niedziela, 30 stycznia 2011

SKARB PISTOI

Z rocznym poślizgiem zabieram się za wpis o bardzo niezwykłym dziele sztuki, które znajdziecie w Pistoi. Dziurę o to wierciła mi w brzuchu Kinga (na szczęście), z którą to niemal rok temu zwiedzałam katedrę. Ciągle odkładam oprowadzenie Was po świątyni, choć to właśnie do niej dzisiaj chcę skierować kroki.

Z prawej nawy kościoła można wejść do kaplicy kryjącej ów tytułowy skarb. Nastawcie się na drobną opłatę. Wejście do świątyni nic nie kosztuje, ale obejrzenie niezwykłego dzieła rąk wielu osób wymaga wysupłania chyba około 1,50€. Często krata strzegąca wejścia bywa zamknięta i trzeba rozejrzeć się za kimś, kto przekręci klucz i włączy światło. Nagrodą będzie lśniący Ołtarz Świętego Jakuba.
Niespotykane dzieło wielu złotników i artystów, tworzone pomiędzy końcem 1287 a 1456 rokiem. To, co ukazuje się naszym oczom, to wyklepane na zimno srebro, gdzieniegdzie pokryte złotem oraz emalią. Przytwierdzone jest do drewnianej konstrukcji trzymającej formę ołtarza. Na zdjęciu z czasów renowacji widać boki na zawiasach. Ja myślałam, że to jest cienka warstwa metalu obitego na drewnianej rzeźbionej formie, a tu okazuje się, że blacha jest na tyle gruba, że drewno nie odtwarza w ogóle kształtów postaci.
A postaci jest takie mnóstwo, że jedna wizyta nie wystarczy, by nam zapadły w pamięć. To taki rodzaj obiektu sztuki, który wciąga, im dłużej mu się przyglądam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, ile jeszcze przede mną jest do spostrzeżenia, ile razy jeszcze muszę wrócić. To księga wspaniałej rzeźby, właściwie, średniowiecznej. Jeszcze nie zdecydowałam, kto mnie ujmuje, czy zapatrzony w niebo św. Augustyn, czy Aniołowie, czy misterne ornamenty. A może nigdy się nie zdecyduję, bo każda wizyta wypatrzy swojego faworyta?

Skąd taki długi przedział czasowy powstawania ołtarza? Otóż najpierw stworzono przednią dolną część (antependium), która przyozdabiała mensę ołtarzową z kaplicy św. Jakuba widzianą tylko przez księży odprawiających Msze dla mieszkańców miasta i dla pielgrzymów wędrujących z Santiago de Compostela. Czy ja już wspomniałam ze św. Jakub jest patronem Pistoi?
Nie minęło wiele czasu od pierwszych uderzeń młotków o srebro, gdy w 1293 pewna banda złupiła część ołtarza. Odnowienie i rozbudowę powierzono Andrea di Iacopo d'Ognabene, ale to nie jedyne nazwisko istniejące na liście twórców. Jest wśród nich Francesco Nicolai, Leonardo di ser Giovanni,Giglio Pisano, Nofri di Buto, Atto di Piero Braccini, Simone di Francesco del Guercio, Piero d'Arrigo Tedesco, Piero d'Antoni da Pisa, przyznam się, że te nazwiska mi nic nie mówią, poza jednym - Filippo Brunelleschi! To i tak nie jest pełna lista, ale daje wyobrażenie, dlaczego przez wieki ołtarz ciągle się przeobrażał, każdy artysta miał swoją wizję, mniej lub bardziej sprawny warsztat. Kiedyś na przykład dołożono do ołtarza drewniane elementy. Potem wszystko ujednolicono. A na czas II wojny światowej rozmontowano i schowano w tajemne miejsce, gdzieś we Florencji. Na szczęście! Zagrożeniem dla dzieł byli nie tylko najeźdźcy, ale i wyzwoliciele. Wiele wspaniałych włoskich zabytków  znalazło się wszak "nie wiedzieć jakim cudem" (taaaa?) w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.
Po wojnie ołtarz odnowiono, zmontowano i w 1953 roku zwrócono Katedrze w Pistoi.
Nie będę po kolei opisywać każdej tablicy. Przygotowałam schemat po polsku, więc może przyda się komuś, kto zabłądzi w te strony i zechce spotkać się ze srebrnym ołtarzem św. Jakuba. Serdecznie namawiam.

niedziela, 23 stycznia 2011

MAŁE TĘSKNOTY

Cicho przytupują, krok w krok za mną chodzą, i delikatnie kwilą za słońcem.
Okazja, by ją wyrazić nadarzyła się potrójnie, w postaci nowego pomysłu na świece.
Jedną świecę podarowałam mojej księgowej jako znak i życzenie dobrej współpracy, drugą - France, u której byłam na pysznym, jak zwykle, obiedzie, a trzecią, urodzinową, mojej imienniczce.

A gdy tak już poszłam po tęsknocie za latem, to jednej świecy pozującej do zdjęcia dodałam inne moje ulubione włoskie motywy: makaron i cytryny. Przegięłam?
Ale od razu cieplej, nieprawdaż? Bo za oknem wiatr urywa wszystko, góry na nowo otulone białym czymś, czego nazwę, boję się napisać, brrrr.
Właściwie to przyznam się, ze skłamałam, świec wykonałam ilość 4 - słownie cztery, bo pozazdrościłam obdarowanym i siebie też zasłonecznikowałam.

piątek, 21 stycznia 2011

PRO ARTE

I oto stałam się jednoosobową firmą VAT o pełnej nazwie 
Pro Arte di Malgorzata Matyjaszczyk
Użycie tej części z nazwiskiem i imieniem daje pewność, że taka nazwa firmy jeszcze nie istnieje. Ktoś może powiedzieć, że nazwa powinna być Pro Pecunia, mam jednak tę cichą i głośną nadzieję, że moje działania w niczym się nie zmienią wobec dotychczasowych, które mi sprawiały niewątpliwą przyjemność tworzenia. Dlatego więc "Dla Sztuki" a nie "Dla Pieniędzy", no może też "Dla Spokojności Sumienia".
Utworzyłam już stronę firmy na Facebooku (w prawej kolumnie jest jej zakładka), teraz przede mną wymyślenie logo, stworzenie strony- galerii z własną domeną. Kolejność taka, a nie inna, bo wszelkie koszty będę mogła odliczać, więc z ruszeniem niektórych rzeczy musiałam poczekać do zarejestrowania się.
Na razie tylko mam w zastępstwie kolaż z nazwą:


