Od sierpnia zeszłego roku usiłuję dociec czym jest uczucie guli w gardle. Lekarka domowa wybrała podejrzanego - tarczycę. Wypisała skierowanie i na wszelki wypadek lekarstwa, które miałam brać do czasu spotkania ze specjalistą. Tu Polska nie musi mieć kompleksów. W Pistoi zaproponowano mi termin na wrzesień 2010 roku, ale wiedzieliśmy też, że dobrze jest zapytać o wizytę w przychodni szpitala klinicznego w Pizie. Okazało się, że mają znacznie krótsze terminy, "tylko" pięć miesięcy. Wczoraj więc nadszedł termin skonfrontowania się z nielubianą przeze mnie rolą pt. "Pacjent w szponach systemu". W ponury deszczowy poranek, już po ósmej dojechaliśmy na miejsce. A że byliśmy bez śniadania pierwsze kroki skierowaliśmy do baru. Szpital bezpośrednio sąsiaduje z Placem Cudów, więc czemu nie pójść do baru nieopodal Krzywej Wieży? Tak pustych przestrzeni jeszcze nigdy nie spotkałam w tym miejscu.
Jakaś dzielna para walczyła z sennością i deszczem próbując zachować te chwile w pamięci aparatu fotograficznego.
Handlarze pamiątkami dopiero przyjeżdżali na miejsce.
Psy miały wszystkie trawniki i chodniki dla siebie.
Niestety baterie w aparacie akurat miały ochotę się wyładować, więc nie dość że mam mało zdjęć, to jeszcze trudno wyciągnąć coś z tych zrobionych, bo gdy prądu mało, trudno nastawić dobrą ostrość.
Mimo tak niedogodnych warunków wypatrzyłam coś nowego:
Po pierwsze wspaniałe sylwetki zdobiące baptysterium
Koniecznie muszę kiedyś im się przyjrzeć dokładniej. Nawet ta chwila pomiędzy kroplami deszczu wystarczyła, by dostrzec delikatne pochylenia postaci, lekko skrzywione głowy, nieznaczne obroty tułowia.
A po drugie nad wejściem do kas biletowych bardzo ciekawy zegar, który rozszyfrowując skróty dopiero w domu odczytałam jako różę wiatrów. Choć trochę dziwną bo odwróconą.
Mamy więc tu mezzogiorno (MEZZ) - południe, levante (LEV) - wschód , tramontana (TRAM) - północ, także wiatr o takiej nazwie, suchy i chłodny wiejący z północy, ponente (PO) - zachód i wiatr wiejący z zachodu; maestrale (MAES), czyli mistral wiejący z północnego zachodu, scirocco (SCI) wiejący z południowego wschodu, libeccio (LIBE) wiejący z południowego zachodu, wilgotny często bardzo silny; greco, po włosku grecale (GREC), wiatr wiejący z północnego wschodu, choć ja kojarzę dużo przyjemniej tę nazwę z przepysznym słodkim winem.
W barze skusiłam się nawet na cappucino, więc Krzysztof poszedł za ciosem i dzisiaj z rana zaserwował mi macchiato, wypiłam ze smakiem - jakieś zmiany na wiosnę, czy co?
Ale wróćmy do Pizy a raczej do szpitala. Choć nie wiem, czy jest o czym pisać? Takie samo poczucie bezduszności, pacjent pozostawiony sam sobie, nie wiadomo o co chodzi, opóźnienie "jedyne" dwie godziny, nagle każą przejść pod inny gabinet. Dobrze chociaż, że lekarka była przesympatyczna. Mam nadzieję, że też kompetentna. Uspokoiła mnie diagnozą, ale kazała pozostać pod kontrolą. Następne wyniki krwi mogę dostarczyć mailem. Fajowo, co? Choć akurat do Pizy to ja mogę dostarczać wyniki osobiście, byle nie padało i zrobiło się cieplej.
A jest nadzieja na wiosnę. Piza jest położona blisko morza, więc ma jeszcze łagodniejszy klimat, dzięki czemu widziałam w niej kwitnącą magnolię i akację srebrzystą, zwaną mimozą. Musicie jednak uwierzyć na słowo. Zdjęć brak, bo baterie ...
O wiośnie nie świadczą za to inne, mimo że piękne, kwiaty kamelii. Nasza w ty roku zaczęła się stroić już w grudniu, mrozy wybiły jej to z głowy i dopiero teraz pąki nieśmiało zaczynają się rozchylać. Na konsolce postawiłam wazon z czerwonymi kwiatami kamelii (wiem, wyszły różowe), gdyż trzeba było schować kwiaty z kościoła, bo w Wielkim Poście tylko na "różową" niedzielę pojawią się w świątyni.
Jeszcze tylko niech deszcze ustaną, choć te akurat pomagają mi w skupieniu się nad książką.
Ach! Zapomniałam, że miałam podać przepis na dżem pomarańczowy. Właściwie to dokładnego nie podam, bo na oko robiłam. Skórki obrać i oddzielić samiuśką pomarańczową część. Chyba, że ktoś lubi gorycz powodowaną przez białą część. Dodać cytryny, którym także trzeba odkroić białą część od skórki, a miąższ pokroić w kawałki. Do tego cukier. Ok. 400 g na 1 kg owoców, ale lepiej dać mniej i spróbować w trakcie produkcji, ewentualnie dosładzając. Wszystko zagęszczać w garnku, aż skórki zmiękną. Ja ułatwiłam sobie życie i zrobiłam trzy rudny maszyną do pieczenia chleba, na funkcji "dżem". Gorący dżem włożyłam do słoiczków, zakręcone postawiłam do góry nogami i przykryłam ręcznikiem, czekając do zupełnego wystygnięcia. Ponieważ w Polsce na pewno trudniej dostać niepryskane cytrusy, proponuję moczyć same skórki przez np. trzy dni, codziennie zmieniając wodę.
No i jeszcze wyjaśnię, że schab z poprzedniego wpisu był obłożony świeżym laurem i rozmarynem.