Dzięki wizycie Moniki dotarłam w końcu do domu ciekawej osobowości w Tobbianie. Ściślej rzecz pisząc, w końcu się zmotywowałam.
Samego artystę znałam od początku zamieszkania tutaj, od dawna też byłam już zaproszona do jego pracowni. Daleko nie miałam, 300 metrów, tylko jakoś okazji nie widziałam, zapewne niepotrzebnie, bo mogłam i bez okazji. Okazją stał się przyjazd Moniki i wizyta Joanny. we trzy wybrałyśmy się do naszego parafialnego organisty. Możecie go już kojarzyć, bo pojawił się na blogu jako jeden ze sportretowanych. Namalowałam mu klawiaturę, jako atrybut.
Przedstawiam Wam Alfo Signoriniego - muzyka, strażnika pamięci o Tobbianie, co wyraża się w obszernej dokumentacji fotograficznej i filmowej, malarza, a głównie rzeźbiarza samouka.
Sam podkreśla, że ukończył tylko 5 klas szkoły podstawowej, sztuką zajął się na emeryturze, przepracowawszy zawodowe życie w przemyśle włókienniczym.
Ma 76 lat, czego w życiu bym się nie domyśliła.
Na muzyce się nie znam, mój stopień umuzykalnienia ogranicza się do rozróżnienia, czy grają, czy stroją instrumenty oraz do dogłębnej analizy "podoba się, albo się nie podoba". W związku z czym, nie umiem ocenić umiejętności Alfo jako organisty, z zaufaniem przekazuję więc opinię proboszcza, który twierdzi, że nasz bohater dobrze harmonizuje. Ze śpiewem już nie jest tak dobrze, ale to i tak wspaniale mieć graną muzykę na niedzielnej Mszy św. Tutaj zawodowy organista ma problemy z wejściem w odpowiednią tonację, gdy ksiądz intonuje "módlmy się". Nasz Alfo nie ma takiego problemu, słucha i gra. Od ponad pięćdziesięciu lat na organach w kościele, ale też i przez wiele lat na akordeonie.
O Alfo jako dokumentaliście, mogę napisać same słowa zachwytu.
Udało mu się, niemal w ostatnim momencie, zapisać filmowo i fotograficznie życie Tobbiany, wymierające zawody, zwłaszcza wypalaczy węgla drzewnego. Widziałam niektóre jego stare filmy, które wraz z mieszkańcami oglądaliśmy urządziwszy przed kościołem letnie kino.
Mam też książkę napisaną przez Alfo, w której skrupulatnie udokumentował życie Tobbiany - nieocenione źródło wiedzy dla przybysza z daleka, jakim jestem.
Okazało się, że jest nie tylko dokumentalistą, ale świetnie kadruje fotografie, wykorzystując naturany zmysł kompozycji. Ciekawe, czy pomaga mu w tym muzyka?
Spodobały mi się dwa obrazy namalowane w tej samej tonacji i stylistyce, doskonale uzupełniające kuchenne wnętrze. Oczywiście, widać niedoskonałości rysunku, ale jest w tych malunkach tyle ciepła, dobrego klimatu, ludzkiego, codziennego życia. Są autentyczne i piękne. Poniekąd także świadkowie czasu.
Największym pozytywnym zaskoczeniem okazał się Alfo jako rzeźbiarz. Nie przepadam za jego pomnikiem węglarza stworzonym z prętów zbrojeniowych, więc obawiałam się tej stylistyki.
Jakżeż mi ulżyło, gdy mogłam szczerze zachwycić się niektórymi jego rzeźbami. Wręcz żałowałam, że nikt profesjonalnie nie prowadził Alfo, bo szkoda mi jego wrażliwości i możliwości.
Tobbiański rzeźbiarz świetnie czuje drewno kasztanowe, odkrywając w nim kształty, wydobywając z nich postaci. Umówiliśmy się, że wypożyczy na Wielkanoc trzy rzeźby obrazujące Mękę Pańską. Mam już pomysł, jak je zaaranżować.
