Ten koralik to faktycznie nówka, w porównaniu do zaległych rozsypanych koralików.
Środowe święto Wniebowzięcia NMP zainspirowało mnie do wytyczenia trasy wycieczki. Miała mieć religijny charakter, poszukałam więc czegoś nowego w książce poświęconej trasom pielgrzymkowym po Toskanii i znalazłam teren jeszcze słabo rozpoznany przeze mnie, z kilkoma ciekawie zapowiadającymi się kościołami.
I co? Myślicie, że plan zrealizowałam?
Wiadomo - nie.
Choć nie było to tak, żeby nic, żeśmy mocno zjechali ze szlaku.
Głównym powodem zmian był dzień wybrany na wyprawę. 15 sierpnia to totalne wakacje, poza miejscami mocno obleganymi przez turystów. Krzysztof usiłował przed wyruszeniem zarezerwować nam gdzieś po drodze jakiś stolik na obiad.
Zapomnijcie!
Albo otwarte tylko na kolację, albo nieczynne, albo obiad wchodził w grę, ale wszystko było zarezerwowane. Jak się potem dowiedziałam, nasi parafianie wyjątkowo właśnie w tym dniu wyruszają do restauracji - tych czynnych.
Gapy z nas, postanowiliśmy zdać się na łut szczęścia, czy też opiekę aniołów obiadowych.
Miałam wrażenie, że tereny, które mijaliśmy dopadła jakaś straszliwa epidemia. Trudno wypatrzeć człowieka, jeszcze trudniej otwarty lokal. Jechaliśmy często pomiędzy uprawami słoneczników.
Doszliśmy już do stanu, w którym byliśmy gotowi zjeść odgrzewaną pizzę, ale nawet tego typu "smakołyku" nie znaleźliśmy.
Bywało, że z lekka zjeżdżaliśmy z trasy.
Nic, wszystko pozamykane.
W końcu zobaczyłam drogowskaz na Lari. Nawet miałam tę miejscowość "w zapasie" na ten dzień. Myślałam o ewentualnym zakończeniu tam wycieczki. Pomyślałam, że zamek musi przyciągać turystów, a to powinno oznaczać otwartą restaurację.
Intuicja mnie nie myliła. Zaczepiona przez nas mieszkanka powiedziała, że na placu jest osteria. Uprzedziła tylko, że jest tam drożyzna. Wyboru nie było, więc trzeba było głębiej sięgnąć do kieszeni. Ale wcale nie aż tak, że nie starczyło potem na zwiedzanie zamku.
Zanim jednak na zamek, weszliśmy do przyjemnie schłodzonego pomieszczenia Osterii al Castello.
Od razu mnie ujęli za serce. Pędzle na ścianie, obrazy, proste klasyczne meble z plecionym siedziskiem, ale rozbielone - wszystko mówiło, że tu dobrze zjemy.
Wspólnie zamówiliśmy "Fantazję bruschettową". Wszystkie grzanki zrobiono z pieczywa z pełnego ziarna. Oprócz klasycznej pomidorowej bruschetty, była tam paprykowa, dwie serowe, w tym, jedna z dżemem z czereśni, typowa toskańska wątróbkowa i kawałek omletu z cukinią.
Wróć, wróć.
Z dżemem z czereśni?
Nie mogło zabraknąć tego owocu w miejscowości słynącej od XVIII wieku czereśniami.
Nie pora na nie surowe, ale w przetworach, albo na obrazach, i owszem.
W tym czasie przygotowano nam nasze dania główne. Ja zamówiłam z listy pierwszych dań - świderki z pesto, mozarellą i wiórkami suszonych pomidorów. Krzysztof wziął kaczkę w occie balsamicznym. A na deser coś zwanego tiramisu, ale nie w klasycznym kształcie i smaku. Dosyć słodką i gęstą masę przełamywały brzoskwinie, a biszkoptów nie zanurzono w kawie, były więc kruche i świetnie kontrastowały z miękkością reszty. Warto było wydrenować portfel.
Dowiedzieliśmy się od obsługującej nas kelnerki, że latem robią taką bardziej nowoczesną kuchnię, zimowe menu jest rustykalne.
Uratowani od śmierci głodowej ruszyliśmy na spacer po niezwykłym Lari. Małe, zwarte miasteczko pielęgnuje świadectwa dawnych czasów. Oto loggia, która kupcom udzielała schronienia przed słońcem. Na jej krótszej ścianie umieszczono zachowaną tablicę z miarami. Lubię takie pamiątki.