Przy okazji dowiedziałam się kilku różnych rzeczy o podejściu Państwa Włoskiego na przykład do internetu. Nie mogę mieć np. własnego sklepu internetowego, bo wtedy byłabym handlarzem, a to się wiąże na wejściu z podatkiem minimum 3000€, bez względu na dochód. Czyli galeria bez modułu sklepowego, ale ceny mogą w niej być. Ważne, że nie sprzedaję prac, produktów, tylko - uwaga! - dzieła, kreacje. Mogę też prowadzić kursy. Nie jest istotne moje wykształcenie, jeśli się deklaruję jako professionista,  sprzedaję dzieła, to jestem profesjonalistą i tyle :)
A co najważniejsze nie musiałam iść do żadnej instytucji, tylko do pani, która będzie prowadziła moją księgowość. Zarejestrowanie mnie i uzyskanie regonu to jej działka. Hurra! Bo ja się w urzędach gubię.
To jest dla mnie niezwykła zmiana w życiu, gdyż dotąd byłam zawsze zatrudniana.

wtorek, 18 stycznia 2011

NA NIETYPOWYM PORTALU

Nigdy bym nie skojarzyła tego portalu ze sobą, gdyby nie autorka serii "Tam mieszkam". Dzięki takiemu, a nie innemu, charakterowi strony wywiad dodaje nowe spojrzenie na Toskanię, które być może zainteresuje i Was, Drodzy Czytelnicy.
Zapraszam więc na portal Bankier.pl i następny wywiad z Małgorzatą Matyjaszczyk :)
Oczywiste jest chyba, że współpraca z Panią Malwiną Wrotniak sprawiła mi przyjemność obcowania z kompetentną osobą, a różnie to z dziennikarzami bywa. Podczas polskiego etapu życia, i tego toskańskiego, miałam już bardzo różne doświadczenia z mediami, czasami aż trudno zaufać i zdecydować się na następny kontakt. 

piątek, 14 stycznia 2011

Z NOTATNIKA SURREALISTY - cz.4

Zabieram się za tworzenie wpisu nie wiedząc jeszcze, czy ktoś w ogóle odgadł, że przystanek na czekoladę urządziliśmy sobie w Orvieto. Głównym motywem przed wypiciem i po wypiciu nie była czekolada, ale miasteczko i katedra nocą. Zaparkowaliśmy na niewielkim parkingu.
No i właśnie nadeszła prawidłowa odpowiedź od milli, która rzutem na taśmę wyprzedziła Iwonę, więc dla  Iwony w ramach nagrody pocieszenia będzie audiobook.
Wróćmy jednak do zwieńczenia mojego onirycznego 11 stycznia.
Tłumy ludzi na uliczkach, wszyscy chyba pośpiesznie przed kolacją chcą wykorzystać czas zimowych wyprzedaży. Po 20.00 wszyscy zniknęli, pustki. Fakt, to pora kolacji. Trafiamy na bar, który kusi wystawionymi słodyczami, podejrzewamy go więc o podobny zestaw pitnych czekolad. I się rozczarowujemy. Czekolada bardzo "proszkowa", znacznie, znacznie gorsza od tej, którą wyślę milli. 
Tę zamówioną w barze ratuje tylko bita śmietana. Za to opatrznościowo zamówiliśmy jeszcze herbaty i to był strzał w dziesiątkę. Zdziwienie tym większe, bo wszak jesteśmy we Włoszech. Pyszne mieszanki sporządzane na miejscu aksamitem wypełniające gardło. Ciekawy jest też wystrój lokalu, drewniane elementy i ściany wyklejone starymi gazetami. Zajrzyjcie na ich stronę, albo do nich na  Corso Cavour. 
Potem powolutku, odkrywając nowe zakątki w Orvieto, jak np. Piazza Repubblica  (nigdy jeszcze tam nie byłam), kierujemy się do głównego celu tej wizyty - do katedry. Ach zapomniałabym dodać, że wcześniej zaskoczyła mnie Piazza del Popolo.
Chyba na Via Signorelli widzę parę wychodzącą z jakiegoś lokalu. Od razu zwracam uwagę na ciekawy ubiór i chyba znajomą twarz. Marlena de Blasi? Pomyślałam, że podejdę i pozdrowię. Krzysztof wycofująco spytał się: ale co powiesz? A ja sobie pomyślałam, że chyba autorce tak popularnych w Polsce książek będzie miło, gdy ktoś ją rozpozna i pozdrowi. No więc podeszłam, upewniłam się, że to na pewno Marlena de Blasi z mężem. A to wcale dla mnie nie takie hop siup, bo po pierwsze ja mam słabą pamięć do twarzy, a po drugie jakoś jawiła mi się większa i zupełnie inna. A tu taka wzruszająca drobina, otulona cudownym zestawem tkanin, w kapeluszu i lekko splecionym na bok warkoczu. Pisarka była poruszona i zaskoczona, że ją rozpoznałam. Zupełnie rozkleiła się po informacji, że jesteśmy Polakami i nie mogła zrozumieć, dlaczego nie mieszkamy w kraju, w którym ona by chętnie zamieszkała. Rozmowa była serdeczna i widać trudno było nam się rozstać. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona różnicą między wizerunkiem z mediów a tym realnym. Sama nie wiem, co mnie podkusiło, by podejść, bo ja do odważnych nie należę, ale myślałam też o wielu moich czytelnikach, którzy pozytywnie odbierają książki Pani Marleny więc ją pozdrowiłam i od nich i dla nich też zdobyłam się na ten krok, który został uwieczniony tylko jednym marnym zdjęciem. 
Jakoś głupio było zajmować się fotografią przy tak serdecznym przyjęciu a nawet zaproszeniu na obiad w przyszłości :) 
Lekkim krokiem skierowaliśmy się po pożegnaniu na plac przed katedrą. 
I tu zwariowałam zupełnie! Samiuścy, samiusieńcy, żywej duszy, a taki klejnot tylko dla nas! Katedra tak jaśniała, że niemal nie widziałam pobliskich budynków. Miałam wrażenie, że to nie tylko reflektory, ale jakieś jej wewnętrzne światło ją przenika. Trudno mi dobrać słowa wobec radości, która mnie rozpierała przy spoglądaniu na nią. Żadna czekolada, ani inne łakocie, nie mogą się z nią równać. Ciekawy kontrast, bo mrok czyni wszystko mięciutkim, przytulnym, ale architektura nie poddaje się i geometrycznymi kształtami walczy o należny jej podziw.
Zostawię więc resztę milczeniu i nietypowym księżycom nad Orvieto.

