środa, 31 sierpnia 2011

PAŁAC, KAMIENICA, DOM?

Od początku spotkania z językiem i architekturą włoską borykam się z niektórymi nazwami. Tak było i we wpisie o Certosa di Firenze, tak jest i w przypadku palazzo. Najczęściej tłumaczy się to słowo jako "pałac".
Wracam więc do polskiej definicji słowa z encyklopedii PWN:
pałac [łac.], reprezentacyjna budowla mieszkalna pozbawiona cech obronnych; od XIX w. także okazałe gmachy rządowe i użyteczności publicznej; znany od starożytności, rozwój od renesansu. 
Definicja angielska słowa palazzo mówi o znacznie szerszym rozumieniu tego słowa w języku włoskim, niż angielskie palace.
Przez lata swojego życia w Polsce  kojarzyłam pałac z budynkiem otoczonym zazwyczaj parkiem, faktycznie reprezentacyjny.
Dajmy na to, że reprezentacyjne budynki we Florencji nazwę po polsku pałacami, ale moi tutejsi znajomi mówią palazzo właściwie na każdą kamienicę. I masz babo placek!
Niby nie obronne te pałace, ale takie Palazzo Davanzati? Właściwie nie do zdobycia. No i to spostponowanie nazwy poprzez nazwanie pałacami budynków użyteczności publicznej, jak chyba wielu nam znane pałace kultury, ludowe i młodzieży. Kociokwik!
Szukałam i szukałam, aż znalazłam określenie "pałac miejski". I tej wersji będę się trzymać, nawet jeśli w skrócie będę pisać tylko słowo "pałac".
Skąd w ogóle te rozważania językowe? Otóż kilka tygodni temu, niedzielnym popołudniem w końcu wybraliśmy się zobaczyć Palazzo Medici-Riccardi, jedną ze sztandarowych budowli wśród miejskich pałaców florenckich położoną nieopodal Kościoła Świętego Wawrzyńca. w dzielnicy należącej kiedyś do Medyceuszy. Pisanie o tej wyprawie szło mi jak krew z nosa. Trudno jest opisać własne wrażenia i wpleść w to czysty kawałek historii sztuki.. Poza tym, co tknęłam jakiegoś nawet niewielkiego problemu,coś mnie zaczynało zastanawiać, a szukając odpowiedzi grzęzłam w coraz dalszych odniesieniach, ryłam po książkach i internecie. Upłynęły niemal cztery tygodnie od wyprawy do Florencji i oto mogę Wam zaprezentować własne przeżycia i dociekania na temat pałacu miejskiego Medyceuszy i Riccardich.
Długie panowanie Kosmy Medyceusza sprzyjało wzrostowi fortun wielu rodów miasta. Zaczęła się era budownictwa nowych rodzinnych rezydencji. Przykład dał sam władca, który żył w przyjaźni ze znamienitym architektem, skądinąd nam znanym Filipem Brunelleschi :) Kogo innego więc miał prosić o projekt swojej rezydencji? Według anegdoty architekt pieczołowicie wykonał polecenie, ale ku jego zaskoczeniu Kosma odrzucił propozycję artysty zauważając, że model przedstawia zbyt wspaniałą budowlę, a wszak, jak ze znajomością charakterów ludzkich zauważył, że "zazdrość jest rośliną, której nie należy podlewać". Brunelleschi ponoć tak się rozzłościł, że roztrzaskał makietę.
Po prawdzie Filip wcale nie był nadwornym architektem Medyceuszy, tylko Michelozzo di Bartolomeo Michelozzi, wzorujący się na genialnym twórcy katedralnej kopuły. Dzieło Michelozzo uważa się za pierwszy monumentalny pałac o przeznaczeniu prywatnym i reprezentacyjnym jednocześnie.
Dwuczłonową nazwę budynku wyjaśnię w trakcie.
Zbliżając się do pałacu od razu widzimy jego trójkondygnacyjność przedzieloną małymi gzymsami, symetryczność, specyficzne opracowanie powierzchni, czy olbrzymi gzyms. 
Zatrzymajmy się więc i rozpoznajmy, co czemu służy.
Trzy piętra:
Parter służył celom biznesowym. Oczekujący na przyjęcie siedzieli na długiej ławce okalającej budynek. Niektórzy zasiedzieli się po czasy współczesne. Obecnie na ławkach można oczekiwać na przykład na przyjęcie przez władze powiatu florenckiego, które tam właśnie mają swoją siedzibę.
Medyceusze trudnili się między innymi bankierstwem, ponoć nazwa bank wzięła się właśnie od takich ławek, gdyż po włosku ławka = banco (albo panca).
Z zewnątrz parter ma silną rustykę (boniowanie), czyli obrobiony kamień naśladujący wygląd takiego wydobytego z kamieniołomu, być może jest to mylna interpretacja antycznych ruin widzianych w Rzymie.
Inną ciekawostką parteru są okna, wstawione później, a projektu samego Michała Anioła. Zwie się je klęcznikowymi, bo mają konsolki pod parapetami, wraz z którymi przypominają fragment klęcznika. 
Długo szukałam pierwotnego wyglądu pałacu, bez okien, bez rozbudowania bryły o następne elementy. Najbardziej wiarygodna może być mapa Cateny. Chodzi o budynek w prawej, dolnej ćwiartce, z widocznym słowem "Medici". 

Starsza wersja pałacu jest bardzo trudna do wytropienia biorąc także pod uwagę czytelność obrazu. Znalazłam jeszcze dzieło Jan van der Straet (zwanego po włosku Giovanni Stradale, więc po polsku to byłby Jan Uliczny) pt "Giostra del Saracino in via Larga". Sam tytuł obrazu może zmylić, bo nie dość że Turniej Saraceński, który obecnie kojarzy się tylko z Arezzo, to jeszcze Via Larga, której obecna nazwa to Via Cavour. 
https://it.m.wikipedia.org/wiki/File:Via_larga_stradano.jpg

Pierwsze piętro (piano nobile) z samej włoskiej nazwy wynika "szlacheckość" pomieszczeń znajdujących się na tym poziomie. Znajdziemy tam i reprezentacyjne salony i sypialnie, ale tylko dla tych najważniejszych postaci z rodu. Jeśli wyobrazimy sobie, że pierwotnie nie było Michałowo Aniołowych okien, to z łatwością uwierzymy, że okna pierwszego piętra musiały przykuwać uwagę swoją wytwornością. Spokojny rytm biforiów (dwudzielnych okien) nadał pałacowi dystyngowany wygląd. Rustyka jest tu mniejsza, bardziej płaska. Herb na narożniku budynku przypomina o pierwszych właścicielach.

Drugie piętro rytmem i kształtem okien nawiązuje do niższego poziomu. Nie ma jednak już tej przestrzennej faktury ścian, pokryto je jedynie tynkiem. Zanikająca rustyka daje optyczne wrażenie, że budowla jest wyższa, niż by to wykazały ścisłe pomiary. Drugie piętro pełniło już tylko rolę mieszkalną. 

Nad całością góruje olbrzymi, charakterystyczny dla miejskich pałaców gzyms. Wierzyć się nie chce, ale ma on 3 metry wysokości, a jego głównym zadaniem jest rzucanie cienia na budynek. Taka kamienna forma mocno wysunięta poza obrys budowli musiała być podparta zaklinowanymi blokami, co było bardzo skomplikowane oraz niezwykle kosztowne.

Gdyby poprzestać na tym opisie, to można by nie rozpoznać obecnego Palazzo Medici-Riccardi. Cosimo wyprowadził się z rodowej posiadłości do Palazzo Vecchio jako bardziej reprezentatywnego dla władcy miasta. Dom zamieszkali mniej poważani krewni. W końcu na scenie pojawia się rodzina Riccardi, u źródeł niemiecka, zajmująca się głównie sprzedażą tkanin i krawiectwem. Swoją potęgę zyskuje dzięki Medyceuszom. Po uzyskaniu tytułu arystokratycznego staje się możliwe odkupienie pałacu. Bardzo bogaty ród dostosowuje pałac do swoich potrzeb i powiększa całość o siedem osi.
http://www.palazzo-medici.it/mediateca/it/Scheda_1451-1537_-_Storia_della_casa_vecchia_dei_Medici_(II)&id_cronologia_contenuto=2


http://www.bellavitae.com/wp-content/uploads/2010/12/Palazzo-Medici-Riccardi.jpg
Ta przebudowa wprowadziła w moim postrzeganiu pałacu niezłe zamieszanie. Otóż byłam przekonana, że po wejściu zobaczę od razu najbardziej innowacyjną część budowli, ale nie wzięłam pod uwagę faktu wejścia prawymi drzwiami. Znaleźliśmy się na małym, skromnym w porównaniu z głównym, dziedzińcu. 

Szybko skierowaliśmy więc swoje kroki przejściem, w którym towarzyszyły nam reliefowe portrety, wśród których wypatrzyłam Dantego i Boccaccio.
No i jesteśmy na dziedzińcu. Tylko na planie widać zróżnicowaną szerokość krużganków, mnie zachwyca poczucie równowagi i harmonii. Klatka schodowa, w późniejszych budowlach niezywkle reprezentacyjna, tutaj schowana jest w bryle pałacu, dzięki czemu Michelozzi może zrealizować przestrzenną formę elewacji Szpitala Niewiniątek Brunelleschiego. Tam mamy do czynienia z rzędem arkad w jednej elewacji, tutaj kręcą one pod kątem prostym tworząc okalającą stojącego po środku człowieka strukturę. Specjaliści doszukują się w tej kolumnadzie niedoskonałości architekta. Razi ich, że nie zaakcentował narożników, tylko spłaszczył je stawiając dokładnie taką samą kolumnę, jak wszystkie pozostałe. To sztywne trzymanie się rozłożenia elementów elewacji zagęszcza okna i medaliony w narożniku, nie dając im odpowiedniej przestrzeni. A wszystko przez to, że osie okien dokładnie pokrywają się z osiami położonymi pod nimi arkad. Zostawmy jednak dalsze dywagacje specjalistom,
Ze zdumieniem spostrzegam, jak różnorodna może być szarość. Ona tu nie przygnębia, jest wręcz bogata odcieniami kamienia i sgraffito. Ociepla ją tło krużganków i złocenia w medalionach. Koronkowo wyglądają tablice umieszczone w podcieniach. Usiłuję wyobrazić sobie to miejsce pełne rzeźb. Wynikiem wypędzenia Medyceuszy oraz innych perturbacji historycznych wiele dzieł zniknęło po splądrowaniu pałacu. Został tylko Orfeusz Baccia Bandinellego z 1520 roku.
Wnętrza odkładamy na koniec, na razie kierujemy swoje kroki ku założonemu na tyłach pałacu ogrodowi, także projektu Michelozza. Bardzo formalne, proste rozwiązania, zieleń w odwrocie. Choć oczywiście i tak z chęcią przejęłabym ten ogród na własność. Zwłaszcza z szemrzącym strumieniem wody, który odciąga uwagę od odgłosów miasta dochodzących zza muru.

Mur kryjący ogród jest pierwszym, który się widzi idąc od Kościoła Św. Wawrzyńca. Jest w nim nawet brama, lecz nieczynna i wejść na teren Palazzo Medici można jedynie od frontu. 
Tym co przyciąga turystów do pałacu, jest nie tylko jego znaczenie w historii architektury, ale i Kaplica Trzech Króli, zwana po włosku Capella dei Magi.
Dobrym wprowadzeniem będzie najpierw wizyta w pomieszczeniu na lewo od przejścia z ogrodu. Znajdziemy tam coś, co wciąga swoją nowoczesnością i tym samym uatrakcyjnia zwiedzanie oraz dopomaga w odczytaniu fresków, które się niebawem zobaczy. Otóż w kilku językach można odsłuchać szczegółowych wyjaśnień dotyczących niektórych fragmentów malowidła. W tym celu należy stanąć w wyznaczonym miejscu i obserwować ekran, wyświetlany na nim fresk ma wyznaczone aktywne części, właśnie te omówione. Jeśli wskaże się palcem na tę część, powstaje powiększenie a z góry dobiega do nas głos omawiającego dzieło. Niedogodnością jest pozycja stojąca, bo po pewnym czasie mój kręgosłup zaczynał się już buntować. Jednak dla ludzi lubujących się w nowinkach technicznych to ciekawy gadżet. Szkoda tylko, że są tam tylko dwa stanowiska. 
Rzecz jest więc niedostępna dla osób grupowo zwiedzających budynek. 
Tak przygotowana znowu zostałam absolutnie zaskoczona. Widziałam wiele razy reprodukcje dzieła Benozza Gozzolego. Mam je na okładkach książek, często używa się ich przy okazji ilustrowania Świąt Bożego Narodzenia. Myślałam, że wejdę do olbrzymiej sali i zostanę wchłonięta przez olbrzymie freski. Jakoś umknął mej uwadze szczegół o gabarytach. Miejsce okazało się małą kaplicą umieszczoną przedziwnie poniekąd w przejściu pomiędzy klatką schodową a apartamentami. Zakaz zdjęć, każe mi Was odesłać do stron opublikowanych w internecie, jak chociażby na włoskiej Wikipedii. Nie będę się też trudzić opisem, gdyż w wielu miejscach mozna znaleźć którego króla dopasowuje się do portretu  osoby żyjącej w XV wieku. Pozwolę jednak sobie na absolutny zachwyt nad strojnością, feerią barw, pietyzmem pędzla. Trudno w niewielkim pomieszczeniu złapać oddech, bo zapomina się o tak prostej czynności życiowej jaką jest dostarczanie powietrza do płuc. 
Po latach można fotografować, więc zajęłam się bardziej szczegółowym opisem kaplicy 
(patrz wpis z 7 stycznia 2017 roku). 
Na szczęście nie zostałam sama wobec portretów osobowości z XV wieku ukrytych pod płaszczem tematu. Krzysztof przywrócił mnie ku życiu  popchnąwszy do dalszego zwiedzania. Nagle z XV wieku przeniosłam się o co najmniej 200 lat w przód. 
To już nie moja bajka, choć potrafię docenić piękne meble, niezwykłe tkaniny, freski ( a zwłaszcza te z florencką groteską) zdobiące ściany i żyjące w jakimś roztańczonym rytmie żyrandole z Murano. 

Przypomniałam sobie pierwszą wizytę w Rzymie i zobaczony taki żyrandol w sklepie z oświetleniem. Po surowym "dizajnie" swojego dotychczasowego żywota ten majstersztyk szklarskiego rzemiosła wydał mi się niemal kiczowaty. Teraz króluje on w wielu projektach wyposażenia wnętrz, pozwolił mi się ze sobą oswoić i spodobać. 

Przeszliśmy do części dobudowanej przez Riccardich. Sale pustoszeją i biednieją. 
Wydaje się więc, że nic mnie już nie zaskoczy, że tak właśnie należy zwiedzać wyciszając doznania. A tu niespodzianka!
Znajdujemy się w hallu pełnym życia, dobrze utrzymanym. Okazuje się, że tędy prowadzi droga do sali obrad Rady Powiatu Florenckiego. Nooo, dla takiego pomieszczenia to nie wiem czy nie byłabym łaskawsza dla polityki.
Jeśli by zaszła taka potrzeba to do dyspozycji jest też olbrzymia sala konferencyjna umieszczona w Galerii Zwierciadeł. Pomieszczenie oszałamia świetlistością i olbrzymią wypełniającą sklepienie Apologią Medyceuszy. Tak Riccardi uhonorował swoich protektorów i dobroczyńców. Zastanowił i rozbawił mnie sposób, w jaki zostałam wciągnięta do malowideł. Otóż lustra z tej sali są pomalowane, tylko częściowo pozostawiono puste powierzchnie dając iluzję dodatkowych przestrzeni, umieszczając obserwatora wśród pomalowanych elementów.

Na sam koniec zostawiłam jeden niepozornie w rogu umieszczony obiekt. Był dla mnie takim zaskoczeniem,  że po obejrzeniu ostatnich pomieszczeń wróciłam by pod powiekami unieść przepiękny obraz Filippo Lippiego. Więc i Wam przedstawiam Madonnę na końcu, bo niezwykła i warta, by pozostać w naszej pamięci na dłużej. Co tam robiła, taka samotna, zamknięta w szklanej gablocie, w kącie?

PS. Dzięki ostatniemu komentarzowi, mogę dodać po latach, że popełniłam błąd, jedynie nierówno ciosane kamienie można nazwać rustyką, a boniowaniem to, co jest bardziej płaskie, jednak jeszcze trójwymiarowe, reliefowe, czasami nawet bywa boniowanie malowane, naśladujące tylko przestrzenność tego prawdziwego. 

wtorek, 23 sierpnia 2011

BARWA SIERPNIA

W przeprowadzonej ankiecie wśród połowy mieszkańców plebanii barwą miesiąca okazała się czerwień o symbolu "P", czyli pomidorowa, pachnąca, pyszna, przecierowa i przeobfita.
Zachciało mi się, to mam, chyba z 5 odmian. Podejrzewam, że w ogrodzie warzywnym pysznią się pomidory San Marzano, daktylowe, malinowe i...? Jeszcze kilka sezonów i nauczę się, które do czego są najbardziej zdatne. Na razie porobiłam sosy warzywno-ziołowe, zwykłe przeciery oraz pelati, czyli w całości, bez skórek. Wniosek jest jeden: w sierpniu należy być w domu, żeby czerpać z obfitości własnej produkcji warzywnej :) Zupełnie niechcący tak to wyszło, bo urlop nie został zaplanowany ze względu na spodziewany remont, który nie nadszedł. Wyjedziemy chociaż na trochę we wrześniu, ale niedaleko od domu, bez wielkiego zwiedzania, bo brakuje mi zeszłorocznego zaszycia się z książkami i przyborami rysunkowymi oraz malarskimi. Nawet i teraz zwiedzanie zostało wstrzymane, o czym pisałam w komentarzu pod poprzednim wpisem. No się nie da! Musi spaść odrobinę temperatura. Ale na osłodę poczęstujcie się naszymi owocami z ogrodu. Jest ich mniej niż pomidorów i dlatego zmieściły się na mniejszym półmisku.
Obiecuję też nadrobić pewne zaległości blogowe, trochę tego mam w zanadrzu.

NAIWNIACY

Znam takie dwie osoby, które wymyśliły sobie, że wyruszą w niedzielę w góry, bo tam będzie chłodniej. Taaaa...
Było, o kilka stopni, czyli w porywach 35 stopni Celsjusza.
Ratunkiem przed usmażeniem było klimatyzowane auto, klimatyzowana Restauracja "La Terazza" - 5 km przed Borgo a Mozzano oraz cień. Choć ten ostatni był mało skuteczny. Nawet chmury pojawiające się nad wędrowcami stanowiły jedynie efekt scenograficzny.
O aucie nie będę się rozpisywać, bo takie jego zadanie - zawieźć do celu w stanie względnie stałym, nierozgotowanym.
Zbliżająca się pora obiadu zmusiła dwoje bohaterów do wychynięcia nosa w żar okrutny i szybkiego dotarcia do drzwi lokalu. Właściwie można było tam zakończyć wycieczkę, bo i smacznie bardzo, i przemiła i śliczna kelnerka po matce polskiego pochodzenia, ze znajomością niewielu polskich słów, z radością rozpoznała w klientach Polaków.
Ci jednak z żalem, ale i ciekawością tego, co przed nimi, ruszyli wyżej.
Motywem przewodnim miały być średniowieczne fortece, dlatego pierwszy przystanek został wyznaczony w Camporgiano, powyżej Castelnuovo di Garfagnana, bo tam już byli i widzieli Fortezzę Monte Alfonso i nie wyciągnęli wniosków z braku ochłody także w górach.
Camporgiano powitało szaleńców sjestą, której ciszę właśnie zaczęli wypełniać panowie przed barem.
Amator kawy poszedł śladem jej zapachu, ona naturą babską usiłowała powciskać nos, gdzie się dało. Dużo się nie napracowała, bo twierdza, jak na twierdzę przystało,okazała się niedostępna, a co dziwne zamieszkała. Na znalezionej bramie widniały tabliczki prowadzące do siedzib jakiegoś notariusza i doktora. Dziwne wobec informacji znalezionych w internecie, że po trzęsieniu ziemi w 1920 roku miejsce stoi opuszczone.
Wydaje się, że miasteczko obrosło wokół średniowiecznych murów. Słońce zazdrośnie strzegło jego tajemnic, podróżnicy stwierdzili, że nie ma o co kruszyć kopii i ruszyli ku następnej twierdzy położonej nieopodal San Romano in Garfagnana Fortezza Verrucole.
GPS uznał auto za terenowe i wybrał trasę, z której można było się tylko ześlizgnąć, ale nie podjechać, ani tym bardziej przejechać. No, może radę daliby uczestnicy zlotu miłośników starych vesp.
Na szczęście okazało się, że urządzenie nie miało racji i bliżej samego San Romano znalazła się bardziej ludzka, a właściwie to bardziej samochodowa droga.
Samo Verrucole to malusia osada z niewielkim kościołem św. Wawrzyńca zatopiona w cudownie górskich widokach.
Do kościoła idzie się poprzez ciekawą kolumnową bramę z maszkaronami w kapitelach.
Figurka św. Wawrzyńca jakaś taka mało straszna, narzędzie w ręku raczej do opiekania ryby by się zdało, niż do tortur, jakim był poddany młody diakon.
Fortezza Verrucole góruje nad kilkoma domkami zgromadzonymi wokół kościoła. Dalej nie da się jechać, zostają nogi i ... słońce.
Cel wędrówki niby widoczny, ale żeby jakiś drogowskaz? Po co, skoro na rozdrożu stoi dom, a na jego podwórku siedzą babcie i na widok niezdecydowanych min udzielają porady, jaki kierunek wybrać. W prawo. A faktycznie! Misternie wyłożona kamieniami droga prowadzi ku górze.
Przed ostatnim zakrętem zwiedzacze spotykają parę starszych ludzi,którzy na widok czerwonych i spoconych twarzy pocieszają, że to już ostatnie podejście. Należy podejrzewać, że niby zwyczajna droga nabiera stromości pod wpływem wzrostu temperatury otoczenia.
W końcu jest i ona - twierdza Verrucole, obecnie niestrzeżona, opuszczona, z resztkami dawnej świetności. Ale i te pozostałości robią wrażenie. Do ośmiobocznej wieży nie można wejść, w maju rozpoczęto renowację wnętrza. U stóp wieży można domyśleć się małej kaplicy, której wejście wytyczają stareńkie  kolumny.
Szaleństwo się podwaja, bo nie dość, że w pełnym słońcu, to on przeszedł na drugą stronę twierdzy tuż przy krenelażu. Ona ze swym lękiem wysokości z ledwością mogła patrzeć na tę scenę.
Wytchnienie od upału dał ciemny korytarz prowadzący pod ziemią do pomieszczenia, z którego było widać jedyne wejście do twierdzy.
Jak byli ubrani rycerze pilnujący tego miejsca, tej patelni, przed wiekami?

A może wtedy nie było takich upałów?

Sił jeszcze ciutka została, więc ruszyli do następnej miejscowości Piazza Al Serchio. Tam chcieli zobaczyć ładny most. Przywitała ich stara lokomotywa.
Ale mostu nie znaleźli, chęci im się skończyły i wrócili do domu.
A upał nic a nic nie zelżał, nawet wieczorem.
Naiwniacy!


wtorek, 16 sierpnia 2011

OKRUCHY NIEBA

Trudno 15 sierpnia nie kojarzyć z niebem, skoro w tym dniu Maryja dostąpiła zaszczytu zabrania do tej rzeczywistości z duszą i ciałem. My tego oczywiście nie doświadczyliśmy, ale mam wrażenie, że niebo musi być wypełnione pięknem, którego zaznaliśmy tego dnia. Wczesnym popołudniem wyruszyliśmy na wycieczkę. Kierunek wyznaczała umówiona wcześniej wieczorna wizyta u znajomych w ich domu za Sieną.
Myślałam, żeby temat "ugryźć" religijnie, więc szukałam w okolicy opactw. No jest tam jedno bardzo znane i kilkakrotnie już przez nas widziane San Galgano, więc może jednak niekoniecznie?
Jeden obiekt wyszukałam, spisałam współrzędne geograficzne i ruszyliśmy w drogę. "Zabezpieczyłam się" jeszcze dwoma innymi miejscami z "castello" w nazwie. 
Wyruszyliśmy po obiedzie, bez kawy - to znaczy Krzysztof bez - bo ja takich potrzeb nie mam, więc im więcej kilometrów nam przybywało, tym bardziej spragniony czarnego trunku był pryncypał. Jadąc do pierwszego wytyczonego punktu po drodze, aż się prosiło o wizytę San Lorenzo a Merse.
Czas to był wielce ryzykowny, czy zastaniemy jakiś bar czynny, bo nie dość, że sjesta, to jeszcze święto i  szczyt urlopowy we Włoszech. Upalnie snuliśmy się po wyludnionym miasteczku (liczącym 164 mieszkańców), w którym o jakimkolwiek życiu świadczyły dźwięki telewizorów dochodzące zza zamkniętych okiennic. Nieodmiennie zachwycam się zróżnicowaniem poziomów w górskich osadach, uniemożliwiającym zaglądanie sąsiadom na dachy i sprawdzanie przepustowości kominów.
Leniwie leżący pies ani myślał do nas zagadać, jedynie mały chłopczyk na rowerku rozbijał pustkę uliczek. Zawsze mi żal stworów, gdy na dworze wszechpanujący upał, najczęściej kryją się w cieniu, ale o niektórych ludzie pomyśleli i okryli jasnym płaszczykiem. Przyznam, że konie w takim stroju wyglądały bardzo rycersko.
W końcu znaleźliśmy ratunek, mój był w postaci loda. Niestety gotowca, ale trudno oczekiwać lodziarni w tak małej miejscowości. Krzysztof wdał się w rozmowę z barmanem, emerytowanym kierowcą, który tak jest rozmiłowany w San Lorenzo, że wypady do drugiego domu we Francji szybko zaczynają mu śmierdzieć i tęskni za swoim punktem na mapie Toskanii. 

San Lorenzo, jak i następne odwiedzone Castello di Tocchi, obecnie niewiele z zamkiem mają wspólnego, choć widać fragmenty obronnych struktur, bram wjazdowych i charakterystyczne dla tutejszych podzamczy zagęszczenie architektury. Stąd często w nazwie tego typu miejscowości pojawia się informacja o obronnej historii powstania miejsca. 

Castello di Tocchi to właściwie borgo, takie, gdzie psy ogonem szczekają, a ptaki zawracają, choć kiedyś prowadził właśnie tamtędy szlak wiodący przez wzgórza, gdyż błoto zalegające w dolinach uniemożliwiało wędrówkę ze Sieny do Grosseto. 
Weszliśmy przez nietypową bramę, mocno rozszerzoną u dołu.
Wokół placu gęsto przysiadły domy, częściowo zamieszkałe, dwa nawet służą turystycznym wynajmom. W powietrzu rozchodził się dźwięk szemrania wody, której źródło zlokalizowaliśmy w głębokiej studni zbierającej deszczówkę.
Wejściowe schodki sąsiadujących obok siebie domów skojarzyły mi się z ulicą Mariacką w Gdańsku. Tylko tutaj brakowało różnych sklepików i galerii.
Choć potem, w innym miejscu, faktycznie odkryliśmy niewielką galerię jednego autora. Otwarte drzwi do jednego z pomieszczeń i zaproszenie artysty czyszczącego akurat szkła antyram skłoniły nas do wejścia. Z położonej gazety z wywiadem dowiedziałam się, że spotkaliśmy pochodzącego z Uzbekistanu Marwina Lee Becka, który mimo wcześniej już zdobytego artystycznego wykształcenia, swoją działalność artystyczną zaczął po 41 roku życia, zgodnie z azjatyckim traktowaniem liczby tej liczby.
Jego prace tchnęły spokojem i na pozór dziecięcą prostotą. Miałam wrażenie, że przede mną leżą stare litografie, a to były akwarele wzmocnione tuszem. Tego dowiedziałam się od samego artysty, bo ciekawiła mnie jego technika. I tak od słowa  do słowa rozgadaliśmy się, dostałam pozwolenie na sfotografowanie sąsiadującego z galerią pomieszczenia starego frantoio - czyli miejsca tłoczenia oliwy.
Ten zestaw: uzbecki człowiek w głuszy lasów toskańskich, galeria, do której wydaje się nikt nie trafiać (a jednak, tak, jak się niebawem okazało), nostalgiczne pozostałości po obróbce oliwek, konie wokół borgo przypominające rycerzy z dawnego zamku i nagle słowa w języku polskim "wszystkiego najlepszego" - wytworzyły zagęszczoną znaczeniami atmosferę - świadka ludzkiego żywota. Okazało się, że Marwin Lee Beck, długo mieszkał w Pradze, ale i z Polską miał jakieś kontakty. Przeszliśmy więc z włoskiego na polski, lekko zabarwiony ze strony artysty rosyjskim. Kto by chciał poczytać o nim i zobaczyć prace zapraszam na stronę, na której w kilku językach można przeczytać jego ciekawą biografię. A drugi link prowadzi go jego wirtualnej galerii. 
Nas nogi i auto poprowadziły dalej, w poszukiwaniu eremu. I tu się zaczęła przygoda zakończona porażką, bo wjechaliśmy w wijącą się strada bianca biegnącą przez bardzo dzikie i nieprzystępne okolice rezerwatu naturalnego.
Absolutną nieokiełznaność terenu podkreślił szybujący nieopodal orzeł. Niestety nie udało mi się zrobić mu zdjęcia, dziki jakiś, pozować nie chciał :)
Obdarte z kory drzewa wyglądały krwiście, skąd taka barwa? Czy one tak samoczynnie tracą korę?
No więc eremu nie znaleźliśmy, a czekający nas na końcu drogi zamek (też w moich planach) okazał się być niedostępną siedzibą dyrekcji lasów państwowych.
Choć ja po cichu podśmiewałam się, że to taka budka dla drwali, gdyż akurat zbliżyliśmy się do wyrębu lasu. Swoją drogą podziwiam, żeby w takich warunkach dać radę z wycinką. Wszędzie stromo i skaliście.
To już był koniec moich turystycznych planów, przed nami jeszcze punkt bardzo towarzyski, wizyta z pyszną kolacją. Nie dość, że towarzystwo wyborne to jeszcze jedzenie. Jestem absolutnie zauroczona smakiem bistecca alla fiorentina. Dotąd ciągle odstręczała mnie krwistość potrawy. W końcu uległam. Mięso dość krótko opiekane na grillu, potem polałam oliwą, przyprawiłam jedynie solą i pieprzem a w uzupełnieniu wybrałam suszone pomidory w oliwie z dzikim koprem włoskim.  A wszystko w towarzystwie wybitnego Brunello di Montalcino. Wszystko okraszone śmiechem i cudownie dźwięczącym świerszczami wieczorem.
Cały dzień pięknie przeżyty dał poczucie zażycia okruchów nieba.