No dobrze, jedliśmy w Osterii al
Castello, szliśmy uliczkami ułożonymi po okręgu i promieniście od niego.
Dlaczego?
Nie spodziewajcie się tu centralnego placu.
Sam środek Lari to wyniośle wznoszący się zamek stanowiący niedostępną fortecę.
Nie ma tu fosy, wystarczy stromo nachylony mur i jedyna rampa prowadząca na szczyt, z dość wygodnymi schodami.
Dokładnie w momencie, gdy doszliśmy do zamkowej bramy, przyszła starsza pani ze stowarzyszenia opiekującego się tym zabytkowym zespołem budowli. Otworzyła podwoje, sprzedała bilety oraz wydała głośnik z nagranymi informacjami. Oczywiście, dla nas przeszkodą nie była włoska wersja, ale Krzysztof uparcie zawsze w takich przypadkach pyta o język polski nagrania. Może jeśli wielu polskich turystów zada takie pytanie, doczekamy nagrań w naszym języku? W Pistoi już myślą o polskiej wersji folderu dla turystów.
Zamek w Lari był wikariatem, czyli miejscem gdzie sprawowano władzę w imieniu władcy nierezydującego na miejscu. Przypomnę, że wikary był osobą zastępującą władcę, do naszych czasów dotrwało znaczenie zastępstwa, czy też wspierania w wykonywaniu zadań jedynie w aspekcie kościelnym.
Aby zapobiec korupcji, kadencja wikarego trwała jedynie pół roku! Można było zostać nominowanym na to stanowisko wielokrotnie, ale nie było pewności, że się otrzyma przedłużenie zatrudnienia.
Zaraz po wejściu widać na dziedzińcu ściany obłożone herbami.
W końcu się dowiedziałam, skąd w ogóle ta tradycja, która zachwyca tak wielu turystów przed siedzibami lokalnych władz.
Otóż po zakończeniu pracy na stanowisku wikarego, był on zobowiązany umieścić taki herb na murze. A nie była to tania sprawa. Nawet te wyrzeźbione w
pietra serena były kosztowne. A tylko co bardziej sytuowane rody pozwalały sobie na olbrzymi herb majolikowy z warsztatu della Robbia. Tych w Lari jest niemal 100.
Po prawej stronie bramy wybudowano małą kaplicę. niby nic niezwykłego, ale w ścianach widać dziwnie skośnie wmurowane cegły (kamienie?).
Wywietrzniki?
Nie.
Po wyjściu spostrzegamy, że do każdego takiego otworu dopasowana jest mała komórka. Te pomieszczenia miały umożliwić więźniom udział we Mszy św., bez możliwości skontaktowania się z kimkolwiek, a skośnie wmurowane cegły pozwalały patrzeć jedynie na ołtarz.. Takiej Mszy mogło wysłuchać maksymalnie 10 więźniów.
Wnętrza służyły sprawowaniu władzy. Największa jest sala reprezentacyjna, zbudowana w krótszym, prostopadłym skrzydle zamku. Większość pomieszczeń umieszczono wzdłuż jednego długiego korytarza.
Zaczyna się od sali sądowej, a kończy więzieniami, tuż przed którymi sugestywnie odtworzono salę tortur. Aż się wzdrygnęłam, zwłaszcza na widok włosków na nodze przesłuchiwanego i ręce torturującego.
Ciekawe jest to, czego dowiedzieliśmy się o torturach. Nawet jeśli więzień przyznał się pod wpływem bólu, to, po długim czasie od tego faktu, przeprowadzano ponowne przesłuchanie, ale w okolicznościach niepowodujących bólu, ani niekojarzących się z bólem. Nawet rozprawa sądowa musiała być przeprowadzona w sali niesąsiadującej z salą tortur.
Do naszych czasów zachowały się cele więzienne dla mężczyzn. Wcześniej nie było takiego podziału, wszystkich trzymano przykutych łańcuchami do ścian w jednej sali.
Ci najgorsi przestępcy byli skuci krótkim łańcuchem. Jego długość pozwalała jedynie leżeć na twardych deskach, nie można nawet było podejść do okna. Nawet gdyby więzień mógł podejść, to i tak nie miałby wielkich szans na ucieczkę, podwójna krata skutecznie to uniemożliwiała. W narożniku jednej z cel zachowały się drapane znaki wykonane przez więźniów, pozwalające odmierzać upływ czasu.
Jak każdy szanujący się zamek, tak i ten ma swojego ducha. Ponoć straszy tam Rosso della Paola, jakiś rebeliant. Rano, 16 grudnia 1922 roku, w jednej z cel odkryto jego zwłoki zwisające z krat. Wydawać by się mogło, że popełnił samobójstwo, ale na jego ciele znaleziono ślady wyraźnego pobicia. Ponoć potem, przez wiele lat, zawsze 15 grudnia, widziano ducha domagającego się wyjaśnienia zagadki jego śmierci.
Ze szczytu zamkowego wzniesienia roztaczają się wspaniałe widoki. Wzrok sięga aż po horyzont, który przymglony tego dnia zapewne krył morską linię. Z drugiej strony można wypatrzeć Volterrę.
A jakie to niezwykłe miejsce dla podglądaczy, hi, hi, hi. Choć w tym przypadku to raczej można zajrzeć kominom w oczy.
Wolałam patrzeć w dal, bo dół przyprawiał mnie o dreszcze, taka wysokość działa mi na wyobraźnię, za mocno.
Po zejściu z zamkowej skały jeszcze raz obeszliśmy miasteczko, zajrzeliśmy do neogotyckiego kościoła, niezbyt porywającego. Za to miasteczko warte zapamiętania i powrotu.
W końcu ruszyliśmy do głównego punktu naszej wyprawy.
Ha!
Głównego?
W zamiarach!
Tym razem to ja zmieniłam plany.
Pomyślałam, że skoro jest już siedemnasta, to może lepiej najpierw zajrzeć do ...
zimnych kaskad, które kryją się w lasach za Chianni. Informację o nich znalazłam na jakimś włoskim blogu. Wydawało się, że wskazówki są precyzyjne. O moja polska ułudo!
Niby był mostek, niby ścieżka prowadząca w prawo, ale ... znaleźliśmy się wśród dziwnych chaszczy. Minęliśmy dwie zielone i stare przyczepy kempingowe, blaszaną budę z napisanym na drzwiach adresem i telefonem do jakiegoś Niemca, a zaraz za nią samochód, niemal już całkowicie zrośnięty z podłożem.
Najpierw szliśmy dosyć zarośniętą drogą, mijaliśmy olbrzymie kopry (zza jednego z nich wyglądam) i pyszne słodkie jeżyny. Potem "udało się" ją nam zgubić, brnęliśmy przez chaszcze, by w końcu wejść do zacienionego lasu. Nadzieję budziła gumowa rura, którą prawdopodobnie ktoś sprowadza sobie wodę. Doszliśmy do większych kamiennych stopni, ale tylko maluśkie kałuże świadczyły o tym, że to strumień. Nic dziwnego, mija już trzeci miesiąc prawie bez deszczu. Usłyszeliśmy jakieś ludzkie głowy. Spotkaliśmy ojca z bardzo gadatliwym synem.
Ten nas odwiódł od poszukiwania kaskad, to znaczy ojciec wiedzą o suszy, a chłopiec słowotokiem.
Wycieczkę zakończyliśmy w Chianni.
Najpierw musiałam ochłonąć po wspinaniu się po suchych trawach w obuwiu absolutnie do tego nieprzystosowanym. Nauczona przez Joannę, co pomaga w takich przypadkach, wypiłam chłodny aperitif, uff!
Potem jeszcze zajrzeliśmy do części Chianni zwanej Castello, a jakże!
Zachęcająco wyglądały "Vecchie Cantine". Ciekawe, czy były czynne podczas obiadu. Tak, czy siak, na tanie też nie wyglądały. Myślę, że warto jeszcze wrócić kiedyś do Chianni.
Na sam koniec, już właściwie w drodze powrotnej odnaleźliśmy kościół, od którego zaczęło się całe moje wytyczanie trasy wyjazdu.
Położony niezwykle. Mam nadzieję, że chociaż trochę widać piękno miejsca, bo mój wysłużony aparat odmówił posłuszeństwa i część zdjęć zrobiłam telefonem.
Powrót zaczęliśmy od złota.
Wzgórza niemal świeciły zapożyczywszy blask od zachodzącego słońca.
Nagle znaleźliśmy się przy wzgórzach, które ciekawiły mnie już z oddali. Myślałam, że to jakieś terasy, a to, niestety, efekt pożaru. Mam nadzieję, że nastąpiło to już po żniwach. Przyznam, że te pasy wyglądają fascynująco.
Nawet podoba mi się to, że Włosi nie mają zupełnej amby na punkcie turystów i kiedy chcą, robią sobie urlop, dzięki temu wycieczka nabrała niespodziewanych barw.
Visualizza Ferragosto in una mappa di dimensioni maggiori