czwartek, 30 września 2010

ŚWIECOWY ZAWRÓT GŁOWY

Ano mogło mi się w głowie zakręcić wiele razy, bo zaraz po wakacjach miałam do zrealizowania bardzo dużo zamówień.
Trzy zamówienia są na pierwszym kolażu, gdyż są wariacjami na temat już istniejących świec o tematyce toskańskiej.
Czwarte zamówienie jest o wiele skromniejsze ilościowo, ale za to będące większym wyzwaniem, bo miałam za zadanie spersonalizować świece.
Opiszę Wam mój proces myślowy.
Dwie świece, dla właścicieli Castello di Cafaggio, zaprojektowałam z uwzględnieniem podesłanych mi przez zamawiającą zdjęć oraz po wizycie na stronie internetowej Castello. Najpierw powstały projekty rysunkowe a potem świece ważące około 3,5 kilograma każda.
Winiarska świeca miała zawierać imię Vincenzo oraz nazwę winnicy, która sama w sobie stanowi logo. Ja to logo rozparcelowałam i nazwa jest na jednej stronie a na bokach rysuneczek. No i miały pojawić się elementy świadczące o związkach z winem. Kolorystykę wybrałam zgodną z etykietami na butelkach no i starałam się uprościć obraz, by jakoś nadać męskiego charakteru świecy.
Chociaż przyznam, że obserwując barwność ubioru Włochów śmiało mogłam wybrać ostrzejsze, a nawet różowe barwy. Te jednak zarezerwowałam sobie dla ostatniej świecy przekazanej pani o imieniu Lauretta, o której danych żadnych nie miałam, wiedziałam tylko, że świeca nie ma być "toskańska".

Mimo przeszkód, jakie stawiał mój kręgosłup, udało mi się wykonać zamówienie na czas, co było dla mnie bardzo ważne, by okazać się słownym wykonawcą.

