niedziela, 29 listopada 2020

POWROTY MILE WIDZIANE

Po ośmiu latach wróciłam do Villi Reale di Marlia. Okazją była chęć pokazania jej polskim przyjaciołom, którzy już niejedno w Toskanii widzieli, ale akurat o północnych jej krańcach mają niewielkie pojęcie. Dotarli maksymalnie do Pistoi, Prato,  czy Lukki. Wycieczkę rozdzielam na mniejsze wpisy, bo szkoda, żeby takie cudeńka, jakie znowu zobaczyłam, umknęły w nagromadzeniu zdjęć. 


Pięć lat temu wszystkie obiekty, wraz z założeniem parkowym, kupiła bogata szwajcarska para. To jest istotne, jeśli pamiętacie obawy sprzed lat, gdy na samym końcu artykułu "Tekstura czasu" wspomniałam o wystawieniu Villi Reale na sprzedaż. Sądząc po tym, co zobaczyliśmy pod koniec tego lata, zakup wiązał się z wieloma warunkami, między innymi, dostępnością dla publiczności, czy odnowieniem tego niezwykłego skarbu. Prace ciągle jeszcze trwają, chociaż i tak te pięć lat zmiany właściciela już daje się odczuć w każdym zakątku posiadłości. Tablice informacyjne na każdym kroku, łącznie z opisami botanicznymi i możliwość zwiedzenia willi, to tylko pierwsze nowe elementy, które się od razu zauważa.

Polecam z całego serca dokupienie biletu na wejście do willi (płaci się osobno), gdyż takiego przykładu wysublimowanego francuskiego empire to chyba długo w Toskanii szukać. Przypomnę, że przyczyniła się do tego jedna z właścicielek willi, czyli siostra Napoleona - Eliza. 

Sam park przechodzi też gruntowne zmiany, nie polegają one jedynie na odchwaszczaniu. Po prostu właściciele nabyli posiadłość po wielkich wiatrach, które przeszły kilka lat temu przez Toskanię, czyniąc wielkie szkody w zadrzewieniu. 

Villa Reale stawia na organizację wielu imprez, muzycznych, festynowych, tematycznych. Wiem, że w zeszłym roku świetnie sprawdził się piknik, który polegał na tym, że wraz z biletem wstępu dostawało się koszyk pełen wiktuałów potrzebnych do kolacji, której towarzyszył koncert, a tło uzupełniały osoby w kostiumach. W tym roku, z oczywistych przyczyn, odbyło się niewiele imprez, zacieram więc łapki i czekam cierpliwie, aż ten okrutny rok i wszystko, co ze sobą przyniósł przejdzie w niebyt.

Tymczasem zapraszam do zdjęć, nie tylko wybranych tutaj, ale i pozostałych w albumie VILLA REALE








poniedziałek, 9 listopada 2020

ZŁOTA WŁOSKA JESIEŃ

Pod koniec kwarantanny zaczęłam powoli odczuwać chęć "łapania życia". Nie za bardzo jeszcze ciągnie mnie do ludzi, tym bardziej, że ludzie teraz mało ciągną do siebie, bojąc się siebie nawzajem.

Gdzieś pojechać, gdzieś nabrać energii na dalsze rozmrażanie serca... Krzysztof wolał jechać do Florencji, ale, chcąc mi pomóc w dochodzeniu do pionu, siadł spokojnie za kierownicą i ruszyliśmy. Większość z Was zna moją fiksację i ciągle niespełnione marzenie o makowych polach w Val d'Orci, miałam jeszcze inne czerwone marzenie - czerwone winnice Chianti. Okazuje się, że i ono nie jest łatwe do spełnienia, bo czerwieni liści nie produkują najbardziej popularne w Toskanii winne szczepy. 

Początek w ogóle zapowiadał się zniechęcająco, zaczęliśmy od gołych winnic. Ale, że jak to? Przecież mała winniczka w pobliżu Tobbiany miała jeszcze liście, żółte, ale liście, a tutaj taka pustka? 


Z początku jechaliśmy wśród oliwnych gajów.

Pierwszy raz zobaczyłam gromadzenie zebranych owoców w jutowych workach, a nie tylko w plastikowych skrzynkach. 



Krajobrazy, krajobrazami, ale, tak na wszelki wypadek, zaznaczyłam sobie na liści wycieczki kilka ewentualnych obiektów do obejrzenia. 





Serce nasyciło się i ciepłem kamienia i soczystą czerwienią winnic. W jednej z nich buszowały dwie dziewczyny, jeszcze bardziej spragnione chyba tej czerwieni. 







