Skaczę sobie niefrasobliwie po chronologii, więc teraz dla odmiany chwil kilka z niedzielnej Florencji. Głównym celem były następne nowe sale Uffizi oraz tymczasowa wystawa poświęcona międzynarodowemu gotykowi. O tym kiedyś, a dzisiaj tylko zdjęcia z chwil pod Loggią dei Lanzi, w której akurat próbę miała młodzieżowa orkiestra z Holandii. Lew z górnego rogu załapał się przy okazji, bo tego dnia szłam też przez Piazza Santa Croce.
Świetnie mi się szkicowało przy muzyce :)
wtorek, 31 lipca 2012
poniedziałek, 30 lipca 2012
WINNY PRZESKOK
Chciałam powolutku pisać, wpis po wpisie i dojść do ostatniego, ale gdy pomyślę, ile nie napisałam ze swoich zamierzeń, to dochodzę do wniosku, że może jednak najpierw poczynię te krótsze wpisy? Tylko, które są krótsze? I czy, jako nałogowa gaduła, nie rozgadam się nawet na tak prosty temat, jakim była wizyta z Moniką w Fattoria Casalbosco, czyli u lokalnego producenta win, ale takich, które można znaleźć w przewodnikach dla winiarzy. Wina już znałam, oj! Dobre one! Chciałam więc zobaczyć miejsce ich produkcji. A i Monika żywo była zainteresowana nabyciem niezbędnych toskańskich płynnych suwenirów.
Winnice rozciągają się na wschód od Pistoi, w miejscowości Santomato, mają licencję (czy jak się to zwie?) na nazwę Chianti dla swoich win, bo geograficzny rejon Chianti wcale nie pokrywa się z miejscem produkcji tego typu trunków. Ale ja wcale nie Chianti się u nich zachwycam. Ich marką wiodącą są własne wina, wśród których serce mogę oddać winu "Orchidea" i "Opus Magnum". Ceny w sklepie internetowym 25 i 15 € za butelkę, na miejscu o kilka euro taniej. A takiego vinsanto nieprodukowanego przez chłopa (bo od tych zazwyczaj trafiamy najlepsze), to wielu producentów może pozazdrościć. Nie widzę tego produktu w sklepie online, więc nie pozostaje nic innego, tylko jeśli ktoś chce nabyć, to musi jechać osobiście.
Zwróćcie uwagę też na etykiety, pasiasta ich część bardzo przypadła mi do gustu. Widać je w internetowym sklepie.
Oczywiście na miejscu spróbujecie każdego produktu. nie obawiajcie się prosić o otworzenie następnej butelki. Vinsanto na przykład nie stało wśród tych do degustacji, a jednak na naszą prośbę, bez problemu zostało nam podane.
Czułam się rozdarta między degustacją a obfotografowaniem piwnic. Wybrałam to drugie, wszak do domu wróciliśmy z produktami Fattorii Casalbosco.
Jeszcze jedną przydatną wiadomością będzie na pewno ta, że na miejscu sprzedaje się też wino sfuso (luzem, takie stołowe), najczęściej po 1,52€ za litr, a jeśli ktoś odrobinę dopłaci, to kupi trunek w specjalnej kartonikowej konfekcji (wewnątrz są metalowe worki).
No i nie mogę zapomnieć o oliwie, choć tę wykupiła akurat rodzina Krzysztofa, więc trzeba czekać na nowe tłoczenie, a do tego czasu można podziwiać stare amfory na oliwę, już nieużywane.
Zaraz obok ulokowano agriturismo, ale to nie moja działka. Wiem, że Joanna z VisiToscana przeciera do nich szlak. Ja tylko tam pozaglądałam i szybko uciekłam do klimatyzowanego auta.
Winnice rozciągają się na wschód od Pistoi, w miejscowości Santomato, mają licencję (czy jak się to zwie?) na nazwę Chianti dla swoich win, bo geograficzny rejon Chianti wcale nie pokrywa się z miejscem produkcji tego typu trunków. Ale ja wcale nie Chianti się u nich zachwycam. Ich marką wiodącą są własne wina, wśród których serce mogę oddać winu "Orchidea" i "Opus Magnum". Ceny w sklepie internetowym 25 i 15 € za butelkę, na miejscu o kilka euro taniej. A takiego vinsanto nieprodukowanego przez chłopa (bo od tych zazwyczaj trafiamy najlepsze), to wielu producentów może pozazdrościć. Nie widzę tego produktu w sklepie online, więc nie pozostaje nic innego, tylko jeśli ktoś chce nabyć, to musi jechać osobiście.
Zwróćcie uwagę też na etykiety, pasiasta ich część bardzo przypadła mi do gustu. Widać je w internetowym sklepie.
