sobota, 27 kwietnia 2013

OGRÓD KALINĄ PACHNĄCY

Ostatnia wycieczka z Tatą przed wyjazdem.
Wracam do niedzieli sprzed trzech tygodni.
Niewątpliwie mieliśmy szczęście - znowu udało się wbić pomiędzy deszcze, a deszcze, więc ...
Od dawna chodził za mną Ogród Bardini, położony na wzgórzu pomiędzy Ogrodami Boboli a rzeką.
Sprawdzając godziny otwarcia zauważyłam, że mojemu Tacie należy się wstęp bezpłatny, ale, ale .. napisano, że kto ma bilet do Ogrodów Boboli, ten i do Bardini może wejść bezpłatnie. A Karta Przyjaciół Uffizi upoważnia do takiego wejścia. Okazało się, że faktycznie, do samego Ogrodu mogliśmy wejść bez opłaty, gdybyśmy chcieli zwiedzić willę, wtedy musielibyśmy zapłacić 10 euro.
Dodam, że z Firenze Card nie można skorzystać z przywileju.
Do obiektu można dojść z dwóch różnych miejsc.
Z dołu od Via San Nicolò, ulicy którą idzie się na Piazzale Michelangelo. Albo wspiąć się stromą, ale przez to uroczą Costa San Giorgio, przy której między innymi położony jest dom zamieszkiwany kiedyś przez Galileusza.

Tym razem mieliśmy do dyspozycji jedynie popołudnie. Willa jeszcze przed nami, zapewne kiedyś ją zwiedzę, bo ogród zawładnął moim sercem i postaram się do niego wracać o różnych porach roku. Na razie więc budynek widziany tylko z zewnątrz.

Ogród Bardini ma niezwykłą historię i sam jest ujmującym miejscem. Już od XIII wieku istnieją wzmianki o zagospodarowaniu tego miejsca. Posiadłość nie uniknęła przetasowań rodowych, podziałów na części, scalania, przebudowy, a w końcu całkowitego opuszczenia. To ostatnie nastąpiło w XX wieku, po śmierci ostatniego właściciela, właśnie Bardiniego. Dzięki przejęciu przez Fundację Bardini i Peyron oraz współpracy z jednym z florenckich banków udało się odświeżyć założenia ogrodowe i udostępnić wszystko zwiedzającym.
Jest początek kwietnia, ogród przystroił się we wczesnowiosenną szatę. Jego niebywały urok nie wynika jedynie z samych roślin w nim rosnących. Chyba każdy tam wchodzący nie zaczyna od spaceru po alejkach, lecz idzie na taras, by zachłysnąć się panoramą Florencji.
Chyba nigdzie bliżej nie ma tak spektakularnego widoku. Katedra, wiele razy widziana z Piazzale Michelangelo, jest tu o wiele bliżej, olbrzymieje w oczach. Czy to możliwe? Bawi się z nami w chowanego, znika z pola widzenia, by nagle pojawić się z w odmiennej konfiguracji - raz wieża Palazzo Vecchio z lewej strony dzwonnicy, innym razem z prawej.
Oczywiście panorama rozpościerająca się z ogrodowego wzgórza nie zamyka się jedynie na Duomo.
Pomyślałam, że dobrze się stało, że byłam zajęta przygotowaniami do Mostra dell'Artigianato. Zaraz po wejściu do ogrodu odczułam, jak bardzo niestosowne byłoby pisanie o wiosennych kwiatach, podczas gdy kraj ciągle leżał przysypany śniegiem. Teraz już z lżejszym sercem publikuję artykuł.
Mogę pokazać łąki kwitnących żonkili.
Ciemierniki i inne wiosenności.
Kamelie właściwie już przekwitały, rzutem na taśmę zobaczyliśmy ich bogactwo.
Zafascynowała mnie kalina.
Przyznam się bez bicia, że nie kojarzyłam jej kwitnących krzewów z Polski, a wszak "rosła kalina liściem szerokiem, nad modrym w gaju rosła potokiem" (Lenartowicz), a wszak Kalina Jędrusik, a wszak filmowy Jan Serce ukochanej Kaliny szukał. A ja kaliny nie znałam.
Zachwycona bogatą kolekcją nieznanego mi viburnum (łac.) ze zdumieniem odkryłam, że zapach spływający z ogrodowego wzgórza należy przypisać swojsko brzmiącej kalinie.
Ogród Bardini ma kilka poziomów, nie tylko tych mierzonych wysokością, ale i poziomów upraw. Oprócz typowo leśnej flory, znajdziemy w nim ogród kwiatowy, włoski, a także sad. Ostępy dzikie i bardzo regularnie przycięte żywopłoty:
W tym roku raczej nie zobaczę pergoli-tunelu w pełni kwitnienia, bo niesamowicie poskręcane gałęzie glicynii właśnie teraz są pokryte kwieciem, o czym informuje mnie parafialny ogród widziany rano, gdy wychodzę na pociąg do Florencji. Nadal siedzę na Mostra dell'Artigianato i nie dam rady dotrzeć na drugi brzeg rzeki podczas kwitnienia. Pozostaje wyobraźnia:
Myślami wracam do Giardino Bardini. Do rzeźb, małej architektury, wielce efektownych barokowych schodów ostro tnących wzgórze.
A gdyby kogoś zmęczyło wędrowanie po ogrodzie, wisienką na torcie niech będzie, nie wiem dlaczego, z niemiecka nazwany Kaffehaus.
Chciałoby się jeszcze pomyszkować, posmakować detali.

