poniedziałek, 28 kwietnia 2014

TROCHĘ NA ZASADZIE SKOJARZEŃ

Wczoraj pokazałam stary obraz, dotyczył Kapłana, który kiedyś mieszkał w Krakowie. Dzisiaj następna moja praca, dotycząca Krakowa. Już zupełnie współczesna,  choć nie w charakterze, który odwołuje się do starych czasów.
Pamiątka Chrztu Świętego - moje pierwsze kaligraficzne zamówienie! Na życzenie klientki format A4, miejsce na fotografię i treść z góry zadana. Praca już zaakceptowana, choć jeszcze niewręczona, co widać po dacie :)
Moją inicjatywą jest czcionka, układ, ornament, atrybuty św. Jakuba i sam święty. W doborze barw trochę kierowałam się tym, że pamiątka dotyczy maleńkiego chłopca.

Niestety, słabo widać głębię barw na skanie,
że nie wspomnę o niemal nieczytelnym złocie (inicjał i wszystkie kropki).


niedziela, 27 kwietnia 2014

piątek, 25 kwietnia 2014

FIRENZE CASUAL

Tuż przed Wielkanocą wybrałam się razem z Asią do Florencji. Każda z nas miała w niej swoje wyznaczone cele, ale były i punkty styczne naszej wyprawy.
Był czas i na krótki spacer i na posiłek.
Jednak zmienię zupełnie kolejność zdarzeń, pomieszam chwile wspólne z czasem, gdy już sama czekałam na swoją wizytę w Bargello, o której innym razem.
Znalazłyśmy się w mieście w porze obiadowej. Zjadłyśmy wybitnie smacznie w w Trattoria del Carmine. Asia znowu mi się "naraziła", bo okazało się, że znała już przystawkę, którą zamówiłyśmy. A ja nic nie wiedziałam? To niedopuszczalne, by na koniec sezonu dowiedzieć się, jak smakuje cienko pokrojony surowy karczoch z rukolą i płatkami parmezanu, skropiony oliwą i cytryną.
Na rozkoszowanie się tą sałatką przyjdzie czekać do jesieni.
Obydwie też zamówiłyśmy risotto ze szparagami, tym razem smak znałam, no i sezon w pełni na szparagi, więc jest nadzieja!
Miałyśmy wrażenie, że trattoria jest przeznaczona jedynie dla mężczyzn, głównie stałych bywalców. Byłyśmy w niej jedynymi kobietami, ale chyba dla nich zbyt mało atrakcyjnymi. Kelnerzy wcale nie byli wielce uprzejmi, traktowali nas trochę mimochodem. Na koniec jednak okazało się, że dobrze jest być dwiema blondynkami :)  Dostałyśmy upust, mniej więcej 1/7 ceny.
Ha! Od razu lepiej smakowało, nieprawdaż?

Chodząc uliczkami trafiłyśmy na witrynę pewnego, zdawało się zamkniętego i zapomnianego, warsztatu, przyciągnęła naszą uwagę wystawioną bardzo dużą skórzaną torbą. Jak małe dziewczynki, przyłożyłyśmy ręce do szyby i przycisnęłyśmy do niej nosy, by wypatrzeć, co też kryje wnętrze. Zauważył nas właściciel, podszedł do drzwi i zaprosił do środka. Znalazłyśmy się w zaczarowanym świecie kaletnika Dimitriego Villoresi.
Kaletnik, to chyba zbyt płaskie określenie, to raczej artysta, wizjoner, miłośnik vintage. Lokal, na który trafiłyśmy, jest trzecim. Ma dwie galerie w centrum, znalazłam adres jednej z nich - Via dei Federighi, 10. Nie wiem, którą prezentują zdjęcia znalezione na Pinterest. Ta trzecia, którą wypatrzyłyśmy, ma chyba bardziej być jego azylem, warsztatem. Jest jego świeżym nabytkiem, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Wszystkie przedmioty są stare, wyszukane na śmietnikach, znalezione nie wiadomo gdzie.
Najnowsze są deski pokrywające ściany łazienek.
Tajemniczość miejsca potęgują zdobne lustra, odbijające światło, przetwarzające obraz na jeszcze mniej realny.
Dimitri z chęcią oprowadził nas po swoim królestwie, opowiadał historie przedmiotów, miejsca.

Mimo absolutnego zachwytu nad wystrojem, z lekka zdumiałyśmy się cenami toreb. Wydało nam się absolutną przesadą żądać za niemal wór z mocnego płótna ze starego materaca łóżkowego grubo ponad 100 euro. Widać jednak, nie wszyscy tak myślą. A myśmy już nawet nie myślały o cenach całkowicie skórzanych toreb.
Przykłady prac są we wspomianych albumach na Pinterest.
Na szczęście warsztat mogłyśmy zobaczyć zupełnie za darmo, łącznie z patio i kuchnią :)


Mam wielką ochotę część ze zrobionych zdjęć przetworzyć na obrazy. Korcą klimatem.