Jeszcze tylko zapytam, czy następnego dnia też byście się obudzili przekonani, że cały ten dzień był tylko snem? 

Z NOTATNIKA SURREALISTY - cz.3

Nie napisałam koło czego przejeżdżaliśmy, by lekko utrudnić domyślenie się, że pojechaliśmy  na ... Awentyn.
Miałam wielką ochotę zobaczyć tamtejszy gaj cytrusowy z widokiem na Rzym i kilka "przyległości".
Obok bramy wejściowej wita fontanna Giacomo della Porta z olbrzymią antyczną maską.
Sam park widziałam kiedyś w maju, ale wtedy nie ozdabiają go pomarańczowe kule.
Zaś owe "przyległości" to między innymi panorama ścieląca się u stóp wzgórza dająca pojęcie o rozległości miasta, Florencja przy nim wypada delikatnie i subtelnie. Rzym jest po prostu wielki - każe zagapić się, chłonąć ogrom, podziwiać, aż po uczucie przytłoczenia. Topię się w jego widoku.
Zaraz do gaju przylega przedziwny kościół Santa Sabina. Jest olbrzymi i dziwnie nieproporcjonalny, co już widać z zewnątrz. Środkowa nawa rozdęła się do hali i dwie boczne nie tworzą z nią jakiegoś zgrabnego bazylikowego założenia. Za to ich o wiele niższy poziom pozwala dość dużym oknom na dostarczenie sporej ilości światła. Ja jednak wszystko wybaczam, każdą niezdarność, bo początki świątyni przypadają na V wiek, więc trzeba staruszce odpuścić moje "modernistyczne" wymagania.
Pozostańmy jeszcze chwilę w portyku, tak obecnie zabudowanym, że środkowy portal stał się bocznym i chyba jest nieużywany. Może to ze względu na oryginalne drzwi cyprysowe z V wieku? Już się domyślacie, że cichutko popiskiwałam z radości obcowania z taką sztuką? Najczęściej wspomina się o tych drzwiach ze względu na jedną scenę, w lewym górnym rogu. Traktuje się ją jako pierwsze przedstawienie Ukrzyżowanego. To i tak nie jest Chrystus w całym obolałym człowieczeństwie, jak zaczęto pokazywać Go w dziełach, głównie, gotyckich. Pierwsi chrześcijanie wyobrażali Jezusa jako Dobrego Pasterza, najpierw młodzieńca, potem brodatego, już dorosłego mężczyznę. Stąd taka niezwykłość malutkiej kwatery w drzwiach z Bazyliki św. Sabiny.
Jakość zdjęć czasami nie pozwala przyjrzeć się detalowi, gdyż nie mieliśmy więcej drobnych do automatu wrzutowego uruchamiającego dodatkowe oświetlenie,a  grupka niemieckich turystów przybyła ciut później pożałowała pieniędzy.
Jeszcze tylko polski akcent prze wejściem d wnętrza. Tablica poświęcona Jackowi Odrowążowi, który tam zaczynał swoją zakonną, dominikańską, drogę.
Jemu też dedykowano jedną z kaplic wewnątrz.
A dlaczego świątynię poświęcono Sabinie?
Bo postawiono ją na miejscu domu rzymskiego, w którym prawdopodobnie mieszkała poślubiona bogatemu Rzymianinowi Sabina. Nową religię poznała od swojej niewolnicy i nie chciała się wyrzec jej zasad podczas prześladowań za Hadriana. Po wielu torturach ucięto jej głowę, a w miejscu pochówku ustawiono kapliczkę. I właśnie w V wieku pewien ksiądz Piotr wybudował w tym miejscu kościół, ślad autorstwa (albo raczej inicjatywy) widoczny jest po dziś dzień, już we wnętrzu w mozaikowej inskrypcji mówiącej, że Piotr Ilyryjczyk postawił tę świątynię za czasów papieża Celestyna. Dwie kobiece postacie, niczym matrony rzymskie, symbolizują Stary i Nowy Testament.
W tak olbrzymiej, obecnie pustawej przestrzeni, donośnie musiały się rozchodzić słowa Grzegorza Wielkiego, głoszącego tu kazania. Przez wiele lat przybywali do Świętej Sabiny papieże, by kornie stanąć w Popielec do posypania głów.
W posadzce jest mnóstwo nagrobnych płyt, gdyż urządzono tu cmentarzysko dla zakonników.
Kościół jest cały czas w użytkowaniu, niemal płynnie od XIII wieku, kiedy przybył tu sam założyciel zakonu, aż po dziś miejscem zawiadują dominikanie. Mimo tego wydaje się być dosyć smętny i opuszczony, a co najmniej zaniedbany. Ratuje go cudowne światło miękko opatulające wszystkie wieki przebudowy i powrotu do stanu pierwotnego.
Ponoć w ogrodzie klasztornym rośnie jeszcze drzewo pomarańczowe posadzone przez św. Dominika, ale czy to ten ogród widziałam przez dziurę w murze naprzeciw wejść do kościoła?
Opracowując zdjęcia do tej części rzymskiej wyprawy, kwiknęłam głośno śmiechem. Otóż, gdy zajrzałam przez owalną dziurę i zobaczyłam fontanienkę, pomyślałam, że dziwna ta siedząca panienka, jak na klasztorny wirydarz. W domu przyjrzałam jej się baczniej i zobaczyłam:
Oj! Wzroku, który mnie mamisz! Z lornetką mam jeździć?
Zaraz nieopodal otwartymi drzwiami zapraszał kościół św. Bonifacego i Aleksego. Według księdza Wincentego Smoczyńskiego (w przewodniku z 1902 roku) młoda i bogata pani rzymska wybudowała mały kościółek na cześć św. Bonifacego, męczennika zabitego w 307 roku w Tarsie. Sama rozdała swój majątek i po trzynastu latach pokutniczego życia umarła, została pochowana obok świętego. Krypta z ich zwłokami znajduje się pod ołtarzem, ale była zamknięta.
W V wieku papież Innocenty I wykorzystał zabudowania pałacowe senatora rzymskiego Eufemianusa i połączył budowle w jedną świątynię na cześć syna tegoż senatora Aleksego. Czy to imię Wam coś mówi? Czy jeszcze w szkołach uczy się o anonimowej średniowiecznej "Legendzie o św. Aleksym" jako przykładzie starej polszczyzny? Nie będę jej tu streszczać, bo całą podlinkowałam z jednej strony internetowej. Otóż w tym kościele zachowano drewniane schody uważane za te, pod którymi 17 lat leżał, nierozpoznany przez ojca, święty asceta. Pośrodku kościoła, między nawą środkową a boczną, umieszczono jeszcze jeden obiekt związany ze św. Aleksym - studzienkę z której czerpał wodę.
Sam kościół mało porywający, choć nie wszyscy chyba mają o nim takie zdanie, bo widać, że obecnie upodobały go sobie młode pary. Ciekawe, czy przypadkiem nie działa tu jakiś zabobonny odruch, gdyż patron kościoła zniknął z domu w przeddzień swojego ślubu, więc może w ramach przekory właśnie najbezpieczniej tu zawierać sakrament małżeństwa? Dla trwałości związku i w ogóle doprowadzenia do niego.
Jeszcze kilka kroków dalej znajduje się rezydencja Wielkiego Mistrza Kawalerów Maltańskich. Wejścia tam nie ma, ale można zajrzeć przez dziurkę od klucza, by zobaczyć:
Naprzeciwko pilnie strzeżona zatopiła się w promieniach zachodzącego słońca Ambasada Egipska przy Stolicy Apostolskiej.
Zachód słońca nie musi oznaczać końca wycieczki. Jest około osiemnastej. Do domu pozostały 3,5 godziny drogi, zastępstwo na Mszy św. zostało uprzednio przygotowane, to gdzie jeszcze w takim razie zajrzymy?
Pomysłodawcą wyprawy był Krzysztof, więc zdałam się na jego decyzję.
A był nią wyjazd z Rzymu i wstąpienie na czekoladę po drodze do ...
No właśnie! Dokąd?
Kto pierwszy odgadnie miejsce postoju, temu podeślę kilka torebek czekolady do picia oraz audiobooka mojej drugiej książki. Proszę wpisywać komentarze, jeśli ktoś nie jest zalogowany na googlowskim koncie, może to uczynić jako "anonim", ale oczywiście podpisać się w tekście. Zupełny anonim odpada. Dopiero po ukazaniu się prawidłowej odpowiedzi umieszczę czwartą i ostatnią część "Z notatnika surrealisty". Do Waszej dyspozycji autostrada A1 wiodąca nas do Pistoi.

