Zawieszał głos i po chwili uzupełniał: żonę i dwie córki.
W takim poczuciu rodzinnego bezpieczeństwa wzrastałam. Zdawał się być mniej śmiertelny ode mnie, podpora przez całe życie, bez względu na odległość, jaka nas dzieliła.
Tata.
Jako młodzieniec z lekka szalony, syn zawiadowcy stacji, jeździł na dachach pociągów, albo dla młodzieńczego dreszczyku emocji kładł się pod przejeżdżającymi na torach. Jakoś Bóg czuwał, że nie było nic obluzowanego w wagonach i przeżył, by utworzyć rodzinę i dać nam życie.
Nigdy nie przyszło mi do głowy mówić o nim ojciec, a tym bardziej stary.
Niezwykle pogodny człowiek, przeszłyśmy z nim (Mama i Siostra) niezłą szkolę dowcipu. Trzeba było zawsze być czujnym, by nie dać się "wkręcić".
Absolutny profesjonalista w robieniu nam niespodzianek, w pojawianiu się wtedy, gdy nikt go się nie spodziewał, bo udało mu się jakoś zorganizować więcej wolnego czasu.
Prostolinijny człowiek, bez wzorców rodzinnych (stracił swoją mamę bardzo wcześnie), wiedział w jakiś tajemniczy sposób, jak być mężem i rodzicem. Umiał rozróżnić zainteresowania córek i na miarę bardzo skromnych możliwości dawał nam możliwość rozwoju. Z mojej strony były to misie i nakręcany samochód oraz najprostszy zestaw elektryczny, bym mogła w oknie nadawać alfabetem Morse'a.
Ileż godzin spędziłam z nim zaciemnianej małej łazience, by wywoływać zdjęcia!
Garść czarnych jagód sypiących się wprost do moich ust z jego ręki. Kisiel, który tylko on gotował. Babki, które umiał piec w prodiżu. Wspólne świąteczne wyprawy, by zanieść surowe makowce do wypieczenia, bo nie mieliśmy wtedy piekarnika, a można było za niewielką opłatą zrobić to u prywatnego piekarza. Śniadania szykowane nam do szkoły, słynne kanapki, którymi potem dzieliłyśmy się w klasach.
Złota rączka. Przy skromnych zasobach rodzinnych, to skarb nad skarby.
Kochający nas bezgranicznie. Łagodny. Wszystko, co mógł, organizował dla córek. On, mężczyzna, w dobie strasznego kryzysu potrafił stać w kolejce po watę i podpaski, bo akurat rzucili.
W czasach głębokiej komuny nosił w klapie znaczek z krokusem, symbol abstynencji. Zdarzyło się, że usłyszał: "albo nauczysz się pić, albo zmień pracę". Dlaczego? Bo ten, kto nie pił, był potencjalnym donosicielem. No, to zmienił pracę.
Bóg był osią jego życia. Wychował nas w umiejętności oddzielenia wiary od kleru. Nigdy nie zwalniał siebie z praktyk, nie szukał usprawiedliwień. Osłabiony już chorobą myślał o wybraniu się w najbliższą niedzielę na Mszę Św.
Nowe rzeczy? Nowe przedmioty, sprzęty? Nie ma sprawy. W pracy pojawił się komputer. Przecież to dla ludzi, sam się nauczył obsługiwać i do końca życia go używał. 84 letni pan, który samodzielnie prowadził internetowe konto bankowe. Drukowanie kopert, naklejek? Nie ma sprawy. Jego ostatni proboszcz podczas pogrzebu powiedział, że wydrukował im rozkład wywożenia odpadów. Tak, o takich rzeczach pamiętał.
Wiele razy anonimowo pomagał swojej poprzedniej parafii. Potrafił w ukryciu wynieść z zakrystii jakiś lekcjonarz, by go dać do naprawienia. Nie oczekiwał, by mu ktoś za to podziękował. I mu nie dziękowano, być może nawet nie zauważano tych drobnych napraw?
Według klasycznych i naturalnych podziałów, od Mamy przejęłam tzw. życiowe podejście, między innymi zapobiegliwość. Tata był tym, który dał podwaliny pod cały rozwój zawodowy. To na pewno po nim odziedziczyłam podejmowanie nowych wyzwań, spełnianie marzeń. Tak więc był i bohaterem wielu wpisów na tym blogu. Kilkanaście razy przyleciał do Toskanii, najczęściej sam, bywało, że z przesiadką w Monachium, bez znajomości jakiegokolwiek obcego języka.
Często ruszał z Berlina. Raz postanowił, że przewiezie kilogram twarogu w bagażu podręcznym. Celnik mu tłumaczył coś po niemiecku (zapewne informował, że nie wolno do samolotu wnieść kilograma tego typu substancji), Tata niewzruszenie po polsku tłumaczył mu, że to ser na ciasto, że go wiezie do córki. Tak sobie długo wymieniali uwagi na temat twarogu, że celnik odpuścił i przepuścił starszego pana, który "dla córki".
Myślę, że i jemu przyświecała myśl, którą obdarował mnie na całe życie. Kiedyś, po mojej sprzeczce z Mamą (obydwie byłyśmy charakterne), usiadł koło mnie rozpłakanej i powiedział: "Wiesz, córuś, Pan Bóg daje nam zawsze problemy na miarę naszych możliwości".
To dawało i daje mi przekonanie, że jakoś dam radę, że przecież w ramach moich możliwości było zrozumienie jego śmierci, najłagodniejszej z możliwych, śpioch umarł w śpiączce.
Dostałam czas na minimalne przygotowanie się, na pogodzenie się z tym, że go już nie zobaczę, nie dotknę, nawet martwego, pogodziłam się nawet z tym, jak został zamknięty w trumnie. Dziękowałam Bogu, że udało mi się w ogóle dojechać na pogrzeb Ukochanego Taty, bo na koniec tylko o to się modliłam, by nie zamknięto granic, żebym zdążyła (dopisane 6 listopada: od dzisiaj już bym nie dojechała). On też nie przejmowałby się całą zakażoną rodziną i z chęcią poddałby się po powrocie kwarantannie, bo są rzeczy ważniejsze od choroby.
Czekając na ten ostateczny dzień, za namową siostry malowałam najtrudniejszy do sfotografowania portret, portret Kazika (tak go nazywała większość osób), by ustawić go przed trumną. Wybrałam jedno z moich ulubionych zdjęć i przerobiłam, z lekko filuternym uśmiechem, w niebiańskiej gamie, z już tworzącą się aureolą.
Mój prywatny święty, jak go zawsze nazywałam "Święty Dnia Powszedniego", dlatego piszę o nim dzisiaj, bo to pierwsze jego Święto. Dzięki jego pobożności został mi odebrany ból, że nie wpuszczono do niego księdza z namaszczeniem. Nie potrzebował go. Niemal do końca służył codziennie do Mszy Św. Czuł, że już długo nie pożyje. Dawał mi to do zrozumienia nawet podczas ostatnich wakacji. Spokojnie i mądrze czekał na śmierć.
Wiem, że powiedziałby, że odszedł do lepszego świata, a jednak boli strasznie, a jednak w miejscu serca mam, na razie, wielką wyrwę. Ale pozbieram się, bo przecież Bóg daje nam problemy na miarę naszych możliwości, nieprawdaż, Tatusiu?