Oczywiście na miejscu spróbujecie każdego produktu. nie obawiajcie się prosić o otworzenie następnej butelki. Vinsanto na przykład nie stało wśród tych do degustacji, a jednak na naszą prośbę, bez problemu zostało nam podane.
Czułam się rozdarta między degustacją a obfotografowaniem piwnic. Wybrałam to drugie, wszak do domu wróciliśmy z produktami Fattorii Casalbosco.
Jeszcze jedną przydatną wiadomością będzie na pewno ta, że na miejscu sprzedaje się też wino sfuso (luzem, takie stołowe), najczęściej po 1,52€ za litr, a jeśli ktoś odrobinę dopłaci, to kupi trunek w specjalnej kartonikowej konfekcji (wewnątrz są metalowe worki).
No i nie mogę zapomnieć o oliwie, choć tę wykupiła akurat rodzina Krzysztofa, więc trzeba czekać na nowe tłoczenie, a do tego czasu można podziwiać stare amfory na oliwę, już nieużywane.
Zaraz obok ulokowano agriturismo, ale to nie moja działka. Wiem, że Joanna z VisiToscana przeciera do nich szlak. Ja tylko tam pozaglądałam i szybko uciekłam do klimatyzowanego auta.
Nie lepiej było zostać w chłodnej piwnicy z winami?
GDY JUŻ OPUBLIKOWAŁAM TEN WPIS, SPOSTRZEGŁAM,
ŻE TO RÓWNO TYSIĘCZNY ZAPISEK.
PIJĘ WIĘC WASZE I SWOJE ZDROWIE!
GDY JUŻ OPUBLIKOWAŁAM TEN WPIS, SPOSTRZEGŁAM,
ŻE TO RÓWNO TYSIĘCZNY ZAPISEK.
PIJĘ WIĘC WASZE I SWOJE ZDROWIE!
NOWE I NIE NOWE
Właściwie to nie potrzebuję urozmaiceń i ciągłych nowości, ale skoro już miałyśmy się wybrać do Certaldo i San Gimignano, to może chociaż nową trasą? Zazwyczaj docierałam tam drogą koło Vinci, więc tym razem wybrałam drogę proponowaną przez GPS. I dobrze.
Najciekawszy odcinek był już dość blisko Certaldo.
Najpierw minęłyśmy opuszczoną kaplicę, zapowiadającą trasę wielu opuszczonych domostw.
Potem zatrzymałyśmy się na słonecznikowym polu, z przytłumioną zielenią liści, przez ziemię, suchą i jasną, wyciszającą intensywność tej barwy. Z żółcią sobie nie poradziła, wygrała feeria małych słońc.
Niebo było zachmurzone, nadal wiał silny wiatr, co sprawiło, że światło bijące nie z góry, ale od kwiatów, odrealniło miejsce.
A po obiedzie (tak jak w maju, podczas warsztatów, i tym razem "U Chichibio") zanurzyłyśmy się w Certaldo. Ze sporym zaskoczeniem odkryłam, że wcale jeszcze nie mam wyszperanych wszystkich zakątków tej małej osady. Pogrupowałam sobie jednak zdjęcia nie według tematu nowe, czy nie nowe, ale według treści.
Najpierw migawki z miasteczka, plany bardziej ogólne.
Budynek tak nowoczesny, że aż trzymający się stylu.
Ciekawy zestaw daszku nad wejściem z daszkiem nad studnią z przeciwległej pierzei placu, przy którym stoi.
Ceramiczne psy, "prawie Mitoraj" i ... białe krasnale, niemal swojskie, nasze, kiedyś przydrożne, czekające na niemieckich kupców.
Potem okna, te wymuskane i te zapomniane.
Jedno okno, a właściwie zestaw z balkonem, przykuło moją uwagę nietypowym i ciekawie upiętym praniem.
Drzwi zapraszające i te, które już nie wpuszczają do wnętrz.
Lampy, zawsze i wszędzie atrakcyjne. Na środkowym zdjęciu jednak ważniejsza była babcia pod nią podziwiająca widoki.
No i smok trzymający jedną z lamp. Zdziwiony jakiś?
W Certaldo zawsze zaglądam do passiflory i cieszę się, gdy znajduję jeszcze jej kwiaty. Tak odmienne od ciepłych słoneczników.
Martwię się tylko o swoją wyobraźnię, bo nijak nie mogę zrozumieć, w którym fragmencie tej skomplikowanej kompozycji pewien mnich wypatrzył w nich narzędzia Męki Pańskiej.
Na koniec, może nie tyle ochłodzone, co wiatrem zakurzone widoki wokół Certaldo.
A co ciekawe, to wcale nie był koniec naszej wycieczki.