wtorek, 28 września 2010

NIEDZIELNY SPACER

Dawno nas nie było we ... A że wieczorem Krzysztof miał jeszcze umówione spotkanie z narzeczonymi, to nie mogliśmy zbyt daleko oddalać się od domu.
30 km to dobry dystans? Spokojnie zdążymy wrócić.
No to jedziemy do Florencji!
Plany kulturalne mieliśmy ambitne - zobaczyć "Portret Młodzieńca" autorstwa Memlinga sprowadzony w ramach wymiany między muzeami z Madrytu. Spokojnie weszliśmy na kartę Przyjaciół Uffizi, w kasach nie wydawano, jak zazwyczaj, darmowych biletów, które posiadacz karty musi odebrać. Taaa, jednego nie przewidzieliśmy, że długa kolejka w podcieniach przed wejściem może oznaczać darmowy dzień. A to wiązało się z tłumami wewnątrz. I te nas zniechęciły. Zatem wyszliśmy i po sprawdzeniu, że parę wnętrz jeszcze nieodwiedzanych jest w niedzielę zamkniętych, zdecydowaliśmy się na regularny spacer po Florencji. Jego regularność polegała na przemiennym regularnym ruszaniu nogami, reszta byłą bez reguły i planu, bo zaczęliśmy od popularnych miejsc, ale poszliśmy w nowym kierunku.
Zacznijmy jednak od prawej strony Arno. Najpierw wpatrywałam się w długie korytarze uliczek. Niczym w wąwozach, budynki zamykały pustą przestrzeń. Wzrok szuka końca, ale czasami jest tak wąsko, że go nie widać.
Jedynie place i rzeka dają możliwość wzięcia głębokiego oddechu.
Jeden z placów pobliski Arno budzi raczej trwogę i swego czasu wymagał wzięcia bardzo głębokiego oddechu. Było to w 1966 roku, gdy powódź zalała go do połowy wysokości stojącego przy nim kościoła. Świadczy o tym malutka tabliczka widoczna między oknem a rynną na rogu budynku przyległego do świątyni.
Rzeka ma w sobie coś niebywałego, igra lustrem, nakazuje budynkom grzecznie trzymać się brzegu. Ale i ona musi się poddać człowiekowi, a raczej łamiącym ją progom. Mosty w takim układzie zdają się być kotwami trzymającymi całą strukturę. Dzielnie pilnują, by miasto się nie rozsypało.
Początkowo mieliśmy zarysowany cel w postaci Piazzale Michelangelo, ale ... Zatrzymaliśmy się po drodze na lodach na patyku, tak, tak, na patyku!
I w tym momencie złapała nas ulewa. Staliśmy więc pod markizą i obserwowaliśmy zapłakaną ulicę. Dzięki temu nam - psiarzom - zdarzyła się gratka. Żałuję tylko, że nie uwieczniłam scenki od początku, ale nie pomyślałam, że właściciel psa właśnie dzwoni po kogoś, kto przynosi mu parasol i odchodzi a pan rozpina go i ... Sami zobaczcie.
Przeprawiliśmy się na drugą stronę Arno zniszczonym podczas wojny i odbudowanym po niej mostem Świętej Trójcy, po czym skręciliśmy w prawo. Piękne kamienice sprowokowały mnie do otworzenia nowej kolekcji fotograficznej - kolekcji herbów. Sobie na zgubę! Bo podczas tworzenia tego wpisu zapadłam się w książkę Luciano Artusiego "Firenze araldica". Okazało się jednak, że ja wyszukałam raczej herby rodowe, a książka traktuje głównie o herbach miejskich - dzielnic, cechów itp. Nie poddałam się, zaczęłam ryć w internecie (przy okazji znalazłam następne ciekawe strony). Nie znalazłam wszystkich rodów, może kiedyś uzupełnię ten kolaż?
Atmosfera tej części Lungarno jest mało turystyczna. Spotykamy spacerowiczów - tubylców, niektórych wręcz zachwycających doborem kolorystycznym, albo dającego przykład, co należy robić w niedzielne popołudnie - przysiąść i zapatrzeć się w wodę.
Mało aparatów fotograficznych, a przecież i tutaj w ciszy przysiadły piękne budynki, urocze zaułki.
Lubię takie błądzenie, gdy głównym celem spaceru jest jego brak.
I jeszcze coś, co bym nazwała koszyczkiem różności. Zawsze uzbiera mi się pewna ilość zdjęć, które nijak nie chcą się podporządkować wątkowi wpisu, a szkoda ich nie pokazać. No bo np. takie malunki niby wykorzystujące elementy starej architektury, ale z disneyowskimi postaciami w roli głównej. Nieodmiennie zachwycam się jednym z mimów pod Uffizi. Sgraffito na wielu kamienicach oszałamia misternym rysunkiem, ileż niewyobrażalnego potu tam spłynęło! A jak przejść spokojnie obok ciekawego otworu wrzutowego na listy, gigantycznej pseudo kołatki, czy też cytatów z "Boskiej Komedii" rozwieszonych na budynkach Florencji. Lekko podrasowany znak drogowy wzbudził w nas chochlikowy chichot. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej :) A to tylko niewielki koszyczek.
Na deser zajrzeliśmy do księgarni w podziemiach przy dworcu, gdzie upolowałam kilka ciekawych przewodników po niektórych rejonach Toskanii.

Od tego wpisu zmieniam sposób odpowiedzi na komentarze.
Będę to robić pod konkretnym wpisem, gdyż przy zmniejszonej częstotliwości dam radę odpowiadać na bieżąco. Dziękuję też za wszelkie uwagi dotyczące poprzedniego wpisu, są cenne, lecz faktycznie nie zmienią mojego postanowienia.

piątek, 24 września 2010

PO PRZEMYŚLENIACH

Od czasu powrotu z wakacji zaczęłam odczuwać pewne uwieranie. Wolne chwile spędzone w Polsce sprawiły, że zyskałam świeży ogląd swoich zajęć.Myślałam, co mnie tak kłuje? No i wyszło mi na to, że chodzi głownie o bloga. Wiele zjawisk z nim związanych, wyparło mnie z postanowień, z którymi tu przyjechałam. Przecież w planach nie miałam książki, ba! książek. Zaczęłam spostrzegać, że patrzę na swoje życie poprzez monitor, obiektyw, Wasze oczy. Na razie nie jest to mocno dokuczliwe, tylko uwiera, więc postanowiłam przeszeregować zestaw własnych zajęć. 
Nie zarzucę bloga, co to to nie. Ale zmniejszę częstotliwość zapisów. Dalej będę tu prezentować wszelkie doświadczenia turystyczne i kulinarne oraz swoje prace, ale odpuszczam codzienność. Już to mówiłam podczas wielu spotkań, że według mnie świeżość spojrzenia na nowy kraj musi w końcu zamienić się w przyzwyczajenie, uznawanie czegoś za normę, czegoś, co wcześniej zadziwiało.
Jedną z głównych motywacji do wyjazdu była chęć doskonalenia własnego warsztatu, a to idzie mi opornie. Brakuje mi rysowania i malowania. Świeczki mi nie wystarczają, choć nie ukrywam, że sprawiają dużo satysfakcji i szczerze przyznam, że jestem zadowolona z osiąganych efektów. Niektóre niebawem przedstawię. Na razie nie mam czasu, bo właśnie pracuję nad ciekawym dla mnie zamówieniem.
Tak więc blog zostaje ustawiony na odpowiednim miejscu, a ja wracam do siebie :)
Może w końcu uda mi się szybciej odpisywać na listy?
Pozdrawiam wszystkich bardzo słonecznie, bez względu na pogodę za oknem.

