poniedziałek, 31 sierpnia 2009

NA DOBRY POCZĄTEK

Po długiej podróży z Polski dalsze wycieczki nie ciągną. A i zajęcia Krzysztofa utwierdzają w postanowieniu, by tylko gdzieś niedaleko rzucić okiem, no bo zupełnie bez zwiedzania to się nie da, zwłaszcza w niedzielę. O 17.00 w Montagnanie pryncypał ochrzcił dzieciątko i dopiero potem można było świecko zakończyć dzień. Choć przyznam, że „świecko” to niezbyt dobre określenie, nie można nie zauważyć Boga, gdy się spotyka z pięknem. A ono znowu zadziwiająco na wyciągnięcie ręki. Tym razem miała to być willa medycejska w Poggio a Caiano - 19 km stąd. Pomysł nieudany, przyjechaliśmy za późno. Nic straconego, ale szkoda marnować ładny wieczór, więc Krzysztof zaproponował pobliskie Artimino, zresztą też z willą medycejską.

Ku mojemu zaskoczeniu znaleźliśmy się wśród łagodnych wzgórz porośniętych gajami oliwnymi i winnicami, z gdzieniegdzie powtykanymi ciemnymi pionami cyprysów.

Była to druga , rzekłabym florencka, strona wzgórz Montealbano, które znałam z drogi do Vinci. Nie tylko widoki mnie zauroczyły, szeroko otworzyłam oczy gdy stanęliśmy przed drogowskazami mówiącymi o pobliskich zabytkach.

Nieprzygotowani na takie niespodzianki urządziliśmy wieczorny rekonesans. O willach medycejskich napiszę, gdy uda nam się zwiedzić przynajmniej tę w Poggio a Caiano, więc na razie pozostańmy przy spacerze.

Wysiedliśmy przy willi zwanej „La Ferdinanda” bądź ... Gdyby skadrować zdjęcie w taki oto sposób, trudno na pierwszy rzut oka byłoby orzec coż to za architektura przed nami.

To nie cała willa, to jej kominy!

I ze względu na ich ilość funkcjonuje określenie „willa stu kominów”. Choć faktycznie jest ich „tylko” 40 sztuk, a kżdy z nich to zakończenie jednej sali wewnątrz. Krzysztof miał to szczęście być kiedyś zaproszonym tutaj na przyjęcie weselne, więc mógł zobaczyć środek budowli. Mnie przyszło oblizać się smakiem inetresującego otoczenia.

Smakiem przyciętych z maestrią żywopłotów, detali zaplątanych w promienie zachodzącego słońca.

Zaraz obok przycupnął hotel, zapewne kiedyś należący do zabudowań medycejskich.

Obecnie za kwotę około 135€ od apartamentu (cena dotyczy jednej doby) można pooddychać kilmatem świetności rodu Medyceuszy. To dobre miejsce wypadowe na dalsze wycieczki i bliższe spacery.

Chociażby do malutkiego Artimino pobudowanego na zamkowych pozostałościach, gdzie sąsiedztwo słynnych kominów odcisnęło piętno na nowszych domostwach.

Długo nie dało się spacerować po maleńkim borgo.

Przyczyną były nie tylko rozmiary miasteczka ale i staszliwie głośno grający zespół rockowy, który przyciagał ludzi do wyszynku. Ani muzyka ani jedzenie jakoś nie ciągnęło, więc wydłużyliśmy spacer do Pieve San Leonardo z X wieku. A po drodze:

Kamienny kościół położony jest kilkaset metrów od murów zamkowych, to jeden z najlepiej zachowanych na tym terenie przykładów lombardzkiej architektury romańskiej.

Solidny kamień, przysadzista forma, gościnna loggia na wejście, mocno zaakcentowane trzy apsydy z tyłu.

Czasami wśród kamienia jakaś wstawka z płaskorzeźbioną sceną.

Szkoda tylko że w pobliżu przebiega droga z autami zakłócającymi dawne czasy.No coż, byłoby zbyt doskonale.

Wnętrze świątyni zamknięte, jest możliwe do obejrzenia jedynie przy okazji niedzielnej Mszy św. o 11.30. A wyczytałam, że wyposażenie pochodzi w większości z XVI wieku.

No i to byłoby na tyle. Wieczór schylił się za horyzont, a ja w najwyższym stopniu zadowolenia wróciłam do domu. Właśnie – do domu!

piątek, 28 sierpnia 2009

POPOWROTNIE

No i wróciłam, pełna wrażeń, bardzo zadowolona i... zmęczona. Wasze oddechy i niecierpliwe przytupywanie jest przemiłe, ale pewnie nie od razu wskoczę na zwykłe tory. Nieopatrznie sięgnęłam jeszcze raz po wydruk książki i znowu wypatrzyłam potknięcia. Przede mną więc wysłanie korekty do wydawnictwa. To na pierwszym miejscu! Już ma być drukowana. Potem trzeba ogarnąć dom, zająć się kwiatami, zaopatrzeniem w jadło. Choć przynam, że trochę smaków przywieźliśmy z Polski, ale te należy wolno dawkować. Zaraz w kolejce niecierpliwi się przygotowanie planu podróży dla ekipy z mojej klasy licealnej, a gdzieś w to jeszcze trzeba wpisać dalsze działania plastyczne i uszykowanie moich wyrobów do galerii. Planów, jak to po urlopie, jest znacznie więcej.

Co oczywiste, przecież nie może w tym wszystkim zabraknąć Toskanii :)

Wrócę jeszce do konkursu. Miałam cichą nadzieję wręczyć świeczkę osobiście, tym bardziej że Florentyna określiła siebie jako mieszkankę Wrocławia, w którym także byłam podczas tego wyjazdu. Niestety zwycięzczyni milczy jak zaklęta. Może ktoś z Was ma z nią kontakt? Nagroda pozostała we Wrocławiu do odbioru osobistego.

Na razie tyle, wracam do książki a na powitanie gorące, jak powietrze za oknem

BUONGIORNO !

piątek, 14 sierpnia 2009

KONKURS ZAKOŃCZONY

Dojechałam, czas podróży wydłużył nam się niemiłosiernie o mniej więcej 4 godziny! Więc sił nie starczyło na rozstrzygnięcie konkursu. Losowanie przebiegało przy udziale, a jakże, mopsika. Krzysztof rozrzucił na podłodze pozwijane w kulki kartki z Waszymi nickami i imionami. Pierwszy papierek, którym zainteresował się Druso miał zapisane:

FLORENTYNA!

Serdecznie gratuluję i proszę o podesłanie prawdziwego adresu na maila podanego z boku bloga. Jeśli będzie to, w którymś z miast odwiedzanych przeze mnie, postaram się dostraczyć świeczkę osobiście. Przy okazji dziękuję za wszystkie zaproszenia do spotkania, niestety nawet trzy tygodnie to mało na wizytę w Polsce. Pozostają nam spotkania w internecie.

dopisane po paru dniach: Nie wiem, co się stało, ale nie widzę tego posta na blogu. Może teraz wejdzie? Florentyno! masz wpisany Wrocław w profilu a ja tam będę, więc mogłybyśmy się spotkać :) Napisz koniecznie przed 20 sierpnia!


sobota, 8 sierpnia 2009

CZY SŁOWO ZMĘCZENIE MOŻNA STOPNIOWAĆ?

Wczoraj byłam zmęczona? Ależ nie! Dzisiaj jestem zmęczona. Ale z poczuciem pięknego i ciekawego dnia. Od rana naprzemiennie usiłowałam podjąć pierwsze kroki ku spakowaniu się, zrobic jeszcze jedną świecę oraz krzątać się po kuchni, by przygotować obiad dla specjalnych gości. Otóż miałam niewątpliwą przyjemność gościć redaktora naczelnego mojego wydawnictwa wraz z rodziną. Wypróbowałam na nich sos poznany w Orvieto, czyli gorgonzola z mascarpone. Pyszny delikatny sos do kopytek. O drugim daniu nie będę się rozpisywać, bo już tu wspominałam cienkie pastry polędwicy wołowej z rukolą. Za to na deser podałam upieczony sernik według przepisu znalezionego na stronie Majanki
No! No! No! Nawet ksiądz proboszcz mruczał na taki widok (i smak):


A po obiedzie rozmowy na temat książki. Z korektą nie było większych problemów. A okładka? Ech! Robię się coraz bardziej uległa. Ale faktycznie argumenty wydawnicze były dosyć przekonujące. Trudno mi myśleć o czytelniku nieznanym, takim, który nie zna bloga, a na niego wszak też należy liczyć i ten czytelnik nie wie, że ja maluję, i nie będzie mu bliska malowana okładka, tak jak Wam, drodzy Czytelnicy. Stanęło więc na zdjęciu a projekt okładki z obrazkiem dostałam w prezencie, będę sobie nim owijać własny egzemplarz :)

I to chyba ostatni wpis przed wyjazdem. Przede mną jeszcze jedni goście jutro na lodach i coś absolutnie strasznego - trauma pakowania. Odezwę się w Polsce w sprawie konskursu a potem czekajcie na mnie, proszę, do 28 sierpnia. Postaram się wrócić :)

piątek, 7 sierpnia 2009

CZY TO UPAŁ CZY ZMĘCZENIE?

Pewnie i to i to. Dni się pozakręcały. Goście, plus gorączka przedwyjazdowa, plus upał. Oj! Padam na klawiaturę. A jeszcze przyszło mi do głowy upiec sernik z bloga Majany. Jutro wypróbuję, to dam znać, czy jadalny :)
Tymczasem usiłuję przypomnieć sobie ostatnie dni. Na pewno pranie, prasowanie, zakupy, goście, świeczki i ostatnie poprawki w książce. Jutro przekazuję ją wydawnictwu.

Wśród zrobionych świeczek jest cała seria dla mojej Ś.P. Mamy, parę na prezenty no i ta konkursowa, ale ją ujawnię po 9 sierpnia.

Proszę tylko o cieprliwość, jeśli nie zdołam ogłosić wyników w poniedziałek, wyjeżdżamy około 4.00, mam nadzieję, że dojadę w znośnym stanie. Przynajmniej auto w końcu wyszykowane, klimatyzacja działa. Uff!

A dzisiaj jeszcze rzutem na taśmę udało się odebrać paszporty dla stworów. W tym celu musieliśmy udać się wraz z Bogusiem i Druso do państwowego ambulatorium weterynaryjnego, gdzie urzęduje pani weterynarz, z którą spotkałam się półtora roku temu po pogryzieniu przez hrabiunia. Przedziwny, wielki kompleks na granicach miasta,wcześniej był tam szpital psychiatryczny. Położony na wzgórzu. Atmosfera w ambulatorium bardzo przypominała podobne miejsca w Polsce, ciakwa ale bardzo zaniedbana architktura, smętnie, na ścianach olejnica.
Krzysztof w poszukiwaniu osoby, która miała wydać paszporty zajrzał nieopatrznie do sali operacyjnej, gdzie akurat sterylizowano bezpańskiego kota. Całe szczęście ja szłam z Druso jako druga i tego niewidziałam. Wystarczył mi opis. Brr!

A oto paszporty psie:

Fakultatywnie można było wkleić zdjęcia psów. Myśmy poszli o krok dalej i pomogliśmy smokom podpisać swoje dokumenty :)