Pojechałyśmy do San Gimignano, lecz nie zrobiłam tam ani jednego zdjęcia! To przechodzi ludzkie pojęcie!
Pewnie z zaaferowania nowym poznanym smakiem, jakim był sorbet cytrynowy. O dziwo, odmiennej konsystencji i z innym składem niż Asiakowy z imienin. Obydwa muszę samodzielnie popełnić i wtedy podzielę się z Wami przepisami, już teraz wiem, że warto :)
Najciekawszy odcinek był już dość blisko Certaldo.
Potem zatrzymałyśmy się na słonecznikowym polu, z przytłumioną zielenią liści, przez ziemię, suchą i jasną, wyciszającą intensywność tej barwy. Z żółcią sobie nie poradziła, wygrała feeria małych słońc.
Niebo było zachmurzone, nadal wiał silny wiatr, co sprawiło, że światło bijące nie z góry, ale od kwiatów, odrealniło miejsce.
A po obiedzie (tak jak w maju, podczas warsztatów, i tym razem "U Chichibio") zanurzyłyśmy się w Certaldo. Ze sporym zaskoczeniem odkryłam, że wcale jeszcze nie mam wyszperanych wszystkich zakątków tej małej osady. Pogrupowałam sobie jednak zdjęcia nie według tematu nowe, czy nie nowe, ale według treści.
Najpierw migawki z miasteczka, plany bardziej ogólne.
Budynek tak nowoczesny, że aż trzymający się stylu.
Ciekawy zestaw daszku nad wejściem z daszkiem nad studnią z przeciwległej pierzei placu, przy którym stoi.
Ceramiczne psy, "prawie Mitoraj" i ... białe krasnale, niemal swojskie, nasze, kiedyś przydrożne, czekające na niemieckich kupców.
Potem okna, te wymuskane i te zapomniane.
Jedno okno, a właściwie zestaw z balkonem, przykuło moją uwagę nietypowym i ciekawie upiętym praniem.
Drzwi zapraszające i te, które już nie wpuszczają do wnętrz.
Lampy, zawsze i wszędzie atrakcyjne. Na środkowym zdjęciu jednak ważniejsza była babcia pod nią podziwiająca widoki.
No i smok trzymający jedną z lamp. Zdziwiony jakiś?
W Certaldo zawsze zaglądam do passiflory i cieszę się, gdy znajduję jeszcze jej kwiaty. Tak odmienne od ciepłych słoneczników.
Martwię się tylko o swoją wyobraźnię, bo nijak nie mogę zrozumieć, w którym fragmencie tej skomplikowanej kompozycji pewien mnich wypatrzył w nich narzędzia Męki Pańskiej.
Na koniec, może nie tyle ochłodzone, co wiatrem zakurzone widoki wokół Certaldo.
A co ciekawe, to wcale nie był koniec naszej wycieczki.
Pojechałyśmy do San Gimignano, lecz nie zrobiłam tam ani jednego zdjęcia! To przechodzi ludzkie pojęcie!
Pewnie z zaaferowania nowym poznanym smakiem, jakim był sorbet cytrynowy. O dziwo, odmiennej konsystencji i z innym składem niż Asiakowy z imienin. Obydwa muszę samodzielnie popełnić i wtedy podzielę się z Wami przepisami, już teraz wiem, że warto :)
sobota, 28 lipca 2012
JAK TO Z PLANAMI BYWA
A plan był dość prosty - w niedzielę odebrać Monikę z lotniska i pojechać na piknik do Giaccherino. Tylko kto urządza piknik, gdy wiatr wydmuchuje każdą najmniejszą myśleńkę? Rozwiązanie przyniosło dość surrealistyczny efekt wizualny.
Owszem, było Giaccherino, ale nie park i plac pod piniami, lecz olbrzymia sala weselna.
Do tego dołączyli zupełnie niespodziewani goście w postaci moich czytelników. Akurat już wychodziliśmy z domu, więc przygarnęliśmy krakowskie duszyczki i wspólnie urządziliśmy sobie biesiadę. Na szczęście miałam upieczone nogi kurczaka w dużej nadwyżce, a dodatki zawsze jakieś się znajdą :) Raczyliśmy się nie tylko jedzeniem, ale i wspólnymi opowieściami, wśród których koronę zwycięzcy trzeba przydzielić tym astronomicznym. Dosłownie astronomicznym, bo nasi goście okazali się być astronomami, z których jeden czynnie uprawia wyuczoną dziedzinę w obserwatorium. Słuchałam wieści z wszechświata z otwartymi ustami i zapominałam o obowiązkach gospodyni.