Zbliżała się jednak godzina zamknięcia ogrodu. Podejrzewam, że dla spotkania z psem, Krzysztof dałby się zamknąć w ogrodzie. Cóż z tego, że zwierz gliniany?
Moje oczarowanie miejscem najlepiej wyraża gest uchwycony na zdjęciu. Też złapiecie się za głowę, jeśli tam zawędrujecie. Zapewniam!


piątek, 26 kwietnia 2013

ESENCJA - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Kolumny na tle typowej rzymskiej rudości. 
Wsparte o dużo młodsze od siebie mury. 
Wyrwane z kontekstu, omijane, niemal niewidzialne. 


czwartek, 25 kwietnia 2013

PREZENT RZYM

Rzym okazał się miastem wybitnie prezentowym, nie tylko dla Taty, co było założeniem, ale i dla ...

Ranek zaczęliśmy od włoskiego śniadania, na które zaprosiła nas Florinda.
Opowiadała o swoich przygodach z turystami, nie do pozazdroszczenia. Tak nam dobrze się rozmawiało, że trudno było się rozstać. Jak zawsze, zostawiłam naszej gospodyni prezencik - świecę. Bardzo się ucieszyła, bo było to białe jajo w piaskowym pojemniku, pasujące jej do wystroju mieszkania. Gdy doszło do płacenia rachunku, zrobiła nam niezwykłą niespodziankę. Wzięła jedynie opłatę klimatyczną - niezależną od niej, a nocleg sprezentowała.  Czy w takich przypadkach od razu myślicie, na co specjalnego wydać tak "zaoszczędzone" pieniądze? Ja nic nie wymyśliłam, zbyt byłam zaskoczona.
Właściwie po takim początku dnia mogłoby lać non stop, ale pełni radości dopełniło słońce. Delikatne, wiosenne.
Na ten dzień mieliśmy dość prosty plan o nazwie Watykan.
Mimo, że to była środa, nie myśleliśmy o audiencji, ale i tak, ku radości Taty, udało się dotrzeć na Plac św. Piotra akurat pod koniec przemówienia Ojca św. Franciszka.
Wiadomo, że podczas audiencji Bazylika jest zamknięta, dlatego pierwsze kroki skierowaliśmy do Muzeów Watykańskich. Nie daliśmy się zwieść namolnym naciągaczom, sprytnie ustawionym w miejscu, z którego nie można ocenić, czy kolejka do muzeów jest długa, czy nie. A na tym polega ich łapanka - znaleźć naiwnych,  którym wmówi się, że znaleźli okazję do szybkiego wejścia do muzeów.
Kolejki w ogóle nie było,  a gdy to już naocznie sprawdziliśmy, z pola widzenia zniknęli też naciągacze.
Ciekawostką, której nigdzie nie wyczytacie, a dobrze, by wiedzieli o tym księża, że mają zniżkę na oglądanie muzealnych skarbów. Krzysztof tak od niechcenia zapytał, nawet nie musiał okazywać legitymacji kapłańskiej. To mi się podoba, jak by nie było jest pracownikiem tej szeroko pojętej instytucji.
Radość Taty była bezcenna, gdy się dowiedział, że zobaczy, a potem faktycznie zobaczył, Kaplicę Sykstyńską. Trochę mu opowiedziałam o freskach Michała Anioła, a potem przeszłam się sama obejrzeć freski innych, także toskańskich, mistrzów, powstałych na ścianach bocznych. Mało kto je ogląda, nie wytrzymują konkurencji, a niczym nie ustępują mistrzostwem słynnemu Toskańczykowi. Sama zrobiłam sobie sprawdzian, czy umiem już wyczuć styl malarzy, bez czytania podpisów. Przyznam, że nieźle mi to idzie. Jednak, gdy się tak człowiek napatrzy, to coś mu zostaje nie tylko pod powiekami, ale i w pamięci.
Tłum idących długimi korytarzami ludzi nałożył mi się na fragment widzianego w tych korytarzach fresku.