wtorek, 21 września 2010

ZAMKI I WINA

Jeśli te dwa słowa to będę pisać o ... Chianti.
W piątek wybraliśmy się znowu po zakupy wina sfuso (luzem), termin był związany z obecnością naszych gości, którzy także mieli zamiar poczynić zapasiki do Polski. Chcieli też zobaczyć coś w okolicy a nas jak zwykle ciągnęło do czegoś nowego, nowego - starego, czyli "pierwszy raz". A że Piotr lubi zamki to tym motywem zaplanowałam naszą wycieczkę.
Zaczęliśmy od "niezamku" acz bardzo obronnie wyglądającego opactwa. Badia a Coltibuono położona jest na lekkim uboczu w drodze z autostrady do Gaiole in Chianti.
Początki klasztoru notuje się na XI wiek, założyli go benedyktyni vallombrozjańscy i zarządzali nim do XIX wieku (podejrzewam, że do kasacji napoleońskiej). Po czym nastąpiło przekształcenie w gospodarstwo rolne, które funkcjonuje do dziś.
Pobieżnie obejrzeliśmy miejsce, tak tylko w ramach rekonesansu.

Z informacji zastanych na miejscu wynika, że o konkretnych godzinach do zwiedzenia jest tam jakiś cudny krużganek, no i piwnica. Nam była dana wszechobecna cisza, rozległe widoki i sam kościół, który ma kilka zaskakujących rozwiązań, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz.
Przedziwne trzy daszki kojarzące się z pagodą kryją pod sobą kopułę. Ich swoista delikatność kontrastuje z ciężkimi,mało finezyjnymi murami.

Z kolei we wnętrzu jak łata na kożuchu barokowy zwiewny sufit wieńczy kamienne ściany.
Jeszcze jedna rzecz nas zaskoczyła. W małym pomieszczeniu można nabyć pamiątki, głównie ceramikę i pocztówki. To akurat często spotykany zwyczaj, ale skarbona w miejsce sprzedawcy trafiła nam się pierwszy raz. Cóż za zaufanie! Było nam tak miło, że długo szukaliśmy czegoś do kupienia. Niestety piękne olbrzymie naczynia były zbyt drogie a te małe, tańsze akurat, nie zachwycały lub nie były nam potrzebne.Ruszyliśmy dalej, oprócz winnicy Mazza głównym punktem naszej wyprawy miał być Zamek Brolio., ale nie można jechać li tylko wyłącznie do celu. Za Gaiole in Chianti skręciliśmy na chwilę z trasy, by zobaczyć Zamek Meleto. Pozostajemy w XI wieku, który rozciąga się po XV i tworzy budowlę zwartą, aż się nasuwa słowo "kompaktową", sielsko położoną wśród winnic.
Znowu tylko rzuciliśmy okiem.
Zajrzeliśmy do magicznego ziołowego ogrodu, na wewnętrzny dziedziniec, do recepcji, gdzie nam powiedziano o możliwości zwiedzenia wnętrz, ale za pół godziny.
Nie tym razem, ale wpisane na listę "na przyszłość.
W końcu docieramy do celu - Castello di Brolio - siedziby rodu Ricasoli. Wnętrza nadal są prywatną rezydencją i nie udostępniono ich zwiedzającym.
Może najpierw słów kilka o rodzie Ricasoli? Odnajduje się go w dokumentach przed czasami Karola Wielkiego (nic takiego, przed VIII wiekiem!). W Brolio rezyduje od XII wieku! Obecnie żyje 32 baron z tej linii,fascynująca jest taka ciągłość dziejowa.
Oczywiście sam zamek jest wynikiem położenia na granicy wpływów Florencji i Sieny, którą widać na odległych wzgórzach. Historia przemieniła surowy romański zamek w eklektyczną strukturę z najmłodszą neogotycką częścią, bardzo stare miesza się z mniej starym.