Do tego dołączyli zupełnie niespodziewani goście w postaci moich czytelników. Akurat już wychodziliśmy z domu, więc przygarnęliśmy krakowskie duszyczki i wspólnie urządziliśmy sobie biesiadę. Na szczęście miałam upieczone nogi kurczaka w dużej nadwyżce, a dodatki zawsze jakieś się znajdą :) Raczyliśmy się nie tylko jedzeniem, ale i wspólnymi opowieściami, wśród których koronę zwycięzcy trzeba przydzielić tym astronomicznym. Dosłownie astronomicznym, bo nasi goście okazali się być astronomami, z których jeden czynnie uprawia wyuczoną dziedzinę w obserwatorium. Słuchałam wieści z wszechświata z otwartymi ustami i zapominałam o obowiązkach gospodyni.
Nie można zasiąść w Giachcerino i nie pokazać potem gościom jego wnętrz. Tym niespodziewanym musiałam urządzić zwiedzanie w pigułce, bo przed nimi była długa droga powrotna do kraju. A potem wraz z Moniką zaglądałyśmy w zakamarki dawnej świetności klasztoru.
Giaccherino jest moim zapatrzeniem, mogłabym w nim przesiadywać godzinami, patrzeć na okna, przez okna.
Upały kotwiczą mnie w domu, więc zaraz siadam do następnego wpisu.
Giaccherino jest moim zapatrzeniem, mogłabym w nim przesiadywać godzinami, patrzeć na okna, przez okna.
Kluczyć po korytarzach, bawić się przenikaniem planów.
I wcale nie muszę odkrywać ciągle czegoś nowego, wszak dobre rzeczy się nie nudzą.
Lubię mechanizm zegara i jego piękną tarczę po drugie stronie ściany.
Lubię niebo nad Giaccherino.
Lubię freski.
Upały kotwiczą mnie w domu, więc zaraz siadam do następnego wpisu.
A TYDZIEŃ TEMU
Krzysztof namówił rodzinę na obejrzenie imprezy "Ubieranie św. Jakuba".
Dość szczegółowo opisałam jej tradycję dwa lata temu, kto ciekaw, niech zajrzy tutaj.
Tym razem więc tylko kilka migawek z żonglerami flagami, bo fotograficznie nastawiłam się na późniejszy spacer po Pistoi, do której rzadko zaglądam wieczorem.
Czas na spacer był wyśmienity, co oczywiście wykorzystało wielu mieszkańców, jednak mój obiektyw przyciągnęły najpierw maluchy z rodziny Krzysztofa.
Czysta przyjemność patrzeć na tyle radości.
Jedno zdjęcie pokazuję osobno, bo zobaczcie sami, jak dzieciaki szybko załapały rozkochaną atmosferę Italii. A że nikt ich do tego nie namawiał, to za sukces poczytuję sobie sfotografowanie tej scenki:
A teraz mniej słów, więcej zdjęć, czyli "Wieczór w Pistoi".
Zawsze urocze uliczki mało znanego przez turystów miasta.
Detale.
Kościół, do którego opisania się zabieram od paru lat.
Na razie musi Wam wystarczyć jego pasiastość. Kiedyś nadejdzie czas na bliższe spotkanie.
I jeszcze jedna świątynia, pod wezwaniem Świętego Pawła, której portal rysunkowo towarzyszy temu blogowi z prawej strony nad działem przewodników.
A na koniec fragment figury jakiegoś świętego, przy kościele Misericordii, ale nie pamiętam kto zacz. Ja go na własny użytek nazwałam Świętym Nocnym.
Dość szczegółowo opisałam jej tradycję dwa lata temu, kto ciekaw, niech zajrzy tutaj.
Tym razem więc tylko kilka migawek z żonglerami flagami, bo fotograficznie nastawiłam się na późniejszy spacer po Pistoi, do której rzadko zaglądam wieczorem.
Czas na spacer był wyśmienity, co oczywiście wykorzystało wielu mieszkańców, jednak mój obiektyw przyciągnęły najpierw maluchy z rodziny Krzysztofa.
Czysta przyjemność patrzeć na tyle radości.
Jedno zdjęcie pokazuję osobno, bo zobaczcie sami, jak dzieciaki szybko załapały rozkochaną atmosferę Italii. A że nikt ich do tego nie namawiał, to za sukces poczytuję sobie sfotografowanie tej scenki:
A teraz mniej słów, więcej zdjęć, czyli "Wieczór w Pistoi".
Zawsze urocze uliczki mało znanego przez turystów miasta.
Detale.
Kościół, do którego opisania się zabieram od paru lat.
Na razie musi Wam wystarczyć jego pasiastość. Kiedyś nadejdzie czas na bliższe spotkanie.
I jeszcze jedna świątynia, pod wezwaniem Świętego Pawła, której portal rysunkowo towarzyszy temu blogowi z prawej strony nad działem przewodników.