Z wielką przyjemnością pochylałam się nad małymi metalowymi formami, które pokazywały rodzinę Alfo, a to babcię, która zawsze zimą trzymała na kolanach pojemnik z żarem, a to ojca wypalającego węgiel.
Przemawiają do mnie rzeźby z mieszanym tworzywem, twarze ukryte w drewnie.
To, że dom nie należy do przeciętnego zjadacza chleba, jest już widoczne z zewnątrz budynku, dzięki zawieszonym kamiennym płaskorzeźbom.
Nic jednak nie zapowiada pomieszczeń wypełnionych pasją. Domu całkowicie wypełnionego sztuką gospodarza. Wszystkie trzy czułyśmy się w pracowni, jak w zaczarowanym pokoju.
Samo pomieszczenie, w którym prezentowane są rzeźby, zostało świetnie odrestaurowane i jest poniekąd ramą dla dzieł Alfo, który z dumą nam je prezentował, poczynając od pierwszej, nieśmiało dłutem tkniętej bryły kamienia.
Pracownia od dawna jest już za ciasna, co przeszkadza w dokładnym obejrzeniu twórczości Alfo. Z drugiej strony, czułam się jak dziecko szperające na strychu i wyławiające skarby.
wtorek, 26 lutego 2019
poniedziałek, 18 lutego 2019
ARTYSTA W TOBBIANIE cz.1
Z okazji zakończenia wystawy i przyjazdu Moniki w końcu dotarłam do ostatniego punktu gastronomicznego w Tobbianie, w którym jeszcze nie jadłam. Znałam już trochę tamtejszą kuchnię z dwóch wielkich kolacji organizowanych przez działaczy lokalnej drużyny piłki nożnej (patrz artykuł "Kolacja zwycięzców"), ciągle jednak nie było okazji, by dotrzeć do samej restauracji "I Colli". Sprzedaż niektórych portretów była okazją godną miejsca, gdzie artysta kulinarny Valerio oszołomił nas swoim menu. Właściwie to sam skromnie mówi, że to cały zespół jest autorem potraw, ale ja wiem swoje. Młody właściciel (jeszcze przed czterdziestką) jest już chyba 5 pokoleniem w swojej rodzinie kultywującej "zaopatrywanie w jadło".
Jego pradziad założył pierwszą piekarnię w okolicy, a było to przedsięwzięcie innowacyjne, bo w tamtych czasach chleby pieczono tylko w domach. Potem wynikiem zakazu handlu w niedzielę, rodzina przerzuciła się na pieczenie pizzy, a Valerio poszedł o wiele mil dalej, chociaż nie tak daleko od własnego domu. Zakupił stary dom położony na skraju wzgórza, które mogę w nieskończoność obserwować z okien.
Uwaga, mała dygresja w postaci sesji z różnych pór roku:
Położenie restauracji (jak się zapewne zorientowaliście, chodzi o różowy dom pod cyprysami) sprzyja głównie posiłkom w ciepłych miesiącach, ale nikt, kto zasiadł we wnętrzach na pewno mnie żałował. Jest elegancko, z delikatnie zaakcentowanymi detalami, w jednym z pomieszczeń huczy prawdziwy ogień.
Obsługa bardzo uprzejma, posiłki sprawnie podawane, aż żal, że nie podołałam wszystkim potrawom. Zdecydowaliśmy się na menu degustacyjne, czyli małe porcje, ale dzięki temu poznaliśmy więcej potraw. Zachwycałam się nimi smakowo i estetycznie. Wszystko razem poezja!
To, co mnie zafascynowało w kuchni Valerio, to swego rodzaju interpretacje kuchni włoskiej, zwłaszcza toskańskiej. Fasolka al uccelletto posłużyła za bazę do przygotowania musu-nadzienia do ryżowych cannoli.
Karczochy zanurzono w roztopionym parmezanie z octem balsamicznym.
Słynny gulasz peposo stał się nadzieniem do oryginalnie ulepionych ravioli.