Nazwisko Ricasoli wszystkim miłośnikom win kojarzy się z Chianti Classico, gdyż to baron Bettino stworzył podwaliny recepty. Ciekawostką jest to, że ród w latach siedemdziesiątych sprzedał winnice i markę pewnej firmie, ale po kilkudziesięciu latach odkupił wszystko i niepodzielnie tworzy uznane wina.
Wróćmy do zamku, a raczej jego otoczenia. Uff! Zdążyliśmy spokojnie przed godziną zamknięcia o 13.00, mogliśmy więc spokojnie snuć się wokół zamku, zajrzeć do rodowej kaplicy z kryptą. To rzadki widok, by tablice nagrobne w przeważającej większości nie miały napisanego nazwiska pochowanego.Ale wszak po co?

Oczy pracowały intensywnie, raz ustawiając ostrość na bajkowe plenery, by za chwilę skoncentrować się na jakimś detalu.

W cenie biletu można było jeszcze podjechać do cantiny i wypić kieliszek wina produkcji Ricasoli, ale żołądek potrzebował innej, obiadowej, opowieści. Woleliśmy więc ruszyć dalej. Dokąd?
Kilka lat temu kupiłam 142 numer "Meridiani" poświęcony Regionowi Chianti, w którym zaciekawił mnie między innymi artykuł o San Gusmè, małym miasteczku położonym na południu Chianti.
Czemu by więc nie rozsmakować się w kamiennych średniowiecznych murach i, oczywiście potrawach zaproponowanych przez
"La Porta del Chianti".
Nie zawiodłam się i na architekturze i na smakach.
Restauracja była jeszcze pusta, gdy tam zawitaliśmy, więc się trochę martwiłam jej widmową atmosferą. Potem już bym nawet nie potrzebowała klientów, tak było wybornie na talerzu.
Sam sposób podania wina był "ą i ę". Ja tam prosta kobieta jestem i wielce "nie bywam", więc przyznam, że pierwszy raz widziałam kelnera, który z zamówionej butelki Chianti Classico Riserva odlewa najpierw kapkę wina, potem nalewa łyk do swojego kieliszka i sam próbuje (a ja po cichu najpierw się zastanawiałam, czemu przywiózł na stoliczku 5 kieliszków), a potem każdy kieliszek wypełnia odrobiną wina rozprowadzając je po ściankach i stawia na stole, po czym dopiero nalewa. Wino było faktycznie warte takiej celebracji.
A co zamówiliśmy? Na przystawki półmisek toskańskich "wędlin", crostini oraz torcik z purèe z pieczonych ziemniaków z tłuszczem, czymś w rodzaju słoniny, (lardo) i roztopionym serem owczym. Jak dobrze, że właśnie miałam ochotę na nowe smaki. Mam mocne postanowienie odtworzenia kiedyś tej pyszności. Biorąc pod uwagę nasze możliwości żołądkowe każdy zamówił sobie po jednym daniu. Na stole pojawił się makaron domowej roboty z czereśniowymi pomidorami, risotto z prawdziwkami i ... Znowu trafiłam idealnie. Królik z warzywami zapiekany w cieście, wybrany także przez Piotra. Obydwoje byliśmy wielce usatysfakcjonowani wyborem. To następny punkt do własnych poszukiwań kulinarnych, jak uzyskać aż tak kruche ciasto naleśnikowe, które nawet stygnąc jest ciągle chrupkie. Deseru nie można było sobie odmówić, zakończyliśmy więc tiramisu, mrożoną ricottą z czekoladą, musem z owoców leśnych na czekoladowym biszkopcie oraz zapiekanym kremem z anyżem.

Opisuję menu dość szczegółowo byście mogli zrozumieć w jak wyśmienitym nastroju przyszło nam oglądać równie wyśmienite San Gusmè. W takich chwilach niewiele słów przychodzi do głowy - doskonałość? Wszechogarniająca radość z domieszką błogostanu?
Co chwilę trafiamy na znaki świadczące o tym, że jesteśmy w winiarskim regionie.
Nie dało się zapomnieć o głównym celu naszej wyprawy - winiarni Mazza. Miłe przywitanie i zaraz potem ogromne rozczarowanie - nie było różowego wina. Zmniejszyli w tym roku jego produkcję i skończyło się już w lipcu. Oj :(
Pozostaje czekać, aż kuszące kiście zamienią się w równie kuszący trunek.