A na koniec fragment figury jakiegoś świętego, przy kościele Misericordii, ale nie pamiętam kto zacz. Ja go na własny użytek nazwałam Świętym Nocnym.
czwartek, 26 lipca 2012
OD CZEGO BY TU ZACZĄĆ?
Pomilczałam, ale wcale nie z lenistwa, wręcz przeciwnie, dni były intensywne, pełne wszelkich doznań. Zjechała Krzysztofa rodzina, do mnie nadleciała przyjaciółka ze studiów, więc już na bloga ani sekundki nie było. Wracam jednak powoli i tutaj.
Przeglądając zdjęcia nie mogłam się zdecydować, od czego by tu zacząć. Przekornie porzucę chronologię i pójdę na łatwiznę, zacznę od chyba najkrótszego wpisu.
Rzecz się miała wczoraj, po południu i wieczorem. W związku z nią odkryję w końcu zamiar formalny parafialnego ogrodu, gdyż chodzi o imieninowe przyjęcie proboszcza, które postanowiliśmy urządzić w właśnie w ogrodzie. Właściwie to przyjęcie było nie tylko na cześć Krzysztofa, ale i jego siostry Anny, znajomej Włoszki Anny Marii oraz niespełna dwuletniej Ani, córki Joannny. Razem z dziećmi przy stole zasiadły 23 osoby.
Zasiadły? Nie maluchy, te były w siódmym niebie, skakały przez żywopłoty, wychlapały wodę z poidełka, z którego nie chcą jeszcze korzystać ptaki, prowadzały psy na smyczy i jadły, jako i dorośli.
Dominowało menu włoskie: przystawki wszelkiego rodzaju(wędliny, crostini, bruschetta, genialna ośmiornica w pietruszce, sery), sałatki (panzanella, makaronowa z krewetkami i pomidorami czereśniowymi), bistecca i żeberka z grilla, w końcu desery (semifreddo truskawkowe, sorbet cytrynowy, macedonia i jedyny polski akcent - ciasto drożdżowe ze śliwkami).
dopisuję:
większość pyszności przygotowała wybitna kucharka Paula (która też była na imieninach z racji przyjaźni z Anną Marią), znacząco pomogła też Joanna, nawet mój gość - Monika - została wciągnięta do przygotowań. Moją działką, oczywiście, był wygląd stołu, hi hi hi.
Pogoda potraktowała nas łaskawie skropiwszy ogród delikatnym deszczem i ochłodziwszy powietrze z okrutnego upału.
Dzięki temu spędziliśmy wyśmienity wieczór, pełen radości, pyszności - iście letnie imieniny.
Przeglądając zdjęcia nie mogłam się zdecydować, od czego by tu zacząć. Przekornie porzucę chronologię i pójdę na łatwiznę, zacznę od chyba najkrótszego wpisu.
Rzecz się miała wczoraj, po południu i wieczorem. W związku z nią odkryję w końcu zamiar formalny parafialnego ogrodu, gdyż chodzi o imieninowe przyjęcie proboszcza, które postanowiliśmy urządzić w właśnie w ogrodzie. Właściwie to przyjęcie było nie tylko na cześć Krzysztofa, ale i jego siostry Anny, znajomej Włoszki Anny Marii oraz niespełna dwuletniej Ani, córki Joannny. Razem z dziećmi przy stole zasiadły 23 osoby.
Zasiadły? Nie maluchy, te były w siódmym niebie, skakały przez żywopłoty, wychlapały wodę z poidełka, z którego nie chcą jeszcze korzystać ptaki, prowadzały psy na smyczy i jadły, jako i dorośli.
Dominowało menu włoskie: przystawki wszelkiego rodzaju(wędliny, crostini, bruschetta, genialna ośmiornica w pietruszce, sery), sałatki (panzanella, makaronowa z krewetkami i pomidorami czereśniowymi), bistecca i żeberka z grilla, w końcu desery (semifreddo truskawkowe, sorbet cytrynowy, macedonia i jedyny polski akcent - ciasto drożdżowe ze śliwkami).
dopisuję:
większość pyszności przygotowała wybitna kucharka Paula (która też była na imieninach z racji przyjaźni z Anną Marią), znacząco pomogła też Joanna, nawet mój gość - Monika - została wciągnięta do przygotowań. Moją działką, oczywiście, był wygląd stołu, hi hi hi.
Pogoda potraktowała nas łaskawie skropiwszy ogród delikatnym deszczem i ochłodziwszy powietrze z okrutnego upału.