Cała wycieczka miała krążyć wokół San Polo in Chianti, lecz w pewnym momencie, tak sobie patrzyłam na zaznaczone na mapie punkty i niedalekie Figline Valdarno i zaproponowałam: a może by tak zobaczyć winnice Stinga i zajrzeć do jego sklepiku? Żebyście widzieli to ożywienie w oczach miłośnika muzyki Stinga (ja też się do nich zaliczam, ale nie o moim wzroku mowa)!

Winnice na terenie posiadłości akurat był żółte, nie czerwone, światło już trudne, bo skończyła się złota godzina zachodzącego słońca. 



Sklepik zostawił we mnie bardzo pozytywne wrażenia. 



Słyszałam od znajomych turystów o zwiędłej sałacie, a tutaj pełna niespodzianka. 


Piękne warzywa, miody, oliwa, ładne pamiątki z nazwą posiadłości Stinga - "Palagio", ceramika ręcznie malowana, fartuchy, płócienne torby, kieliszki o doskonałym kształcie. Wisienką na torcie była Cristina gawędząca z nami o właścicielach, w samych pozytywach, oczywiście. Kupiliśmy kilka pamiątek i "Sister Moon", ale nie dla siebie, tylko dla przyjaciół, którym trudno kupować prezenty, a wiemy, że są miłośnikami Stinga, wróciliśmy więc z butelką z autografem (nie drukowanym) piosenkarza. 


Od ekspedientki dostaliśmy deseczkę ze skrzynki na to wino, długo jej szukała, aż odkryła, że ma jeszcze kilka pod kasą.  Dodam, że jest to wino leżakowane zawsze w nowych beczkach, więc te już zużyte zapełniają otoczenie sklepu.  



I wilk syty i owca cała, wycieczkowa ekipa wróciła z wielkim uśmiechem do domu. 

Jeśli chcecie rozgrzać serca, zapraszam do albumu  CHIANTI


niedziela, 1 listopada 2020

GDY BĘDĘ SIĘ ROZWODZIŁ, ZABIORĘ TRZY RZECZY Z DOMU ...

Zawieszał głos i po chwili uzupełniał: żonę i dwie córki.

W takim poczuciu rodzinnego bezpieczeństwa wzrastałam. Zdawał się być mniej śmiertelny ode mnie, podpora przez całe życie, bez względu na odległość, jaka nas dzieliła. 

Tata.

Jako młodzieniec z lekka szalony, syn zawiadowcy stacji, jeździł na dachach pociągów, albo dla młodzieńczego dreszczyku emocji kładł się pod przejeżdżającymi na torach. Jakoś Bóg czuwał, że nie było nic obluzowanego w wagonach i przeżył, by utworzyć rodzinę i dać nam życie. 

Nigdy nie przyszło mi do głowy mówić o nim ojciec, a tym bardziej stary. 

Niezwykle pogodny człowiek, przeszłyśmy z nim (Mama i Siostra) niezłą szkolę dowcipu. Trzeba było zawsze być czujnym, by nie dać się "wkręcić". 

Absolutny profesjonalista w robieniu nam niespodzianek, w pojawianiu się wtedy, gdy nikt go się nie spodziewał, bo udało mu się jakoś zorganizować więcej wolnego czasu.

Prostolinijny człowiek, bez wzorców rodzinnych (stracił swoją mamę bardzo wcześnie), wiedział w jakiś tajemniczy sposób, jak być mężem i rodzicem. Umiał rozróżnić zainteresowania córek i na miarę bardzo skromnych możliwości dawał nam możliwość rozwoju. Z mojej strony były to misie i nakręcany samochód oraz najprostszy zestaw elektryczny, bym mogła w oknie nadawać alfabetem Morse'a. 

Ileż godzin spędziłam z nim zaciemnianej małej łazience, by wywoływać zdjęcia!

Garść czarnych jagód sypiących się wprost do moich ust z jego ręki. Kisiel, który tylko on gotował. Babki, które umiał piec w prodiżu. Wspólne świąteczne wyprawy, by zanieść surowe makowce do wypieczenia, bo nie mieliśmy wtedy piekarnika, a można było za niewielką opłatą zrobić to u prywatnego piekarza. Śniadania szykowane nam do szkoły, słynne kanapki, którymi potem dzieliłyśmy się w klasach. 

Złota rączka. Przy skromnych zasobach rodzinnych, to skarb nad skarby.

Kochający nas bezgranicznie. Łagodny. Wszystko, co mógł, organizował dla córek. On, mężczyzna, w dobie strasznego kryzysu potrafił stać w kolejce po watę i podpaski, bo akurat rzucili. 

W czasach głębokiej komuny nosił w klapie znaczek z krokusem, symbol abstynencji. Zdarzyło się, że usłyszał: "albo nauczysz się pić, albo zmień pracę". Dlaczego? Bo ten, kto nie pił, był potencjalnym donosicielem. No, to zmienił pracę.

