymi skrawkami upraw, zdarzają się więc w Tobbianie i opuszczone gaje. Może ktoś z Was zechciałby się takim zaopiekować?
Rozmawiałam z wieloma uczestnikami Festa d'Autunno. Wszyscy zgodnie podkreślali wagę wydarzenia, wyrażali radość ze współpracy, ze spotkania na placu przed kościołem, mówili dobrze o swoim proboszczu.




krótki film: