Tuż przed Wielkanocą wybrałam się razem z Asią do Florencji. Każda z nas miała w niej swoje wyznaczone cele, ale były i punkty styczne naszej wyprawy.
Był czas i na krótki spacer i na posiłek.
Jednak zmienię zupełnie kolejność zdarzeń, pomieszam chwile wspólne z czasem, gdy już sama czekałam na swoją wizytę w Bargello, o której innym razem.
Znalazłyśmy się w mieście w porze obiadowej. Zjadłyśmy wybitnie smacznie w w Trattoria del Carmine. Asia znowu mi się "naraziła", bo okazało się, że znała już przystawkę, którą zamówiłyśmy. A ja nic nie wiedziałam? To niedopuszczalne, by na koniec sezonu dowiedzieć się, jak smakuje cienko pokrojony surowy karczoch z rukolą i płatkami parmezanu, skropiony oliwą i cytryną.
Na rozkoszowanie się tą sałatką przyjdzie czekać do jesieni.
Obydwie też zamówiłyśmy risotto ze szparagami, tym razem smak znałam, no i sezon w pełni na szparagi, więc jest nadzieja!
Miałyśmy wrażenie, że trattoria jest przeznaczona jedynie dla mężczyzn, głównie stałych bywalców. Byłyśmy w niej jedynymi kobietami, ale chyba dla nich zbyt mało atrakcyjnymi. Kelnerzy wcale nie byli wielce uprzejmi, traktowali nas trochę mimochodem. Na koniec jednak okazało się, że dobrze jest być dwiema blondynkami :) Dostałyśmy upust, mniej więcej 1/7 ceny.
Ha! Od razu lepiej smakowało, nieprawdaż?
Chodząc uliczkami trafiłyśmy na witrynę pewnego, zdawało się zamkniętego i zapomnianego, warsztatu, przyciągnęła naszą uwagę wystawioną bardzo dużą skórzaną torbą. Jak małe dziewczynki, przyłożyłyśmy ręce do szyby i przycisnęłyśmy do niej nosy, by wypatrzeć, co też kryje wnętrze. Zauważył nas właściciel, podszedł do drzwi i zaprosił do środka. Znalazłyśmy się w zaczarowanym świecie kaletnika Dimitriego Villoresi.
Kaletnik, to chyba zbyt płaskie określenie, to raczej artysta, wizjoner, miłośnik vintage. Lokal, na który trafiłyśmy, jest trzecim. Ma dwie galerie w centrum, znalazłam adres jednej z nich - Via dei Federighi, 10. Nie wiem, którą prezentują zdjęcia znalezione na
Pinterest. Ta trzecia, którą wypatrzyłyśmy, ma chyba bardziej być jego azylem, warsztatem. Jest jego świeżym nabytkiem, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Wszystkie przedmioty są stare, wyszukane na śmietnikach, znalezione nie wiadomo gdzie.
Najnowsze są deski pokrywające ściany łazienek.
Tajemniczość miejsca potęgują zdobne lustra, odbijające światło, przetwarzające obraz na jeszcze mniej realny.
Dimitri z chęcią oprowadził nas po swoim królestwie, opowiadał historie przedmiotów, miejsca.
Mimo absolutnego zachwytu nad wystrojem, z lekka zdumiałyśmy się cenami toreb. Wydało nam się absolutną przesadą żądać za niemal wór z mocnego płótna ze starego materaca łóżkowego grubo ponad 100 euro. Widać jednak, nie wszyscy tak myślą. A myśmy już nawet nie myślały o cenach całkowicie skórzanych toreb.
Przykłady prac są we wspomianych albumach na
Pinterest.
Na szczęście warsztat mogłyśmy zobaczyć zupełnie za darmo, łącznie z patio i kuchnią :)
Mam wielką ochotę część ze zrobionych zdjęć przetworzyć na obrazy. Korcą klimatem.
Myślę, że jakoś pod wpływem wizyty u Dimitriego, tego dnia zwracałam uwagę na trochę inne detale, pewne układy kompozycyjne, sytuacje. Wybór jest być może przypadkowy, choć ja w przypadki nie wierzę, tym bardziej, że jak na zamówienie trafiłam na napis, którym otworzę tę galerię. Można go przetłumaczyć jako "przypadkowa Florencja", albo "Florencja na co dzień". Nie jestem pewna, już od dłuższego czasu z rzadka używam angielskiego. Jeśli macie lepszy pomysł na tłumaczenie, dajcie znać.
A ja was zapraszam do obejrzenia skrawków jednego spaceru.