Dzięki temu spędziliśmy wyśmienity wieczór, pełen radości, pyszności - iście letnie imieniny.
czwartek, 19 lipca 2012
ODBUDOWA
Nic się nie udało zrobić ze starym forum. Oczywiście, szkoda zawartych tam informacji, ale może była to okazja do wyczyszczenia zakresu tematycznego i uczynienia forum bardziej przejrzystym. Nie jest to oczywiście wersja ostateczna, ale już zapraszam do zapisywania się i pomocy w jego rozwoju. Jego adres ma ścisły związek z blogiem, gdyż już nie skorzystałam z żadnej bezpłatnej usługi. Choć skłamałam! Zupełnie nieodpłatnie (z bezpłatnym skryptem) forum zainstalował mi JaSS, któremu bardzo, bardzo dziękuję.
Jeśli macie pytania, chcecie podzielić się własnym doświadczeniem, kochacie Toskanię, zapraszam na:
środa, 18 lipca 2012
poniedziałek, 16 lipca 2012
CHIANTI I CHIANTI
Wszyscy miłośnicy trunku o tej nazwie będą zawiedzeni, gdyż nie o nim ma być ten wpis. W ogóle to Chianti miało być przejazdem, ale ...
Przez moje gadulstwo było tylko i aż Chianti.
Do rzeczy.
W miniony wtorek zawiozłam świecę chrzcielną do koleżanki, która wakacjowała, jak to ona zawsze, w pięknym agriturismo na wschodnich obrzeżach Chianti.
Pomyślałam sobie, że wdepnę, świecę do wysłania w kraju przekażę, chwilę pogadam, to i jakąś ładną wycieczkę uskubnę. No to namówiłam Krzysztofa na wyprawę. Skusił się jeno na ostatni punkt programu, więc go w jakimś pobliskim barze zostawiłam, a sama dotarłam na wzgórza nieopodal San Polo in Chianti.
No się nie da! Spotkały się trzy koleżanki ze studiów podyplomowych, do tego jeszcze czwarta, też kobieta, więc się nie da krótko. Mocno kontrolując siebie i tak przekroczyłam dwie godziny. Zrobiło się za późno, by ruszać do Val d'Orci, a takie miałam plany.
"No to może pokrążymy po Chianti?"
Przecież i tu jest pełno cudnych zakamarków, więc żaden problem uskutecznić ładną wycieczkę.
Byle nie do miejsc, gdzie już byliśmy. Chciałam coś nowego, nowego i starego zarazem. Zamkiem nie wzgardzę, starym borgo się nie brzydzę.
Najpierw jednak trzeba coś zjeść. Najbliższe po drodze było Figline Valdarno. Drugi raz tam byliśmy i drugi raz trafiliśmy na rynek, a z rynkami tak bywa, że przesłaniają architekturę, śmiecą i w ogóle, więc jeśli się nie jest nimi zainteresowanym, to się traci. Weszliśmy do pierwszego lokalu po drodze, gdzie zjedliśmy jakiś prosty obiad. Upały bardzo sprzyjają odchudzaniu, oczywiście, gdy się nie zahaczy o lodziarnię.
Potem odbijamy z trasy wiodącej na autostradę. Widzę drogowskazy na miasteczko, o którym ostatnio czytałam, że przywrócono je do życia. Właśnie "stare borgo". Cel więc sam się wytyczył.
Nie doczytałam za wiele o tym miasteczku, wcześniej przygotowałam sobie tylko teksty do przeczytania z internetu na miejscu. Ale mimo, że artykuł, który czytałam, mówił o powrocie do życia, chyba raczej chodziło o figurę stylistyczną i jakąś jednorazową akcję. Nie znaleźliśmy dojazdu do wzgórza opuszczonego w latach siedemdziesiątych XX wieku. Większość budynków widzianych z daleka nadal martwo straszyła opuszczeniem.
Dlaczego w ogóle Castelnuovo dei Sabbioni zostało opuszczone przez mieszkańców? Dokąd się przenieśli? To tereny byłej kopalni węgla brunatnego, której eksploatacja stworzyła zagrożenie. Przenieśli się wcale nie tak daleko, bo raptem kilkaset metrów dalej i jeszcze ciut wyżej, zostawiając sobie nazwę miejsca.
Okolica wcale niebrzydka, ale ... kto by chciał na wakacjach oglądać takie kominy?
Zniechęciłam się ździebko. Weszłam do wikipedii i szukałam, co by mogło ukoić duszę mą. Kawałek za niedaleką Cavriglią polecano znowu borgo. Jakoś takoś nie przypadło mi do serca. Nie żeby było brzydkie, ale coś za mną chodziło, miałam zachciewajkę na coś, no i niedokładnie wiedziałam, na co.
Kawałek dalej, już blisko autostrady, położone jest Montevarchi, przejechaliśmy, nogi nawet z samochodu nie wyjęłam. To też nie to, nawet już zdjęć nie robiłam. Możliwe, że są tam ładne miejsca, ale nawet nie chciałam sprawdzać.