faktycznie zapomniałam
c.d.n.

czwartek, 13 stycznia 2011

Z NOTATNIKA SURREALISTY - cz.2

ja południe a my mamy za sobą podróż do Rzymu i wystawę poświęconą Bibliotece Watykańskiej. Nie będziemy wracać od razu do domu, a poza tym grzechem byłoby nie zajrzeć do Bazyliki św. Piotra.
Zacznijmy jednak od Placu św. Piotra, bo wiem, że niektórzy z Was lubią szopki.
A w Bazylice chciałabym zatrzymać Wasz wzrok tylko w dwóch miejscach. Jedno to ... druga szopka. Tłumaczyć wielce nie trzeba. Znowu szopka, ale bardziej precyzyjna, z efektami świetlnymi i dźwiękiem.
Nagrałam krótki filmik, jakość byle jaka, ale chciałam uwiecznić ruchomość pewnych elementów.
Za to drugie miejsce wymaga większej ilości słów, mam nadzieję, że nie opowiem Wam historyjki powszechnie znanej.
Chodzi o konfesję Św. Piotra. Wszyscy zapewne znamy poskręcane kolumny wspierające baldachim, dzieło Berniniego, postawione nad grobem pierwszego papieża. Kolumny wspierają baldachim, ale nie stoją bezpośrednio na posadzce i właśnie o bazach kolumn chciałam Wam napisać. Na pierwszy rzut oka marmurowe płaskorzeźby wydają się być takie same, dominuje w nich herb papieża Urbana VIII z rodu Barberini, rodu który symbolizują pszczoły. Otóż ów papież miał ukochaną siostrzenicę, która akurat w tym czasie urodziła dziecko. Idąc z lewej strony, zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, zobaczymy historię ... porodu. Najpierw twarz kobiety spokojnej z radością oczekującej na pojawienie się potomka. Jej brzuch to dokładnie pole z pszczołami, jest jeszcze napięty. Potem zaczynają się bóle, chwile wytchnienia i dalsze parcie. Na końcu brzuch wiotczeje, a w miejscu twarzy kobiety pojawia się dziecko.
U mnie kolejność dowolna :) 
I to tyle z Bazyliki. Oczywiście poszliśmy jeszcze do grobów papieskich na krótką modlitwę a potem ...
No właśnie? Co potem?
Krzysztof przypomniał sobie, że miał mi pokazać miejsce zamachu na Jana Pawła II upamiętnione skromną tablicą bezpośrednio w bruku Placu Św. Piotra.
I z kolei za moją namową udaliśmy się koło...
na ...
Ale bez kawy ani rusz, tzn. Krzysztof ani rusz, więc ja sobie czekałam gapiąc się wkoło.

c.d.n.


Z NOTATNIKA SURREALISTY - cz.1

W potocznym języku przyjęło się uważać za surrealistyczne coś, co jest nierealne czy niedorzeczne, coś co przypomina marzenia senne.
Wyjątkowo uprzedzam całą treść wpisu, i to nie jednego, gdyż stawiam tezę, że wtorek 11 stycznia mi się przyśnił. Takie przynajmniej miałam nieodparte wrażenie następnego dnia i gdyby nie te fotografie, to ...
Postaram się w najbliższych wpisach udowodnić, nie tylko samej sobie, że taki dzień owiewa oniryczna nuta.
Pobudka 4:30.
Wyjazd dokładnie 5:30
Pora nieludzka, ale cel pomaga otworzyć oczy, zwłaszcza Krzysztofowi jako kierowcy. Cierp ciało, coś chciało. To on wszak jest maniakiem zjawiska nazywanego książką. I to nie myślę akurat o czytaniu, choć czyta, i owszem, ale chodzi mi też o szersze spektrum: wygląd ksiąg, wykonanie, przechowywanie, funkcjonowanie, bibliotek, itp. U siebie na monitorze, jako wygaszacza ekranu, używa pokazu slajdów ze zdjęciami różnych bibliotek.
Dokąd więc mknęliśmy Autostradą Słońca? Do Rzymu! Sama droga w tę i z powrotem do zwyczajnych nie należała. Za przyczynkiem informacji na tablicach świetlnych nad autostradą, Isoradio podającego komunikaty drogowe i GPS znaleźliśmy się przy Lago Trasimeno, które owiane porannymi mgłami ładnie wpisało się i zapowiedziało niezwykłość dnia. Bo to tak jak we śnie, zmiana miejsc następuje płynnie i niemal nie jesteśmy nią zaskoczeni. Objazd był spowodowany wypadkiem w okolicach Fabro, który zablokował zupełnie przejazd.
Zawsze się zarzekałam, że na jeden dzień jechać do Rzymu to mordęga, ale nie mamy teraz czasu, by zniknąć na dłużej, a wystawa Biblioteki Watykańskiej czynna jest tylko do końca miesiąca.
No to już prawie wszystko wiadomo.
Udało się nam zajechać na zarezerwowaną godzinę zwiedzania.
Na wystawę "Poznać Bibliotekę Watykańską. Historia otwarta na przyszłość" wchodzi się z lewego ramienia kolumnady Berniniego.
Okazało się, że wchodzi się pewnymi grupami, gdyż całość jest nie tylko do oglądania, dotykania, ale i do słuchania. Na szczęście musieliśmy poczekać na grupę 8 latków, której rozdawano słuchawki, więc w tym czasie buszowałam po faksymilach wystawionych w pierwszej sali. Jestem zaskoczona, że dano je tak spokojnie do wglądu, bo niby to tylko kopie, ale wykonane mistrzowsko przy użyciu fotografii i oprawione z pełnym pietyzmu kunsztem introligatorskim. Tam , gdzie w oryginale były jakieś tłoczenia na kartach, to i tu się pojawiały. Taki rodzaj kopii jest niezwykle kosztowny i sięga kilku tysięcy euro za jeden egzemplarz. Słuchawki, które dano nam na uszy odtwarzały dźwięk bardzo dobrej jakości, więc gdy rozległy się pierwsze słowa pana z ekranu uciszającego zwiedzających, miało się wrażenie, że to specjalnie dla naszej grupy, ku uciszeniu dzieciaków.
Z ekranu? A tak. W kilku salach umieszczono ekrany, na których oglądaliśmy pokazy uzupełniające wystawę. Czasami były to bardzo praktyczne wiadomości, czasami rozważania na temat słowa pisanego, wartości wiedzy, zahaczające o filozoficzne wywody. Słowom towarzyszyły efekty dźwiękowe i bardzo ciekawy podkład muzyczny nadający całości lekko drapieżnego i tajemniczego charakteru.
Przeszliśmy do sali związanej z historią Biblioteki.
Na ścianach powieszono kilka portretów kardynałów, z różnych epok, zarządzających tą instytucją, herby z kolei ich wszystkich. Jeden portret autorstwa Natalii Tsarkowej zweryfikowaliśmy niebawem, gdy zobaczyliśmy na żywo Kardynała Farinę -obecnego dyrektora Biblioteki.

Mogliśmy przyjrzeć się też grafikom z przedstawieniami zabudowań bibliotecznych i różnym starym dokumentom związanym z funkcjonowaniem szacownego przybytku.
Zawsze poruszają mnie manuskrypty, poświęcono im osobną salę. W gablotach za szybą  umieszczono nie tylko faksymile, ale i oryginalne księgi. Naszym oczom ukazała się bulla papieska ustanawiająca pierwszy Rok Jubileuszowy 1300 roku, fragmenty Biblii, różnych kazań, strony z cudnie ilustrowanych modlitewników, listy znanych osobistości, lekcjonarze, wycinki Koranu, Sutry.
Osobno zestawiam dwie księgi skrajne rozmiarami. Dla porównania wielkości: przy jednej palec Krzysztofa, przy drugiej mała dziewczynka.
Przy okazji zwróćcie uwagę, że dziecko to robi zdjęcie, wykazuje zainteresowanie tym, co ogląda. W ogóle ta grupa była bardzo zainteresowana wystawą. Gdy komuś słuchawki się popsuły, a raczej gdy sobie przycisnął przypadkiem jakiś nieodpowiedni przycisk, szedł natychmiast do pani obsługującej, bo chciał słyszeć komentarze. Spodziewałabym się po takich maluchach większego harmideru, braku koncentracji, niewielkiego zainteresowania eksponatami.
I nastała era druku. Te pierwsze wydruki żywo przypominają manuskrypty. Podobna kompozycja tekstu i ilustracji. Często brak karty tytułowej.
Ciekawy jest źródłosłów określenia takiej formy książki - inkunabuł, czyli powijaki, kołyska (z łac. incunabula). Biblioteka Watykańska ma 70% wszystkich zachowanych na świecie inkunabułów!
Nie mogło zabraknąć na takiej wystawie rysunków i grafik z fascynującymi mapami na czele.
Zwróciliście uwagę na rycinę w prawym dolnym rogu, na pewną część kolumnady, która nie istnieje? Tak miała wyglądać według pierwotnego projektu Berniniego. Jedna sekcja zaskakuje zawartością  - są to monety i medale. Nie jestem numizmatykiem, ale rozważania o srebrnikach wręczonych Judaszowi wywarły na mnie wielkie wrażenie. Otóż udowodniono, że tą monetą był najprawdopodobniej sykl ( a nie denar) bity w Tyrze. Przeliczając wartość pewnych usług w tamtych czasach na obecne wyszło naukowcom, że Jezus Chrystus został sprzedany za ok 13000 €!
Przewrotna była też volta myślowa łącząca kształtem "pramonetę" republiki rzymskiej "aes signatum" czyli sygnowany spiż (z trójzębem) z obecnie jakże rozpowszechnioną "postmonetą", czyli kartą kredytową.
W ostatnim pomieszczeniu przedstawiono niektóre narzędzia z laboratorium konserwatorskiego. Specjalistyczny sprzęt do zapisu cyfrowego zbiorów, pigmenty, matryce do tłoczenia, a wśród nich ta z herbem Jana Pawła II.
I to tylko tyle, albo aż tyle. To nie jest całość wiedzy zdobytej na wystawie. Uzupełnia ja wyśmienicie katalog, lecz zdaję sobie sprawę, że napisałam i tak wiele.
Prawdziwą Bibliotekę Watykańską mogą nawiedzić nieliczni szczęśliwcy. Zajrzeć do jej katalogów możecie i Wy, oto Biblioteca Apostolica Vaticana , której półki liczy się na dziesiątki kilometrów.


c.d.n.

środa, 12 stycznia 2011

NIEDZIELA W SZPITALU

W sobotę kręgosłup wystraszył mnie, że niedzielę spędzę w pozycji horyzontalnej. Twardo więc leżałam i ... udało się, w niedzielę obudziłam się zapomniawszy o bólu, więc zaczęłam główkować, gdzie by tu się wybrać. Najpierw rozważałam festę etruską nieopodal Lukki, ale znając włoskie "wiele hałasu o nic", jak bym nazwała nadmierne nadawanie ważności nawet byle jak zorganizowanym i nijakim imprezom, szukałam dalej. Wyjątkowo nie gnało mnie do Florencji, więc może Siena? Może w końcu muzeum? Tylko które? Katedralne zwiedziłam dwa razy. Czas na coś nowego. Pinacoteca? Museo Civico? Pinacoteca!
Zmieniliśmy parking Z San Marco, gdzie zazwyczaj parkowaliśmy, na Santa Caterina i okazało się, że po skorzystaniu z ruchomych schodów nieopodal, już kilka kroków dzieliło nas od katedry. Jak mało turystów! Ale nie wchodzimy. Krzysztof coś się krzywił na muzeum, miał ochotę tylko się poszwendać po Sienie. Moje plany legły jednak w gruzach nie z tego powodu. Otóż Pinacoteca Nazionale jst w niedziele czynna tylko do 13.00. No to może w końcu bym zobaczyła SMS.
Nie, nie. Nic z tego. Nie myślcie o telefonach. To skrót od Santa Maria della Scala. Przypomina się Wam opera w Mediolanie? Mnie tak, ale potem odzywa się cichy chichot, bo nie znając kiedyś ni w ząb włoskiego, nie skojarzyłabym nazwy tak szacownego przybytku z drabiną (la scala). No, dobrze, mogą to też być schody, ale w przypadku sieneńskiej budowli, sądząc po herbach, chodzi o drabinę. Choć i tu mam wątpliwości, bo dawniej miała określenie łacińskie "naprzeciw dużych schodów Kościoła", które wszak prowadzą do katedry.