Nie zwiedzaliśmy całych muzeów, zajrzeliśmy do Pinakoteki, zjedliśmy obiad w muzealnej stołówce i wygrzaliśmy się na niedawno udostępnionym drugim dziedzińcu. 
Nie wiadomo, na którym dziedzińcu lepiej się wypoczywa. I to kusi, i to nęci.

Marzyłoby mi się być tak kiedyś miesiąc w Rzymie, wykupić jakiś, zapewne nieistniejący abonament,  każdego dnia wejść i obejrzeć wybrany fragment watykańskich ekspozycji. 
Niewiarygodne, śmieszne, zadziwiające i strasznie praktyczne są tablice z reprodukcjami fresków Michała Anioła poustawiane na obydwóch dziedzińcach.
Domyślam się, że przewodnicy najpierw tam prowadzą grupy, a po wejściu do Kaplicy Sykstyńskiej zostawiają turystów "sam na sam" (o ironio! w tłumie?) z dziełem.  To znaczy, mam nadzieję, że prowadzą potem grupy do oryginału.
Wyjście z muzeów jest osobnym, ulubionym przeze mnie wydarzeniem. Klatka schodowa wiruje wokół, wciąga swoim pięknem. Trudno ją opuścić.
Mamy jeszcze zamysł pójść do Bazyliki św. Piotra, więc opuszczamy muzea.
Zdumiewa nas widok kolejki oczekującej na wpuszczenie do świątyni, sadzamy Tatę na schodach tuż  przed bramkami, a sami stajemy w dość szybko przesuwającym się tłumie.
Mam czas, by rozejrzeć się za jedynym polskim świętym umieszczonym na zwieńczeniu kolumnady - św. Jackiem Odrowążem.

http://www.saintpetersbasilica.org/Exterior/Colonnades/Saints-List-Colonnades.htm
Gdybyście chcieli go wypatrzeć, szukajcie numeru 120.
Święty Jacek to ukłon w kierunku mojej byłej uczennicy, teraz już mamy, właśnie małego Jacusia, kochanej Tatiany :)
We wnętrzu skłaniamy się przed grobem bł. Jana Pawła II.
Odnajdujemy filar, z którego kiedyś okazywano relikwię, prawdopodobnie chustę z Manoppello. 
Krzysztof poszedł do zakrystii zamówić w prezencie Mszę św. za dzieciątko naszej sąsiadki. Chyba już ją odprawiono, operacja oka przebiegła pomyślnie :)
Na koniec pryncypał wymyślił sobie, że pójdzie do watykańskiej drukarni dowiedzieć się o watykański kalendarz, który gdzieś zobaczył na zdjęciach, a którego nie da się zamówić przez internet.
Ciekawy jest proces wejścia na teren Państwa Watykańskiego. Idzie się do tej bramy, gdzie stoją na niebiesko ubrani gwardziści  (w ulicy z prawej strony kolumnady) i mówi, w jakim celu chce się wejść. Potem należy pójść do biura przepustek. Najwięcej ludzi przychodzi z receptami, do apteki watykańskiej, która nie dość, że tańsza, to miewa lekarstwa niedopuszczone na rynek przez Państwo Włoskie. I nie chodzi tylko o odmienność lekarstw. We Włoszech np. nie ma dużych opakowań aspiryny, w watykańskiej aptece są.
Krzysztof dotarł do drukarni, właściwie już zamkniętej, zaczepił człowieka, który zaprosił go jednak do wnętrza. Wszyscy pracownicy pozdrawiali tego kogoś, jak szefa, chyba dobrze Krzysztof trafił. Kalendarze już się skończyły, ów człowiek sprezentował mu jakiś z żelaznych zapasów. 
Myśmy w tym czasie czekali w kościele św. Anny, parafialnej świątyni Watykanu, gdzie wisi bardzo ciekawy ikonograficznie obraz. Św. Anna i Maryja, ale bez Dzieciątka Jezus, bo Madonna jest jeszcze dziewczynką.

Więcej prezentów nie było - Rzym sam w sobie, zawsze jest prezentem, a tu tyle niespodzianek jednego dnia :)

Miło było wracać do domu.

środa, 24 kwietnia 2013

DLA NIECIERPLIWYCH

Podpytujecie o inne stoiska, zbieram obserwacje, nie zawsze mam ze sobą aparat, bo gdy w jedną stronę dojeżdżam pociągiem, unikam nadmiaru bagażu.
Dzisiaj tylko kilka stoisk, żebyście mogli zobaczyć różnorodność towarów. Na jakiś szerszy opis i moje spostrzeżenia, proszę,  poczekajcie cierpliwie :)


wtorek, 23 kwietnia 2013

PO DRODZE DO DOMU

Gdy wymyśliłam Manoppello i konsultowałam sprawę z Krzysztofem, padła kwestia noclegu, bo jednak to jazda niemal pięć godzin w jedną stronę. Zaczęłam rozglądać się po okolicy, co by jeszcze tam można zobaczyć, ale pryncypał głowę ma nie od parady, powiedział jedno krótkie słowo: Rzym!
Wszak to po drodze do domu. Tego się nie odmawia.
Od dziesięciu lat korzystam z niedrogiego noclegu w Sunshine Hostel. Zaczęło się od pierwszej samodzielnej wyprawy do Rzymu, właściwie po to, by wypróbować tanie linie lotnicze. Krzysztof wtedy studiował w Rzymie, więc wysyłałam go na przeszpiegi, by mi sprawdzał, co znalazłam w internecie. Zdecydowałam się na Sunshine Hostel, nie drenował mojego portfela, ale ważne było też, że to, co napisano na stronie, było zgodne z realiami. To duże mieszkanie, częściowo z pokojami hostelowymi, częściowo z hotelowymi. Czysto, bez luksusów, trochę egzotycznie ze względu na właścicielkę, mieszkającą w Rzymie od wielu lat Libankę - Florindę. Już chyba za drugim razem zaczęła mnie traktować jak stałą klientkę, nocowałam u niej w różnych konfiguracjach: z Rodzicami, ze znajomymi, siostrą i jej rodziną, itd. Gdzieś w te grupy, po skończeniu studiów, wpisał się i Krzysztof, który już zamieszkał w San Pantaleo. Florinda nigdy nie robiła problemu z faktu, że chcę przyjechać na jedną noc, dlatego nawet nie szukam niczego innego. Na początku porozumiewałam się z nią po angielsku, miło teraz rozmawiać po włosku. Jeśli ktoś z Was zdecydowałby się u niej zanocować, niech się na nas powołuje, że ma od nas adres, zawsze to innym okiem właścicielka spojrzy.
Tym razem Florinda nie mogła pojawić się o porze naszego przyjazdu z Manopello, więc z zaufaniem zostawiła nam klucze w umówionym miejscu.  A właśnie od pozostawienia bagaży zaczęliśmy pobyt w zapłakanym deszczem Rzymie.
Parasol, był bezcennym przedmiotem, nawet taki pokiereszowany wiatrem.

Popołudnie miało być spokojnie spacerowe, zakończone posiłkiem w specjalnym wspominkowym  miejscu.
O trasie przechadzki decydował Tata, a raczej to, co myśleliśmy, że chciałby zobaczyć, a nie widział na pewno, gdy był w Rzymie jeden dzień, wraz ze śp. Mamą, 9 lat temu. W tej sprawie zdał się całkowicie na nas.
Najpierw Panteon. Nawet i ja załapałam się na coś, co widziałam pierwszy raz. Nie, nie - Panteon widziałam, ale nigdy podczas deszczu, z zagrodzonym środkiem świątyni. Ciekawe wrażenie, ludzie stali wokół ogrodzenia i gapili się na mokry kawałek podłogi.

Blisko było do Caravaggio, więc zaszliśmy do San Luigi Francese i San Agostino.

Za każdym razem żal mi "Anny Samotrzeć" Andrei Sansovino,  mało kto się zatrzymuje przed grupą z Dzieciątkiem Jezus. Wszyscy pielgrzymują do "Madonny pielgrzymów" Caravaggio. A mnie jakoś wzruszają dwie kobiety, a właściwie rzymskie matrony. Choć, czy do Maryi pasuje słowo "matrona"?
Pokazaliśmy Tacie, gdzie studiował Krzysztof, wszak do Uniwersytetu Świętego Krzyża było kilka kroków.
Stamtąd z kolei chwilka i znaleźliśmy się na Piazza Navona.  Plac jakże znany, może więc potraktuję go okruszkami, detalami?
Szliśmy nieśpiesznie, bo do kolacji zostało jeszcze dużo czasu.
Zajrzeliśmy do Kościoła Św. Agnieszki. Ciekawe, nie można zrobić tam zdjęć, nie za bardzo rozumiem, dlaczego. No cóż, trzeba było pogodzić się z zakazem.
Powoli, ku Zatybrzu.

Mijamy Palazzo Farnese - straż pilnująca ambasady francuskiej ugania się za małymi chłopcami, którzy uparli się traktować mury palazzo jako wyłapywacz ich piłki.
Czekamy z Tatą na Krzysztofa, który, jak zwykle, nie mógł oprzeć się spotkaniu z psem. Pies, rzekłabym, odlotowy! Z dredami! Widzieliście kiedyś takiego?
Obchodzimy ambasadę, zaglądamy aparatem do ich ogrodów. Już mnie nie dziwi spotkany na Via Giulia, na tyłach budynku buldożek francuski - jak na zamówienie!
Tym razem ja zaczepiłam czworonoga, a gdy ten nie zareagował, usłyszałam z ust właścicielki: "pozdrów panią". Pogadaliśmy chwilę, pogłaskałam go w imieniu innej właścicielki buldożków - Kingo, z ledwością przypomniałam sobie, żeby strzelić fotkę dla Ciebie.
Via Giulia, okrzyknięta jedną z najpiękniejszych uliczek Rzymu, jeszcze nie przystroiła się w kwiaty. Deszcz nadawał jej raczej melancholijny charakter.
Doszliśmy do rzeki, nad którą królowały olbrzymie mewy. Oswojone z turystami pozwalały podejść dość blisko do siebie. Choć bez przesady!
Na brzegu wyspy dwóch mężczyzn niemal za każdym zanurzeniem wędki wyjmowało duże ryby. Patrzyliśmy jak urzeczeni, nigdy nie widziałam tak szybkich i owocnych połowów.
Tylko, czy te stworzenia nadawały się do zjedzenia? Tyb(e)r taki mętny.
Jeszcze mamy czas, idziemy Zatybrzem ku Santa Maria in Trastevere. Deszcz już nie nęka, można rozglądać się z aparatem, przyglądać ludziom.
W końcu z lekka zziębnięci, umęczeni wilgocią siadamy w wewnętrznej sali "La Fraschetta". Jest to nazwa restauracji i pizzerii, ale i słowo określające rodzaj lokalu gastronomicznego (obecnie już dość zapomnianego), funkcjonującego właśnie na terenie Lacjum. W tym wypadku chodzi tylko o nazwę.
Miejsce specjalne i sentymentalne dla Krzysztofa. Studiujący w Rzymie księża niczym skarb przekazywali sobie adres lokalu. Obecnie ja Wam powierzam informację o miejscu popularnie zwanym przez nas "czosnki", ze względu na wystrój miejsca, ten sam od lat.
Sala wewnętrzna wydaje się być ukryta, dlatego nieznający miejsca myślą, że mają do czynienia z małym lokalem, obawiają się przejść koło kuchni, myśląc, że wchodzą na teren zastrzeżony dla pracowników.
Od początku moich przyjazdów do Rzymu zawsze byłam zapraszana na kolację do "La Frasechetta". Była tam i moja siostra, by obchodzić rocznicę ślubu, byli i moi przyjaciele. Nikt nie wyszedł zawiedziony.  Nie jesteśmy przyzwyczajeni jeść późno kolacji, więc zazwyczaj przychodzimy, gdy jest pusto, ale gdy wychodzimy, przed drzwiami czeka tłumek chętnych biesiadowania "u czosnków". Dlatego warto zarezerwować stolik.
I to był pierwszy dzień w Rzymie. Deszczowy, ale i tak piękny :)



niedziela, 21 kwietnia 2013

STOISKO

Mam dużo czasu na pisanie, więc mam nadzieję nadgonić zaległe wpisy, ale chcę też wkleić coś bieżącego - widok stoiska i kilka pierwszych spostrzeżeń.
Zainteresowanie duże, świece budzą zachwyt, lecz nie przekłada się to na razie na efekty finansowe. Wydają się być towarem luksusowym. Na szczęście założenie było takie, żeby głównie zaistnieć na rynku, znaleźć kontakty. Za wcześnie jeszcze na podsumowania, ale jeśli ktoś chciałby zarobić na targach, powinien wejść w sektor sztucznych kwiatów, lub taniej biżuterii.
Nie jest jednak tak, żeby nie było jakiejś dobrej strony. Już mam zamówienia, ludzie biorą namiary, zaineteresowała się też mną kobieta odpowiedzialna za rzemiosło w Toskanii.
Przyznam się Wam po cichu, że handlarz ze mnie żaden. Najchętniej schowałabym się za meblami i nie pokazywała ludziom.  A tak w ogóle najchętniej to bym została w pracowni. Jakoś jednak trzeba wyjść w świat. Zobaczymy czy to był dobry pomysł.
Pozdrawiam serdecznie z Fortezza da Basso.

niedziela, 14 kwietnia 2013

TYLKO DLA WIERZĄCYCH

Mój Tata na początku marca obchodzi i urodziny i imieniny. W tym roku nie wysłałam mu prezentu, lecz jedynie przekazałam telefonicznie, że prezent będzie do osobistego odbioru po Wielkanocy.
A że okazja podwójna, to i prezent podwójny, lecz pod jednym hasłem: pielgrzymki - wycieczki.
Zaraz po Świętach, we wtorek, ruszyliśmy do położonego niemal pięć godzin od nas Manoppello.
To miejsce, które przyciąga chyba jedynie osoby wierzące. Dodałabym podwójnie wierzące, bo jedna sprawa to wiara w Boga, a druga to wiara w to, że obiekt przyciągający pielgrzymów jest tym, czym jest.
Do Manoppello droga wiedzie przez wysokie góry Apeninu Centralnego, wysokie i czasami sprawiające bardzo surowe wrażenie, tym bardziej, że siny i intensywny deszcz chciał dorównać potędze szczytów.
O dziwo, gdy zajechaliśmy do Sanktuarium Boskiego Oblicza (Santuario del Volto Santo), deszcz wystraszył się parasoli. Te byłyby potrzebne, tylko na krótką chwilę dojścia do wnętrza, bo kościół był jedynym miejscem widzianym przez nas w Manoppello.
Sanktuarium prowadzone przez kapucynów położone jest na uboczu niewielkiej miejscowości. Nawet w ten mało przyjazny do podróżowania dzień stały przed nim dwa autobusy.
Weszliśmy, gdy w świątyni jakiś chór uczestniczył we Mszy św. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że to chór, ale nad wyraz podejrzanie dobrze śpiewali, co nawet ja usłyszałam moim drewnianym uchem. Gdy po zakończeniu liturgii ksiądz zszedł do nich i zaczął dyrygować śpiewem, nie było już wątpliwości.

Wtedy też dopiero można było podejść do prezbiterium, z którego obydwóch stron niewielkie schody wiodą ku relikwiarzowi.
A co jest w relikwiarzu?
Kawałek tkaniny z wizerunkiem Chrystusa.
Potocznie zwie się go chustą Weroniki, choć przecież tak naprawdę Weronika jako postać nie istniała, imię powstało ze zlepku dwóch słów. Co ciekawe, rzeczywiste słowa źródłowe to phero (nieść) i nike (zwycięstwo), lecz średniowiecze nadało imieniu nowe znaczenie ze słów vera (prawda) i eikon (obraz).
Jeśli już, to jest to całun kładziony na samą twarz, jedna z tkanin, w którą owinięto Chrystusa przed złożeniem do grobu.  Coś podobnego do chusty, którą okryto twarz zmarłego bł. Jana Pawła II.
Gdy pierwszy raz zobaczyłam Oblicze z Manoppello, pomyślałam, że taki brzydki, taki nieatrakcyjny jest tu Chrystus. Inny nawet niż pozytyw wywołany z całunu turyńskiego. Choć okazuje się, że nie taki inny. Gdy się nakłada zdjęcia jedno na drugie, zgodność położenia charakterystycznych punktów jest pełna.
Co więc myśleć?
Tak jak wizerunek całunowy wydaje się być fotografią, tak ten z Manoppelo od razu sprawia wrażenie malowanego, choć zadziwiające jest to, że pod niektórym kątem i światłem padającym na tkaninę obraz  zupełnie znika, a z kolei z bardzo bliska nie widać śladu narzędzia. A co jeszcze dziwniejszego, tkaniną jest bisior zwany morskim jedwabiem, nieprzyjmujący barwników, tak jak zwykły jedwab. Im bardziej wnika się w widoczne aspekty relikwii, pojawia się tym więcej niezwykłości, jak chociażby inaczej widziany kosmyk włosów.
Nie będę rozpisywać się na ten temat, gdyż po polsku jest świetnie opracowana strona manoppello.eu, do której odwiedzenia zapraszam.  Tam dowiecie się o historii relikwii i jej ponownym odkryciu dla świata.
I tak, jak po wizycie w Turynie napisałam, kto chce wierzyć, niechaj wierzy.
Dodam, że wizerunek uważany jest za powstały w momencie zmartwychwstania, oktawa Wielkiej Nocy była więc dobrym czasem na zobaczenie chusty.
A my wyruszamy zrealizować drugą część prezentu. Wracamy w góry, które znowu zalewa deszcz i tak będzie już do końca dnia. Ale o tym w następnym wpisie.

piątek, 12 kwietnia 2013

KTÓRĘDY? - z cyklu "Galeria jednej fotografii"

Przed zbliżającymi się wakacjami oraz na dzień dobry :)
Szukałam wczoraj zdjęć do portfolio i zupełnie nie wiem jak, trafiłam na to:
Przypomniało mi się, jak kilka lat temu jedna czytelniczka wyzwała mnie od głupich, czy jakichś tam,  oczywiście anonimowo, twierdząc, że takie rzeczy nie zdarzają się w Toskanii. Dodam, że pisała, iż sama studiowała w Sienie. Może dojeżdżała pociągami? Hi, hi, hi.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

ZAPROSZENIE

Już niebawem okaże się, na ile moje wysiłki znajdą zrozumienie rynku i portfeli.
Jestem na etapie szykowania stoiska, w domu niezły bałagan, bo opróżniłam dwie witrynki i małą biblioteczkę, w największym pokoju kredą zaznaczyłam zarys stoiska i zrobiłam symulację.
Meble wymagały podrasowania, bo będą widoczne od wewnątrz, a wnętrza zazwyczaj są traktowane po macoszemu, więc je woskowałam barwiąc na orzech.
Do tego baner, wyłożenie półek, itp, itd.
Tata w tym czasie ciął, dziurkował i związywał moje dwuczęściowe wizytówki.
Bez niego musiałabym już dawno skończyć robienie świec, a tak może jeszcze trochę dorobię. Tylko najpierw muszę skończyć wszelkie prace piśmiennicze, jak ulotka, instrukcja palenia świec. Tak, tak - lepiej dmuchać na zimne, a nie na płonące meble od źle potraktowanej świecy.
W końcu poczta dostarczyła wszelkie potrzebne dokumenty, dzięki czemu mogę zaprosić i dosłownie na wystawę.
Czy jest tu wśród czytelników ktoś, kto wybiera się do Florencji między 20 a 28 kwietnia i chciałby wejść na Mostra dell'Artigianato? Z chęcią sprezentuję wejściówkę :)
dopisane:
Zapomniałam dodać, że osoby chcące otrzymać wizytówkę proszone są o kontakt poprzez formularz w prawej kolumnie. Aha! I nie obawiajcie się, nie oczekuję, że zamienicie się w moich klientów, po prostu chcę podarować bilety czytelnikom. Miałam tylko obawę, że zirytuję tych, którzy nie mogą być w tym czasie we Florencji, a chcieliby tu zawitać, ale po komentarzach widzę, jacy jesteście wspaniali i jak dobrze mi życzycie:) Już się zgłosiło kilka osób, więc jeszcze kilka wejściówek mi zostało. 
http://www.mostraartigianato.it/it/

ŚWIĄTECZNY SPACER - WIELKANOCNY PONIEDZIAŁEK

Niezgodnie z prognozami pogody, w poniedziałek za oknem zobaczyłam słońce. Postanowiłam być bezlitosna i obudziłam dosypiającego jeszcze proboszcza. Tata zresztą też nieźle pospał tego dnia. Zjedliśmy dość późne śniadanie i pojechaliśmy do ...
Plany były mało sprecyzowane. Jakiś ogród? A jeśli nie, to Florencja - samograj spacerowy :)
Biedny mój Tata, już drugi raz miał pecha i nie zobaczył parku przy Willi Demidoff. Pojechaliśmy, ale z małą nutką nadziei, bo wszak to poniedziałek, kiedy wiele państwowych instytucji jest zamkniętych, a tu dodatkowo jeszcze Pasquetta.
Jazdę na darmo wynagrodził nam GPS, znalazł niezły skrót, z pięknymi widokami, uznał, że C3 jest samochodem terenowym, a nawet amfibią. Pierwszy raz spotkałam znak drogowy informujący o możliwej przepływającej przez ulicę rzeczce. I był on zgodny z prawdą! Po ulewach, mały strumień zrobił się na tyle duży, że płynął w poprzek wąskiej drogi. Na szczęście dało się przejechać.
Warto było dla tych soczystych zieleni, dla niesamowicie wyglądających mocno przyciętych drzew oliwnych.
Jazda jazdą, ale miał być spacer, to co robimy?
Florencja?
Nie byliśmy jedyni w tym jakże przednim pomyśle. Takich jak nas było na tyle dużo, że olbrzymi parking przy dworcu był zapełniony. Pojechaliśmy w kierunku Borgo Ognissanti i zupełnie spokojnie zaparkowaliśmy w Garage Europa, tam skąd można odbierać samochody z wielu wypożyczalni.
Tego dnia Florencja pokazywała swój źródłosłów. Wzdłuż niektórych ulic rozstawiono azalie, gdzie indziej panoszyły się tulipany, kwiaty, kwiaty, kwiaty.
Jeden kwiat, ze smyczkiem, był tak ujmujący, że nie mogłam umieścić go w kolażu.

Po drodze mijamy przedziwną wystawę sklepu. Powiedziałabym delikatnie, że "poszli po bandzie". Wystawa to zbiór jajek ułożonych w eleganckich pojemnikach. Każde jajko opisane jest nazwiskiem kardynała a wszystko spina plakat z nowym papieżem podpisany, hmm, no właśnie. To gra słów, dla której na razie nie znalazłam dobrego tłumaczenia. Bo niby na pierwszy rzut oka to nowy papież, ale słowo "nowy" zawiera w sobie włoskie "jajko", czyli może wyjść na to, że to papież jajko. Przyznam, że mam mocno zmieszane uczucia, nawet nie mieszane.
Pierwszy cel spaceru, o dziwo, był bardzo sprecyzowany, opisany ostatnio przez Joannę z VisiToscana - taras sklepu "La Rinascente" przy Piazza della Repubblica. Asiaku, gdyby nie Twój opis, chyba byśmy nie znaleźli wejścia do tarasu. Dzięki niemu chociaż zapamiętałam, że czwarte piętro, ale że należy iść w lewo, to jakoś mi wywietrzało z głowy, więc obeszłam z przyjemnością cały sklep z domowymi cudownościami. Udało nam się i tak wyprzedzić szukające dojścia dwie Niemki, więc gdy się znaleźliśmy na tarasie, przed nami czekała tylko jedna para na wolny stolik. Sąsiadki zza Odry nie miały tyle cierpliwości, zajrzały i wróciły z powrotem w czeluście sklepu. A nam przypadł znakomity stolik, w słońcu, które przyjemnie grzało.
Zjedliśmy na tarasie lekki obiad. Tata ravioli, Krzysztof i ja potężne sałaty z jajkami i innymi pysznościami. Niestety wybór w deserach był znikomy, brakowało ulubionej panna cotta czy creme caramel, już chcieliśmy zrezygnować, ale kelner powiedział, że tiramisu jest pyszny, jeśli nam nie posmakuje i nie zjemy całego, on płaci :) Tu nas miał! Ale miał też i rację :)
Nie chciałam mocno kręcić się między ludźmi, niech spokojnie zjedzą, ale widok na Piazza della Repubblica mieliśmy w zestawie ze stolikiem:
I znowu jedno ujęcie aż żal było wstawiać do kolażu. To lalkarz podskakujący na pożegnanie widzów.

Lekko, bez obżarstwa, słońce przyjemnie grzało, można siedzieć na tarasie godzinami, lecz ciągle napływali inni amatorzy widoków, więc ruszyliśmy na spacer.

Ja jeszcze raz rozejrzałam się po czwartym piętrze. Z bliska widziane, a nawet dotykane, kolorowe kieliszki wyjaśniły tajemnicę odwagi innego sklepu, który ułożył z nich kompozycję budzącą mój podziw, że tak precyzyjnie to zrobiono, bez obawy o stłuczkę.
Kieliszki okazały się plastikowe! No, no. Takiego plastiku można się nie wstydzić.
Jednak nie kupiłam kieliszków, ale podkładki (typu amerykańskiego) pod talerze. To blok 50 papierowych map z czterema miastami: Rzymem, Wenecją, Mediolanem i, oczywiście, Florencją. Śmiesznie teraz wyglądamy jedząc posiłki, bo każdy wpatruje się w uliczki, wyszukuje znane sobie miejsca, często odsuwając przy tym talerz.
Wróćmy do realnego spaceru, nie palcem po mapie.
Daleko nie zaszliśmy.
Usiedliśmy w Loggia dei Lanzi i z upodobaniem gapiliśmy się na turystów.
Mnie z tej grupy zainteresowali, nie po raz pierwszy, robiący zdjęcia. Wdzięczny temat dla fotografii :) Zauważyliście, że często otwieramy usta w tej sytuacji? Przypomina mi się dawny film "Bal", dzięki któremu dotarło do mnie, że kobiety malując oczy też to robią. Potem zaczęłam się pilnować, by samej nie otwierać buzi. Teraz muszę się sprawdzić, czy to robię podczas fotografowania :)
Potem przyjrzałam się dłoniom rzeźb, dla równowagi w kolażu umieściłam jedną stopę.
No i obowiązkowo ubawiłam się z wyczynów znakomicie wyczuwającego charaktery ludzkie mima Greya. Tak się przytula, tak chce wycałować, że w chwili przerwy musi potem uzupełnić makijaż.

Wróciliśmy do parkingu nadbrzeżem Arno.
A późnym popołudniem przyszedł zapowiadany deszcz. My już bezpiecznie siedzieliśmy w aucie.