Myślę, że jakoś pod wpływem wizyty u Dimitriego, tego dnia zwracałam uwagę na trochę inne detale, pewne układy kompozycyjne, sytuacje. Wybór jest być może przypadkowy, choć ja w przypadki nie wierzę, tym bardziej, że jak na zamówienie trafiłam na napis, którym otworzę tę galerię. Można go przetłumaczyć jako "przypadkowa Florencja", albo "Florencja na co dzień". Nie jestem pewna, już od dłuższego czasu z rzadka używam angielskiego. Jeśli macie lepszy pomysł na tłumaczenie, dajcie znać.
A ja was zapraszam do obejrzenia skrawków jednego spaceru.




































poniedziałek, 21 kwietnia 2014

PASQUA 2014, czyli jak to było w tym roku

Bardzo lubię czas przygotowań, gdyż podkreśla oczekiwanie na ważne wydarzenie, najważniejsze Święto nie tylko katolików.
Tym razem dzieliłam przygotowania jeszcze mocniej między dom a kościół.

Krzysztof już w zeszłym roku podjął próbę powrotu do tradycji, gdy ludzie sami przynosili kwiaty do Grobu. Tym razem uczynił krok dalej, a może i bardziej wstecz ku tradycji. Nie kupił żadnych kwiatów, tylko poprosił parafian o kwiaty. Z założenia mają to być kwitnące kwiaty doniczkowe, ale w parafii szkółkarzy nie mogło też zabraknąć zdobnych krojem, czy liściami, roślin. A że kościół mamy wąski, problemem  było robienie ciemnicy na bocznym ołtarzu, w dodatku większość w ogóle nie zauważała, że tam jest Najświętszy Sakrament.
W tym roku wszystko więc zgromadziło się w prezbiterium i kwiaty płynnie obrazowały a to Ogród Getsemani, a to Grób Pański, a to Rajski Ogród, do którego prowadzi nas Zmartwychwstały Chrystus. Parafianie potem zabierają kwiaty do domów, a jeśli ktoś zostawi rośliny, to na pewno znajdzie się dla nich miejsce w plebanijnym ogrodzie :)
Piszę tak o tym, bo pewna pani miała zająć się rozłożeniem kwiatów, lecz wynikiem chorób w rodzinie, odpadła z pomocy. Zostałam więc w odwodzie ja. Starałam się z nagromadzonego chaosu ułożyć jakąś względną kompozycję, mając na względzie to, że każdy będzie chciał zobaczyć swój kwiat. Ktoś dał gotową kompozycję, którą ustawiłam na ołtarzu, ktoś przyniósł cięte kalie, te poszły pod ołtarz, a potem jeszcze dołożyłam same kalie i na boczne ołtarze, po zdjęciu fioletowego kiru.
Mając na względzie totalną mieszankę, nie zrobiłam tym razem kwiatowych świec, tylko dodałam proste wielkanocne symbole.

Bardzo lubię obchody Świąt w naszej parafii, Krzysztof dba o ich pobożny przebieg, pieczołowicie przygotowując poszczególne liturgie. Dodajcie do tego nasz chórek, w którym jedynym profesjonalistą jest organistka Japonka Michiko, ale pełniąca tu służebną rolę akompaniatorki. Całość przygotowuje Lisa będąca ekonomistką, zawsze wyszukuje jakieś nowe utwory i późnymi wieczorami ćwiczy wraz całą grupą. Porównując z innymi takimi parafialnymi zespołami, powiem Wam, że nie mamy się czego wstydzić.
Zresztą, jeśli macie ochotę, posłuchajcie pieśni z niedzielnej Mszy św. Pieśni jest osiem, trzeba je przewijać pod głównym oknem. Moja ulubiona jest "Gloria", "Le tue meraviglie". Cennym jest utwór na organy, autorstwa jakiegoś Anonima z Pistoi, z XVII wieku.



A w domu?
Tym razem bez Taty rehabilitującego kolano po operacji, ale nawet dla dwojga mieszkańców plebanii starałam się zapewnić jak najsmaczniejszą i najpiękniejszą atmosferę.
Nauczona doświadczeniem poprzednich lat, w końcu przygotowałam słodkości wybitnie na rozdanie. Moje sąsiadki często coś podrzucają, więc byłam na 100 procent pewna, że i tak będzie tym razem. Wyprodukowałam kajmakowe mazurki (przyjęte entuzjastycznie przez obdarowanych), z podarowanej mi przez Tatę Wielkiej Księgi Ciast Siostry Anastazji sama z entuzjazmem upiekłam, a potem pałaszowałam, ciasto z wiórkami kokosowymi. Niemal po 7 latach mieszkania w Toskanii olśniło mnie skąd wziąć twaróg - wyprodukowałam go z kefiru dostępnego w jednym sklepie w Pistoi. Zrobiłam go tyle, że starczyło na sernik i na dawno nieprzygotowywaną paschę - mniam!
To niby nic, ale wiecie, nawet kajmak mam sprowadzany z Polski.
Nie będę się rozpisywać na temat jedzenia, bo tylko ciastom poświęciłam trochę czasu, reszta wypadła dość skromnie, gdyż kto by to przejadł? To znaczy jest jeden chętny na czterech łapach. Może nawet i drugi co niektórymi potrawami by się zajął?
Ja za to niepodzielnie (psów nie dopuściłam do spółki) zajmowałam się dekoracjami. W tym roku tematem przewodnim była trawa. Trochę rozczochrana mi wyrosła, ale może dzięki temu było jakoś tak dynamiczniej na stole?


Nowe pisanki były dosłownie pisane. Kaligrafia króluje w moim sercu, musiała wcisnąć się i do świątecznego wystroju.


No bo że była na kartkach i kopertach, to chyba nie muszę nawet wspominać?

Tylko czasu zabrakło na napisanie do wszystkich.

I jeszcze trochę migawek z innych części mieszkania: