Dobrze, że na okres świąteczny odłożyłam na bok dietę, niestety moje boki za małe nie są i ciągle jeszcze mogą niejedną dietę udźwignąć. Nie będę się tym stresować, gdy czas na słodkości, których kilka zaczęło Nowy Rok. Mmm, przyjemnie, słodko, pysznie!
Od kilku miesięcy wybierałam się do położonego 45 minut drogi od domu Buti.
Miasteczko nie bryluje w przewodnikach. Skąd więc pomysł? Jedna z moich czytelniczek znalazła nieopodal miejsce na wakacje. Z samego noclegu nie była zadowolona, ale Buti uważała za warte odwiedzenia. Na początku trudno to zrozumieć, bo przyjechaliśmy zimą, 1 stycznia, w dodatku w porze sjesty. Musiałam wziąć poprawkę na porę roku, która przygasza barwy i zniechęca do dłuższego snucia się po ulicach. Niewiele kwiatów, za to jedne spostrzegłam z nadzieją na ciepło.Leszczyna? Już kwitnie?
Mało tu bardziej kojarzonych z Toskanią kamiennych budynków, królują wielobarwne, niestety najczęściej zaniedbane domy.
Główny plac miasteczka skojarzył mi się z latami sześćdziesiątymi XX wieku, specyficzna atmosfera obecnie podupadających barów i do tego olbrzymi głośnik na budynku. Właściwie to można by tu spokojnie nakręcić filmy z jeszcze wcześniejszej epoki neorealizmu włoskiego.
Podejrzewam tylko, że byłyby problemy z oryginalną ścieżką dźwiękową, bo prawie cały czas towarzyszył nam głośny szum górskich strumieni.
Górskich?
Ano tak, zapomniałam napisać, że Buti leży wtulone w podnóże Gór Pizańskich, tuż nad nim króluje Monte Serra (917 m n.p.m.). Każdy, kto jechał autostradą A11, zna widok szczytu upstrzonego wszelkiej maści antenami. To właśnie ta góra.
Mieszkańcy zajmują się produkcją oliwy, więc wysoko, najwyżej jak się da, srebrzą się gaje oliwne.
Innym znanym zawodem jest tam koszykarstwo, czego dowodów długo nie trzeba było szukać.
Buti podzielone jest na sześć dzielnic, które niebawem już, bo 23 stycznia, staną w szranki o palio, czyli sztandar. Tak jak w Sienie, i tu przedstawiciele dzielnic ścigają się na koniach. Niektóre sztandary zobaczyłam w kościele św. Franciszka, do którego zapraszała kartka przed świątynią zachęcająca do obejrzenia szopki.
Szopka dosyć przeciętna, ale sztandary warto obejrzeć. Wyżywa się na nich jakaś lokalna artystka.
Budynek chyba nieużywany, nie zauważyłam śladów nabożeństw. Nacieki wielu epok zasłoniły romanizm, głównie na zewnątrz można znaleźć ciekawe elementy, a właściwie na wieży. Na razie nie rozgryzłam, co ma oznaczać "krasnal" z łańcuchem w dłoni. Jeszcze wyżej nad nim wypatrzyłam maskę i jakiegoś zwierzaka. Ciekawe, bo umieszczone są według niezrozumiałego klucza, skąd akurat tam?
Szukając informacji o Buti znalazłam zdjęcia jakiegoś kościoła z romańską absydą, ale nie udało się nam na niego trafić. Z zewnątrz zobaczyliśmy za to Pieve Jana Chrzciciela oraz kaplicę św.Mikołaja.
A od wewnątrz jeszcze jeden kościół św. Rocha, który mieści się w przedziwnym miejscu. Otóż Buti miało swoje lata świetności chyba w średniowieczu i po nich pozostało zupełnie odrębne borgo. Góruje nad miasteczkiem, odcina się kamieniami od tynków, wydaje się być zupełnie opustoszałe.
Z daleka widać wołające o mieszkańców ziejące pustką okna. Przedziwne miejsce, odrębna tkanka o nazwie Castell Tonini. Aż żal serce ściska, gdy się patrzy na gotyckie okna i tak charakterystyczne zakończenia muru z machikułami i krenelażem.