Ciągle po głowie kołatała mi się inna nazwa.
Vertine.
Jedziemy?
Zapowiada się dobrze, klimaty wzdłuż drogi bardziej sielskie.
Przejeżdżaliśmy przez Gaiole in Chianti, więc może coś i tu? Eeeee, kościół neogotycki.
Podziwiam cierpliwość Krzysztofa, bo wyraźnie marudziłam tego dnia.
Vertine! Vertine!
Teraz już wyraźnie wszystko we mnie skandowało tę nazwę.
W końcu! Już z odległego wzgórza zapowiadało się ciekawie.
Błogość średniowiecznego zakątka, cichego, zadbanego, bez żadnych współczesnych narośli. Jak chłodny wiatr w upał. Zupełnie zapomniałam o temperaturze otaczającego mnie powietrza.
Vertine jest pozostałością po zamku, którego fragmenty także dotrwały do naszych czasów.
Zaraz przy wejściu wita wszystkich strażniczka wieża, z bardzo ciekawym dzwonkiem do drzwi.
Bar Blu akurat we wtorki jest zamknięty, myślę, że przyjemnie byłoby usiąść w nim na jakąś letnią przekąskę.
Także romański kościół był zamknięty, lecz ten raczej bywa otwarty okazjonalnie. Zadziwiające, mała osada, mała świątynia, a kiedyś stroiły ją obrazy takich mistrzów jak Duccio di Buonisegna, Simone Martini, czy Lorenzo di Bicci (obecnie w Sienie).
Dzwonnica skojarzyła mi się z więzieniem dla ... dzwonów. Ja wiem, że to ochrona na ptaki, ale jakoś te dzwony ograniczone się zdały, nie mogą wyfrunąć w świat.
Miejsce zaczarowane. Aż żal, że nie miałam ze sobą szkicownika. Trzeba będzie to kiedyś nadrobić.
Wszędzie doniczkowo-kwiatowe szaleństwo. A okna to osobna opowieść. Napatrzeć się nie mogłam.
Drogowskazy kusiły jeszcze jakimś zamkiem, położonym kilometr dalej. Zamek? To cała osada! Prowadziła do niej droga, z bramą, nawet otwartą, choć i tak nie zachęciła nas do wjechania na teren posiadłości.
Dostępu do krajobrazów nic nie grodziło.
Zakończyliśmy wycieczkę w Radda in Chianti, bo była po drodze. W końcu udało mi się zajrzeć do tamtejszego kościoła. Czysty zadbany, bez porywów. No, może mina Chrystusa do kolekcji tych "dziwnych".
Visualizza Chianti i Chianti in una mappa di dimensioni
Przez moje gadulstwo było tylko i aż Chianti.
Do rzeczy.
W miniony wtorek zawiozłam świecę chrzcielną do koleżanki, która wakacjowała, jak to ona zawsze, w pięknym agriturismo na wschodnich obrzeżach Chianti.
Pomyślałam sobie, że wdepnę, świecę do wysłania w kraju przekażę, chwilę pogadam, to i jakąś ładną wycieczkę uskubnę. No to namówiłam Krzysztofa na wyprawę. Skusił się jeno na ostatni punkt programu, więc go w jakimś pobliskim barze zostawiłam, a sama dotarłam na wzgórza nieopodal San Polo in Chianti.
No się nie da! Spotkały się trzy koleżanki ze studiów podyplomowych, do tego jeszcze czwarta, też kobieta, więc się nie da krótko. Mocno kontrolując siebie i tak przekroczyłam dwie godziny. Zrobiło się za późno, by ruszać do Val d'Orci, a takie miałam plany.
"No to może pokrążymy po Chianti?"
Przecież i tu jest pełno cudnych zakamarków, więc żaden problem uskutecznić ładną wycieczkę.
Byle nie do miejsc, gdzie już byliśmy. Chciałam coś nowego, nowego i starego zarazem. Zamkiem nie wzgardzę, starym borgo się nie brzydzę.
Najpierw jednak trzeba coś zjeść. Najbliższe po drodze było Figline Valdarno. Drugi raz tam byliśmy i drugi raz trafiliśmy na rynek, a z rynkami tak bywa, że przesłaniają architekturę, śmiecą i w ogóle, więc jeśli się nie jest nimi zainteresowanym, to się traci. Weszliśmy do pierwszego lokalu po drodze, gdzie zjedliśmy jakiś prosty obiad. Upały bardzo sprzyjają odchudzaniu, oczywiście, gdy się nie zahaczy o lodziarnię.
Potem odbijamy z trasy wiodącej na autostradę. Widzę drogowskazy na miasteczko, o którym ostatnio czytałam, że przywrócono je do życia. Właśnie "stare borgo". Cel więc sam się wytyczył.