Po zakupieniu czerwonego i białego ruszyliśmy na poszukiwania trzeciego koloru. Wcale nie tak daleko po drugiej stronie drogi na Castellinę in Chianti skusiła nas długa aleja cyprysowa, w której rytm prostych kolumn zakłócała w połowie drogi rozłożysta pinia.
Ciekawe, jak bardzo mogą różnić się smaki win. Nie jestem znawcą, tamto od winiarzy Mazza było delikatne, niemal soczek. To z Casale dello Sparviero było dużo mocniejsze, trochę przypominało rozrzedzone czerwone wino, co wcale nie oznacza że było niesmaczne, wręcz przeciwnie. Trochę zakupiliśmy, by jakoś przeczekać do następnej produkcji Mazza.
A na koniec przeprzyjemnej wycieczki wdepnęliśmy do Monteriggioni. Skoro po drodze... to jeszcze jeden ślad średniowiecza do kompletu dla naszych gości.

Szczęśliwie się złożyło, że wyprawa odbyła się w piątek, bo zaraz następnego dnia moje plecy odmówiły mi posłuszeństwa i, zamiast cieszyć się wertykalnym ułożeniem cyprysów, wolały horyzontalne linie łóżka.

piątek, 17 września 2010

KOMENTARZOWISKO


Przejrzałam wpisy od ostatniego komentarzowiska. Ależ to już dawno było. Tym razem mam usprawiedliwienie - przerwa wakacyjna. Wydaje mi się, że żaden komentarz sprzed wakacji nie wymaga mojej odpowiedzi, lecz jeśli coś przegapiłam, proszę mi dać znak.
Pierwsze pytanie, na które odpowiem dotyczy przysłów. 
Pani Bożeno w mojej drugiej książce każdy miesiąc zaczyna się przysłowiem. Dużo przysłów zawierają np. bardzo ciekawe kalendarze wydawane przez Sigem. Ich szata graficzna ogranicza gamę barw do brązów, ale treść za to jest bardzo bogata. Oprócz starych zdjęć, kalendarze mają mnóstwo przepisów, powiedzeń i przysłów itp. Co ważniejsze, produkuje się je dla wielu miast włoskich, do wyboru - do koloru (ale tylko brązowego!). Zobaczcie sam te kalendarze.
Ana z maroka faktycznie kołderka według Druso jest najcudowniejszym miejscem do leżenia nad i pod nią, ale ma w tej kwestii pewne ograniczenia, stąd jego poszukiwania innych przyjaznych mu miejsc.  
Basiu z Brescii nie zawsze ceny zdarzają się bardzo okazyjne, kwestia cierpliwego grzebania. 
Agnieszko masz rację, cytryny to moja słabość w każdej postaci. Oj! Lubię je!
Kingo! Litości! Już mi się ten ołtarz po nocach śni. Ale grubaśna jego monografia jest po włosku a to wymaga skupienia i czasu, a teraz mam bardzo duże zamówienie na świece, potem pewnie znajdę inną wymówkę, hi hi hi.
Agnieszko, ależ szpital z założenia jest miejscem, gdzie się pomaga ludziom :). A takie kształty naczyń były tu w powszechnym użyciu, nie tylko lekarskim. Ja bardzo lubię takie ślady człowieka, jego działalności, tego jak funkcjonowały różne instytucje. Oczywiście pasjonuje mnie sztuka, ale też i codzienność ludzi z dawnych czasów.
BB - Italia te moździerze były z marmuru, do którego złóż stamtąd wszak nie tak daleko. Zresztą przy samych kamieniołomach w Carrarze też są budy z suwenirami marmurowymi, gdzie np. kupiłam długo przeze mnie poszukiwany wałek marmurowy z ruchomymi rączkami.