W tym samym kierunku drogowskazy wiodą do willi medycejskiej, ale konia z uprzężą temu, kto mi pokaże ten budynek. Obeszliśmy mur z napisem "villa medicea", ale jedyna brama w nim cała była przysłonięta blachą i nie wpuszczała ciekawskiego wzroku. Usiłowałam zajrzeć tam przez mur z parkingu powyżej, ale nie znalazłam choćby zalążka tego co na jej stronie
internetowej.
Za dużo turystycznych niepowodzeń plus jakiś rzadko spotykany gdzie indziej brud i zapomnienie, kazały szukać pocieszenia w detalach,a tych na szczęście nigdy nie brakuje.
Trzeba będzie tu wrócić o dogodniejszej porze roku, gdy zniknie smętny mikołaj przypominający raczej postać wracającego po hulaszczym Sylwestrze, niż zakradającego się do domu dostarczyciela prezentów.
To jednak nie był koniec naszych planów wycieczkowych, chcieliśmy wstąpić do jakiegoś większego miasta na czekoladę. Wybór nie był trudny, bo tylko kilkanaście kilometrów dalej znajdowała się Piza. Z tym że te kilometry to w większości typ trasy zwanej przeze mnie jelitową, ze względu na duże podobieństwo na mapie do wnętrza żywego organizmu. Gdy wspięliśmy się autem na bardzo słuszną wysokość widok wzbudził we mnie żal, że mam taki niedoskonały aparat fotograficzny do dyspozycji. On słabo radzi sobie z dużą ilością planów, które wachlarzem rozłożyły się u naszych stóp. Tyle powietrza! Tyle przestrzeni!
A potem z drugiej strony już mniej planów, bo w tle zastąpiło je morze z zachodzącym słońcem. Świecąc prosto w oczy usiłowało schować brzydotę Livorno - skutecznie. Nie chciało też ujawnić, gdzie jest Plac Cudów - bezskutecznie.
Jechaliśmy przez Calci, więc choć na chwilę zatrzymaliśmy się, by przynajmniej z zewnątrz zobaczyć Certosa di Pisa. Trudno było spodziewać się otwartego Muzeum Historii Naturalnej, tam się mieszczącego, w końcu pracownicy też musieli odespać poprzednią noc.
Tylko koty przyzwyczajone do nocnych zajęć spokojnie pełniły honory domu, nie przejmowały się mottem znad bramy że jedynym błogosławieństwem jest błogosławiona samotność (w swobodnym tłumaczeniu), choć pies raczej uznał ich prawo do zasiedzenia, ludzie mniej respektowali błogosławieństwo samotności i urządzili tam sobie miejsce spacerowe.
Ale tylko poza murami, które zazdrośnie kryły dawny klasztor przed wzrokiem ciekawskich.
Jeszcze koniecznie muszę zajrzeć do Pieve dei Santi Giovanni ed Ermolao z romańską fasadą.
No nie mogę sobie odpuścić. Iii tam szopka, iii tam wnętrze zadbane, pomalowane ...
Ale ta chrzcielnica! Sami rozumiecie. No, słodycz sama romańska.
Czekolada wzywa.
Wzdłuż akweduktu (ponoć z czasów medycejskich), koło ślicznego gotyckiego kościółka popularnie zwanego Spina, dojechaliśmy do Placu Cudów.
No i faktycznie poszliśmy na czekoladę, pyszną, ciepłą i pod Krzywą Wieżą. Bardzo ważne było dla mnie miejsce, bo miło pomyśleć 1 stycznia 2011 roku, że kilkadziesiąt, a nawet kilkanaście, lat wcześniej nie umieściłabym tego w kategorii marzeń do spełnienia. Podejrzewam, że jako dziecko nie miałam nawet pojęcia, że czekoladę można pić, hi hi hi.
Na chwilę zajrzeliśmy do katedry, miło było ją zobaczyć w funkcji podstawowej, właśnie odbywało się nabożeństwo.
Żeby więc nie przeszkadzać, wyszliśmy.
Dłuższą chwilę usiłowałam złapać cienie na baptysterium, gdzieś pomiędzy nimi zabłąkał się i mój. Zgadniecie który?
To już był koniec dnia, ale nie słodkości w tym wpisie.
Zaraz w niedziele w bardzo słodkim towarzystwie wybraliśmy się na spacer nad morze.
A potem do zawsze słodkiej Lukki całej ustrojonej w Święta Bożego Narodzenia.
I co? Słodko? Nie zemdliło Was? No to proponuję łyk ciepłej czekolady, wszak sezon na nią trwa.