Wróćmy jednak do początków. Co to za szpital? Właściwie u źródeł jego założenia przez kanoników katedralnych  (około X wieku) nie było lecznictwo, tylko chęć bezpłatnej gościny dla pielgrzymów wędrujących Via Francigena. Taka struktura miała nazwę pochodzącą z greki - ksenodochium - później tego typu instytucję można by nazwać gospodą, schroniskiem dla podróżnych. Inna odnoga tej myśli przerodziła się w hospicjum no i szpital. I nie tylko szpital, ale i przytułek dla dzieci czy biedoty.
Wchodzimy do współcześnie istniejącego tam muzeum.. Krzysztof zajrzał ze mną do pomieszczenia z kasami i sklepem z pamiątkami, żeby tylko się zorientować, ile czasu zajmie mi zwiedzanie. Zaczął się łamać i nawet sam poprosił, bym podała kilka powodów, dla których ma zostać. Nie znałam tych pomieszczeń, trochę tylko wiedziałam wcześniej, nie miałam pojęcia, jakie eksponaty można tam zobaczyć. Ale wiem, że Krzysztof bardzo lubi stare oryginalne wnętrza, miałam więc nadzieję, że znajdzie jakiś kąsek dla siebie. Dał się przekonać.
Jestem zachwycona tym, co zobaczyłam. Miałam wrażenie, że wędruję po jakimś niebywałym labiryncie, pełnym jeszcze cieni osób, które przez wieki pojawiały się wśród tych murów. Ponieważ w całym muzeum jest zakaz fotografowania,  dla lepszego wyobrażenia odsyłam na stronę internetową muzeum (także w wersji angielskiej).
Pani w kasie biletowej poleciła nam od razu skierować się do części archeologicznej, gdyż niebawem miała być już zamknięta. Ba! Ale gdzie ona jest? Wiemy tylko, że mamy zejść w dół, więc szukamy schodów (mogli kazać schodzić ludziom po drabinie, nieprawdaż?). Oznaczenia wymagają niezłej umiejętności czytania rzutów poziomych. Na pierwszym napotkanym planie wyszukaliśmy gęstą siatkę schodów i jakoś je odnaleźliśmy.
A to Ci niespodzianka! Zrezygnowałam z imprezy i wystawy etruskiej a tu skarby prawdziwe. Muzeum archeologiczne jest poświęcone głównie etruskiej sztuce sepulkralnej. Jak dotąd widziałam tylko muzeum w Cortonie, ale słabo zapisało się w mojej pamięci. Niestety nie miałam wtedy jeszcze nawyku zapisywania na bieżąco wrażeń z podróży. Porażająca odległość w czasie. Misterna praca, chciałoby się zobaczyć ówczesny świat.
Ten jeden dział wystarczyłby mi za całe muzeum, ale przed nami ciekawe pomieszczenia pewnych bractw. Tajemniczo, ciekawie.Wydawało się, że zeszliśmy do najgłębszych podziemi, ale gdy wyjrzałam przez okno Kompanii Św. Katarzyny Nocą (nazwa się wzięła od zwyczaju świętej, która w nocy przychodziło opiekować się chorymi) zobaczyłam jeszcze parę pięter w dół. Wyjaśnienie pojawiło się gdzieś później na starych fotografiach oraz na stronie początkowej szpitala. Latem widziałam tył zabudowań i zastanawiałam się, co to z misz-masz budowlany. A gdzieś wśród starych zdjęć zobaczyłam w tych samych oknach pielęgniarki i pacjentów.
Myszkowaliśmy przez nikogo niepilnowani. Na poziomie parteru (od strony katedry), już ze strażnikami, zdumiewa wielka sala noclegowa dla pielgrzymów cała w barwnych freskach. Jak przystało na amatorkę sztuk dawnych oko zatrzymałam na XV wiecznych dziełach Domenico di Bartolo. Ileż tam detalu, ileż informacji o współczesnych malarzowi czasach, ubiorach, przedmiotach, itd.
Część pomieszczeń zajmują tymczasowe wystawy. A to z grafikami Picasso, a to z odrestaurowanymi dziełami będącymi w posiadaniu Fundacji Monte dei Paschi.
Zróżnicowanie wystaw nie sprzyja dobremu odbiorowi, mam mętlik w głowie. Ani słowem, na przykład,. nie wspomniałam o dwóch wozach triumfalnych używanych podczas Palio.
Nie myślcie, że mnie to zniechęciło, o nie! Po prostu trzeba jeszcze kiedyś wrócić i powolutku przyswoić sobie całą niezwykłość Ospedale Santa Maria della Scala.
Po wyjściu z muzeum naszym oczom ukazała się wieczorna, jeszcze świąteczna, Siena. Zapraszam więc na spacer jej uliczkami.
Zapomniałabym napisać o jeszcze jednym odkryciu. Otóż chcieliśmy jeszcze wstąpić do św. Katarzyny. Dzwony wzywały akurat na Mszę św., ale po podejściu do kościoła San Domenico ze zdziwieniem zobaczyliśmy zamknięte wszystkie drzwi. Poszliśmy więc na tyły świątyni, by zrobić stamtąd wieczorne zdjęcie widocznej na drugim wzgórzu katedry i wieży ratuszowej.
Dzięki zachłanności na takie widoki odkryliśmy osobne wejście do ? Hmm. Chyba krypty pod kościołem? To tam zapraszano ludzi na wieczorną Mszę św.
No popatrzcie, jak to dobrze ciągle gdzieś nos wściubiać. Inaczej ominąłby nas widok gotykiem sklepionego pomieszczenia.
Potem wystarczyło zejść schodami w dół i znaleźliśmy się na parkingu. Czas wracać do domu, bo czas znowu mnie omotał i trzyma w szponach. A już czeka na mnie następny długi wpis. Kiedyż, ach kiedyż!?

środa, 5 stycznia 2011

SEZON NA CZEKOLADĘ

Dobrze, że na okres świąteczny odłożyłam na bok dietę, niestety moje boki za małe nie są i ciągle jeszcze mogą niejedną dietę udźwignąć. Nie będę się tym stresować, gdy czas na słodkości, których kilka zaczęło Nowy Rok. Mmm, przyjemnie, słodko, pysznie!
Od kilku miesięcy wybierałam się do położonego 45 minut drogi od domu Buti.
Miasteczko nie bryluje w przewodnikach. Skąd więc pomysł? Jedna z moich czytelniczek znalazła nieopodal miejsce na wakacje. Z samego noclegu nie była zadowolona, ale Buti uważała za warte odwiedzenia. Na początku trudno to zrozumieć,  bo przyjechaliśmy zimą, 1 stycznia, w dodatku w porze sjesty. Musiałam wziąć poprawkę na porę roku, która przygasza barwy i zniechęca do dłuższego snucia się po ulicach. Niewiele kwiatów, za to jedne spostrzegłam z nadzieją na ciepło.Leszczyna? Już kwitnie?
Mało tu bardziej kojarzonych z Toskanią kamiennych budynków, królują wielobarwne, niestety najczęściej zaniedbane domy.
Główny plac miasteczka skojarzył mi się z latami sześćdziesiątymi XX wieku, specyficzna atmosfera obecnie podupadających barów  i do tego olbrzymi głośnik na budynku. Właściwie to można by tu spokojnie nakręcić filmy z jeszcze wcześniejszej epoki neorealizmu włoskiego.
Podejrzewam tylko, że  byłyby problemy z oryginalną ścieżką dźwiękową, bo prawie cały czas towarzyszył nam głośny szum górskich strumieni.
Górskich?
Ano tak, zapomniałam napisać, że Buti leży wtulone w podnóże Gór Pizańskich, tuż nad nim króluje Monte Serra (917 m n.p.m.). Każdy, kto jechał autostradą A11, zna widok szczytu upstrzonego wszelkiej maści antenami. To właśnie ta góra.

Mieszkańcy zajmują się produkcją oliwy, więc wysoko, najwyżej jak się da, srebrzą się gaje oliwne.
Innym znanym zawodem jest tam koszykarstwo, czego dowodów długo nie trzeba było szukać.
Buti podzielone jest na sześć dzielnic, które niebawem już, bo 23 stycznia, staną w szranki o palio, czyli sztandar. Tak jak w Sienie, i tu przedstawiciele dzielnic ścigają się na koniach. Niektóre sztandary zobaczyłam w kościele św. Franciszka, do którego zapraszała kartka przed świątynią zachęcająca do obejrzenia szopki.
Szopka dosyć przeciętna, ale sztandary warto obejrzeć. Wyżywa się na nich jakaś lokalna artystka.

Budynek chyba nieużywany, nie zauważyłam śladów nabożeństw. Nacieki wielu epok zasłoniły romanizm, głównie na zewnątrz można znaleźć ciekawe elementy, a właściwie na wieży. Na razie nie rozgryzłam, co ma oznaczać "krasnal" z łańcuchem w dłoni. Jeszcze wyżej nad nim wypatrzyłam maskę i jakiegoś zwierzaka. Ciekawe, bo umieszczone są według niezrozumiałego klucza, skąd akurat tam?
Szukając informacji o Buti znalazłam zdjęcia jakiegoś kościoła z romańską absydą, ale nie udało się nam na niego trafić. Z zewnątrz zobaczyliśmy za to Pieve Jana Chrzciciela oraz kaplicę św.Mikołaja.
A od wewnątrz jeszcze jeden kościół św. Rocha, który mieści się w przedziwnym miejscu. Otóż Buti miało swoje lata świetności chyba w średniowieczu i po nich pozostało zupełnie odrębne borgo. Góruje nad miasteczkiem, odcina się kamieniami od tynków, wydaje się być zupełnie opustoszałe.
Z daleka widać wołające o mieszkańców ziejące pustką okna. Przedziwne miejsce, odrębna tkanka o nazwie Castell Tonini. Aż żal serce ściska, gdy się patrzy na gotyckie okna i tak charakterystyczne zakończenia muru z machikułami i krenelażem.
W tym samym kierunku drogowskazy wiodą do willi medycejskiej, ale konia z uprzężą temu, kto mi pokaże ten budynek. Obeszliśmy mur z napisem "villa medicea", ale jedyna brama w nim cała była przysłonięta blachą i nie wpuszczała ciekawskiego wzroku. Usiłowałam zajrzeć tam przez mur z parkingu powyżej, ale nie znalazłam choćby zalążka tego co na jej stronie internetowej.
Za dużo turystycznych niepowodzeń plus jakiś rzadko spotykany gdzie indziej brud i zapomnienie, kazały szukać pocieszenia w detalach,a tych na szczęście nigdy nie brakuje.
Trzeba będzie tu wrócić o dogodniejszej porze roku, gdy zniknie smętny mikołaj przypominający raczej postać wracającego po hulaszczym Sylwestrze, niż zakradającego się do domu dostarczyciela prezentów.

To jednak nie był koniec naszych planów wycieczkowych, chcieliśmy wstąpić do jakiegoś większego miasta na czekoladę. Wybór nie był trudny, bo tylko kilkanaście kilometrów dalej znajdowała się Piza. Z tym że te kilometry to w większości typ trasy zwanej przeze mnie jelitową, ze względu na duże podobieństwo na mapie do wnętrza żywego organizmu. Gdy wspięliśmy się autem na bardzo słuszną wysokość widok wzbudził we mnie żal, że mam taki niedoskonały aparat fotograficzny do dyspozycji. On słabo radzi sobie z dużą ilością planów, które wachlarzem rozłożyły się u naszych stóp. Tyle powietrza! Tyle przestrzeni!
A potem z drugiej strony już mniej planów, bo w tle zastąpiło je morze z zachodzącym słońcem. Świecąc prosto w oczy usiłowało schować brzydotę Livorno - skutecznie. Nie chciało też ujawnić, gdzie jest Plac Cudów - bezskutecznie.
Jechaliśmy przez Calci, więc choć na chwilę zatrzymaliśmy się, by przynajmniej z zewnątrz zobaczyć Certosa di Pisa. Trudno było spodziewać się otwartego Muzeum Historii Naturalnej, tam się mieszczącego, w końcu pracownicy też musieli odespać poprzednią noc.
Tylko koty przyzwyczajone do nocnych zajęć spokojnie pełniły honory domu, nie przejmowały się mottem znad bramy że jedynym błogosławieństwem jest błogosławiona samotność (w swobodnym tłumaczeniu), choć pies raczej uznał ich prawo do zasiedzenia, ludzie mniej respektowali błogosławieństwo samotności i urządzili tam sobie miejsce spacerowe.
Ale tylko poza murami, które zazdrośnie kryły dawny klasztor przed wzrokiem ciekawskich.
Jeszcze koniecznie muszę zajrzeć do Pieve dei Santi Giovanni ed Ermolao z romańską fasadą.
No nie mogę sobie odpuścić. Iii tam szopka, iii tam wnętrze zadbane, pomalowane ...
Ale ta chrzcielnica! Sami rozumiecie. No, słodycz sama romańska.
Czekolada wzywa.
Wzdłuż akweduktu (ponoć z czasów medycejskich), koło ślicznego gotyckiego kościółka popularnie zwanego Spina, dojechaliśmy do Placu Cudów.
No i faktycznie poszliśmy na czekoladę, pyszną, ciepłą i pod Krzywą Wieżą. Bardzo ważne było dla mnie miejsce, bo miło pomyśleć 1 stycznia 2011 roku, że kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście, lat wcześniej nie umieściłabym tego w kategorii marzeń do spełnienia. Podejrzewam, że jako dziecko nie miałam nawet pojęcia, że czekoladę można pić, hi hi hi.
Na chwilę zajrzeliśmy do katedry, miło było ją zobaczyć w funkcji podstawowej, właśnie odbywało się nabożeństwo.
Żeby więc nie przeszkadzać, wyszliśmy.
Dłuższą chwilę usiłowałam złapać cienie na baptysterium, gdzieś pomiędzy nimi zabłąkał się i mój. Zgadniecie który?
To już był koniec dnia, ale nie słodkości w tym wpisie.
Zaraz w niedziele w bardzo słodkim towarzystwie wybraliśmy się na spacer nad morze.
A potem do zawsze słodkiej Lukki całej ustrojonej w Święta Bożego Narodzenia.
I co? Słodko? Nie zemdliło Was? No to proponuję łyk ciepłej czekolady, wszak sezon na nią trwa.