Nie doczytałam za wiele o tym miasteczku, wcześniej przygotowałam sobie tylko teksty do przeczytania z internetu na miejscu. Ale mimo, że artykuł, który czytałam, mówił o powrocie do życia, chyba raczej chodziło o figurę stylistyczną i jakąś jednorazową akcję. Nie znaleźliśmy dojazdu do wzgórza opuszczonego w latach siedemdziesiątych XX wieku. Większość budynków widzianych z daleka nadal martwo straszyła opuszczeniem.
Dlaczego w ogóle Castelnuovo dei Sabbioni zostało opuszczone przez mieszkańców? Dokąd się przenieśli? To tereny byłej kopalni węgla brunatnego, której eksploatacja stworzyła zagrożenie. Przenieśli się wcale nie tak daleko, bo raptem kilkaset metrów dalej i jeszcze ciut wyżej, zostawiając sobie nazwę miejsca.
Okolica wcale niebrzydka, ale ... kto by chciał na wakacjach oglądać takie kominy?
Zniechęciłam się ździebko. Weszłam do wikipedii i szukałam, co by mogło ukoić duszę mą. Kawałek za niedaleką Cavriglią polecano znowu borgo. Jakoś takoś nie przypadło mi do serca. Nie żeby było brzydkie, ale coś za mną chodziło, miałam zachciewajkę na coś, no i niedokładnie wiedziałam, na co.
Kawałek dalej, już blisko autostrady, położone jest Montevarchi, przejechaliśmy, nogi nawet z samochodu nie wyjęłam. To też nie to, nawet już zdjęć nie robiłam. Możliwe, że są tam ładne miejsca, ale nawet nie chciałam sprawdzać.
Ciągle po głowie kołatała mi się inna nazwa.
Vertine.
Jedziemy?
Zapowiada się dobrze, klimaty wzdłuż drogi bardziej sielskie.
Przejeżdżaliśmy przez Gaiole in Chianti, więc może coś i tu? Eeeee, kościół neogotycki.
Podziwiam cierpliwość Krzysztofa, bo wyraźnie marudziłam tego dnia.
Vertine! Vertine!
Teraz już wyraźnie wszystko we mnie skandowało tę nazwę.
W końcu! Już z odległego wzgórza zapowiadało się ciekawie.
Błogość średniowiecznego zakątka, cichego, zadbanego, bez żadnych współczesnych narośli. Jak chłodny wiatr w upał. Zupełnie zapomniałam o temperaturze otaczającego mnie powietrza.
Vertine jest pozostałością po zamku, którego fragmenty także dotrwały do naszych czasów.
Zaraz przy wejściu wita wszystkich strażniczka wieża, z bardzo ciekawym dzwonkiem do drzwi.
Bar Blu akurat we wtorki jest zamknięty, myślę, że przyjemnie byłoby usiąść w nim na jakąś letnią przekąskę.
Także romański kościół był zamknięty, lecz ten raczej bywa otwarty okazjonalnie. Zadziwiające, mała osada, mała świątynia, a kiedyś stroiły ją obrazy takich mistrzów jak Duccio di Buonisegna, Simone Martini, czy Lorenzo di Bicci (obecnie w Sienie).
Dzwonnica skojarzyła mi się z więzieniem dla ... dzwonów. Ja wiem, że to ochrona na ptaki, ale jakoś te dzwony ograniczone się zdały, nie mogą wyfrunąć w świat.
Miejsce zaczarowane. Aż żal, że nie miałam ze sobą szkicownika. Trzeba będzie to kiedyś nadrobić.
Wszędzie doniczkowo-kwiatowe szaleństwo. A okna to osobna opowieść. Napatrzeć się nie mogłam.
Drogowskazy kusiły jeszcze jakimś zamkiem, położonym kilometr dalej. Zamek? To cała osada! Prowadziła do niej droga, z bramą, nawet otwartą, choć i tak nie zachęciła nas do wjechania na teren posiadłości.
Dostępu do krajobrazów nic nie grodziło.
Zakończyliśmy wycieczkę w Radda in Chianti, bo była po drodze. W końcu udało mi się zajrzeć do tamtejszego kościoła. Czysty zadbany, bez porywów. No, może mina Chrystusa do kolekcji tych "dziwnych".
Upał nie odpuszczał, więc wisienką na torcie uczyniliśmy chłodne prosecco, tuż pod ratuszem.
Właściwie to barwnie wisienką było coś innego. Bardzo współczesny akcent barwny, ale jakże interesujący, nieprawdaż?
Czasami przydaje się marudzić, żeby tak zakończyć wycieczkę.
trasa:
Visualizza Chianti i Chianti in una mappa di dimensioni
Subskrybuj:
Posty (Atom)