Cavolo nero (klasycznie toskańska czarna kapusta, najbliższa jarmużowi) trafiła do grissini i taką byłam w stanie zjeść. Jedliśmy na przemian potrawy mięsne i rybne - szaleństwo.
Jeden z deserów rozbawił nas swoją formą. Wafelkowe wiaderko zostało napełnione konfiturą z wiśni, którą należało wylać na delikatną panna cotta zagęszczoną agarem, nie żelatyną.
Z rzeczy praktycznych powiem, że miejsca należy rezerwować, większość klienteli restauracji jest "powracającą", rzadko kto trafia tam " z biegu". Byliśmy świadkami świętowania 80 urodzin pewnego pana. Przyjechała z nim rodzina, która dociera do Tobbiany kilka razy w roku, a można to nazwać "docieraniem", bo na pełne artyzmu posiłki wyruszają aż z Viareggio. Ceny to już wysoka półka, myślę, że trzeba wysupłać co najmniej 50 euro na osobę. Nie jestem pewna, bo zostaliśmy bardzo dobrze potraktowani, ze względu na obecność proboszcza w naszym gronie :)
Jego pradziad założył pierwszą piekarnię w okolicy, a było to przedsięwzięcie innowacyjne, bo w tamtych czasach chleby pieczono tylko w domach. Potem wynikiem zakazu handlu w niedzielę, rodzina przerzuciła się na pieczenie pizzy, a Valerio poszedł o wiele mil dalej, chociaż nie tak daleko od własnego domu. Zakupił stary dom położony na skraju wzgórza, które mogę w nieskończoność obserwować z okien.
Uwaga, mała dygresja w postaci sesji z różnych pór roku:
Położenie restauracji (jak się zapewne zorientowaliście, chodzi o różowy dom pod cyprysami) sprzyja głównie posiłkom w ciepłych miesiącach, ale nikt, kto zasiadł we wnętrzach na pewno mnie żałował. Jest elegancko, z delikatnie zaakcentowanymi detalami, w jednym z pomieszczeń huczy prawdziwy ogień.
Obsługa bardzo uprzejma, posiłki sprawnie podawane, aż żal, że nie podołałam wszystkim potrawom. Zdecydowaliśmy się na menu degustacyjne, czyli małe porcje, ale dzięki temu poznaliśmy więcej potraw. Zachwycałam się nimi smakowo i estetycznie. Wszystko razem poezja!
To, co mnie zafascynowało w kuchni Valerio, to swego rodzaju interpretacje kuchni włoskiej, zwłaszcza toskańskiej. Fasolka al uccelletto posłużyła za bazę do przygotowania musu-nadzienia do ryżowych cannoli.
Karczochy zanurzono w roztopionym parmezanie z octem balsamicznym.
Słynny gulasz peposo stał się nadzieniem do oryginalnie ulepionych ravioli.
Cavolo nero (klasycznie toskańska czarna kapusta, najbliższa jarmużowi) trafiła do grissini i taką byłam w stanie zjeść. Jedliśmy na przemian potrawy mięsne i rybne - szaleństwo.
Jeden z deserów rozbawił nas swoją formą. Wafelkowe wiaderko zostało napełnione konfiturą z wiśni, którą należało wylać na delikatną panna cotta zagęszczoną agarem, nie żelatyną.
Z rzeczy praktycznych powiem, że miejsca należy rezerwować, większość klienteli restauracji jest "powracającą", rzadko kto trafia tam " z biegu". Byliśmy świadkami świętowania 80 urodzin pewnego pana. Przyjechała z nim rodzina, która dociera do Tobbiany kilka razy w roku, a można to nazwać "docieraniem", bo na pełne artyzmu posiłki wyruszają aż z Viareggio. Ceny to już wysoka półka, myślę, że trzeba wysupłać co najmniej 50 euro na osobę. Nie jestem pewna, bo zostaliśmy bardzo dobrze potraktowani, ze względu na obecność proboszcza w naszym gronie :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)