Bóg był osią jego życia. Wychował nas w umiejętności oddzielenia wiary od kleru. Nigdy nie zwalniał  siebie z praktyk, nie szukał usprawiedliwień. Osłabiony już chorobą myślał o wybraniu się w najbliższą niedzielę na Mszę Św. 

Nowe rzeczy? Nowe przedmioty, sprzęty? Nie ma sprawy. W pracy pojawił się komputer. Przecież to dla ludzi, sam się nauczył obsługiwać i do końca życia go używał. 84 letni pan, który samodzielnie prowadził internetowe konto bankowe. Drukowanie kopert, naklejek? Nie ma sprawy. Jego ostatni proboszcz podczas pogrzebu powiedział, że wydrukował im rozkład wywożenia odpadów. Tak, o takich rzeczach pamiętał. 

Wiele razy anonimowo pomagał swojej poprzedniej parafii. Potrafił w ukryciu wynieść z zakrystii jakiś lekcjonarz, by go dać do naprawienia. Nie oczekiwał, by mu ktoś za to podziękował. I mu nie dziękowano, być może nawet nie zauważano tych drobnych napraw? 

Według klasycznych i naturalnych podziałów, od Mamy przejęłam tzw. życiowe podejście, między innymi zapobiegliwość. Tata był tym, który dał podwaliny pod cały rozwój zawodowy. To na pewno po nim odziedziczyłam podejmowanie nowych wyzwań, spełnianie marzeń. Tak więc był i bohaterem wielu wpisów na tym blogu. Kilkanaście razy przyleciał do Toskanii, najczęściej sam, bywało, że z przesiadką w Monachium, bez znajomości jakiegokolwiek obcego języka. 

Często ruszał z Berlina. Raz postanowił, że przewiezie kilogram twarogu w bagażu podręcznym. Celnik mu tłumaczył coś po niemiecku (zapewne informował, że nie wolno do samolotu wnieść kilograma tego typu substancji), Tata niewzruszenie po polsku tłumaczył mu, że to ser na ciasto, że go wiezie do córki. Tak sobie długo wymieniali uwagi na temat twarogu, że celnik odpuścił i przepuścił starszego pana, który "dla córki". 

Myślę, że i jemu przyświecała myśl, którą obdarował mnie na całe życie. Kiedyś, po mojej sprzeczce z Mamą (obydwie byłyśmy charakterne), usiadł koło mnie rozpłakanej i powiedział: "Wiesz, córuś, Pan Bóg daje nam zawsze problemy na miarę naszych możliwości". 

To dawało i daje mi przekonanie, że jakoś dam radę, że przecież w ramach moich możliwości było zrozumienie jego śmierci, najłagodniejszej z możliwych, śpioch umarł w śpiączce. 

Dostałam czas na minimalne przygotowanie się, na pogodzenie się z tym, że go już nie zobaczę, nie dotknę, nawet martwego, pogodziłam się nawet z  tym, jak został zamknięty w trumnie. Dziękowałam Bogu, że udało mi się w ogóle dojechać na pogrzeb Ukochanego Taty, bo na koniec tylko o to się modliłam, by nie zamknięto granic, żebym zdążyła (dopisane 6 listopada: od dzisiaj już bym nie dojechała). On też nie przejmowałby się całą zakażoną rodziną i z chęcią poddałby się po powrocie kwarantannie, bo są rzeczy ważniejsze od choroby. 

Czekając na ten ostateczny dzień, za namową siostry malowałam najtrudniejszy do sfotografowania portret, portret Kazika (tak go nazywała większość osób), by ustawić go przed trumną. Wybrałam jedno z moich ulubionych zdjęć i przerobiłam, z lekko filuternym uśmiechem, w niebiańskiej gamie, z już tworzącą się aureolą. 


Mój prywatny święty, jak go zawsze nazywałam "Święty Dnia Powszedniego", dlatego piszę o nim dzisiaj, bo to pierwsze jego Święto. Dzięki jego pobożności został mi odebrany ból, że nie wpuszczono do niego księdza z namaszczeniem. Nie potrzebował go. Niemal do końca służył codziennie do Mszy Św. Czuł, że już długo nie pożyje. Dawał mi to do zrozumienia nawet podczas ostatnich wakacji. Spokojnie i mądrze czekał na śmierć. 

Wiem, że powiedziałby, że odszedł do lepszego świata, a jednak boli strasznie, a jednak w miejscu serca mam, na razie, wielką wyrwę. Ale pozbieram się, bo przecież Bóg daje nam problemy na miarę naszych możliwości, nieprawdaż, Tatusiu?