czwartek, 16 września 2010

Z DOŁU DO GÓRY

Po z lekka śmierdzącej niedzielnej wyprawie do podziemi pistojskich w poniedziałek wybraliśmy kierunek wprost przeciwny i odświeżający.
Pojechaliśmy do Cinque Terre.
A myślałam, że w tym roku już się tam nie wybierzemy. Poszerzyliśmy grono wycieczki o psy i właśnie one były wymówką przed zbyt długim spacerem. Julia z Piotrem nie podlegali tej wersji. Zatrzymaliśmy się przed Manarolą na parkingu z chyba już zwyczajowo zepsutym parkometrem. "Młodzi" wyruszyli od razu na szlak a my zaatakowaliśmy bar zdobywszy w nim cappuccino oraz przepyszny rogalik z kremem. Potem powolutku, powolutku, by nie zamęczyć ośmiu łap i siebie poczłapaliśmy do Corniglii. Mieliśmy ochotę zjeść w niej rybę, ale słodkości zjedzone w Manaroli spowodowały poczucie sytości. No to jeśli nie jedzenie, to może inna strawa. Coś by zwiedzić? Jeden kościół (San Pietro) zamknięty. Szkoda, bo smaczne kąski romańskie aż się prosiły o zobaczenie wnętrza.
Nieopodal nad placem, niemal całkowicie obstawionym przez restauracje i bary, góruje małe oratorium. Wnętrze nie zachwyca, ale parę ciekawych obiektów zatrzymało moje oko. A jeden to zadziwił. Pierwszy raz spotkałam taką figurę Matki Bożej. Korale może i jeszcze widziałam, ale ten kolczyk w uchu!

Nadal nie chciało nam się jeść, więc zjechaliśmy autobusikiem (którym też wjechaliśmy ominąwszy ponad 300 schodów) i przejechaliśmy pociągiem do Vernazzy. Jakież było nasze zdziwienie, gdy pociąg wyjechał z tunelu prosto w deszcz. Przeczekaliśmy na stacji i dopiero potem poszliśmy nad brzeg morza. Zaczęłam głodnieć, więc skusiłam się na pizzę w kawałku. Nigdy więcej! Tylko ssanie w żołądku pozwoliło mi zjeść tę obrazę pizzy. Pozostaliśmy jeszcze chwilę nad morzem łapiąc w ucho dźwięki uderzających fal. Mogłabym siedzieć tak godzinami. To jeden z najlepszych dla mnie "wyciszaczy".

Tym razem mało zdjęć krajobrazowych, więc jeśli chcecie wrócić do moich starszych zdjęć z Cinque Terre to zapraszam tu i tu.
Zapomniałam dodać, że jak przystało na prawdziwych szczęściarzy, wracaliśmy do domu w ścianie deszczu klucząc między piorunami.

wtorek, 14 września 2010

SCHODZĘ DO PODZIEMIA

Ale nie z blogiem, ten ciągle pozostaje jak najbardziej publiczny.
W niedzielę zwiedziliśmy udostępnione od maja podziemia Szpitala Del Ceppo w Pistoi.
Może najpierw słów kilka o samym budynku. Jego najstarsza część sięga XIII wieku. Co z niej pozostało nie wiem, ale portal renesansowy istnieje do dziś i służy jako jedno z wejść do ... szpitala. Tak, tak, wszystko, co wchłonęły przebudowy dotąd służy jako szpital, z którego usług i ja, niestety, korzystałam.
Słowo "ceppo" oznacza pniak w którego wydrążony środek zbierano datki. Według legendy pewni krewni mieli objawienie z przesłaniem zbudowania szpitala w miejscu odnalezienia (zimą) martwego pniaka ze świeżo wypuszczonymi liśćmi i kwiatami. Ów pniak stanowi, współcześnie mówiąc, logo szpitala.

Nie będę się rozpisywać na temat niesamowitego fryzu z warsztatu della Robbia. To osobna opowieść.
Uruchomione muzeum pozwala zwiedzić niektóre ocalałe fragmenty starego szpitala i tytułowe podziemia.
Szpital zbudowano kiedyś za murami miasta, był to drugi pierścień murów miejskich. Jego niewielkie fragmenty mogliśmy widzieć podczas wizyty w miejscu biegnącej tam kiedyś rzeki.
Budynki szpitalne szybko zaczęły się rozrastać, aż w końcu zakryły rzekę, do której dostawano się otworami w podłodze, wyrzucano przez nie niepotrzebne naczynia i nabierano wodę.
Odtworzone naczynia szpitalne są obecnie do kupienia w sklepiku przymuzealnym.
Widząc ich formy aż wierzyć się nie chce, że podobne dzbanuszki są ciągle w sprzedaży, nie tylko w sklepach muzealnych.
Młoda sympatyczna pani przewodnik bardzo ciekawie i ze znawstwem opowiadała nam o pozornie nieciekawych śmierdzących po niedawno dopiero uporządkowanej kanalizacji podziemiach.
Powoli naszym oczom odsłaniała się historia. Zobaczyliśmy dwa koła wodne, jedno służące napędowi tłoczarni oliwy znajdującej się poziom wyżej, drugie było podłączone do młota kującego żelazo, z którego między innymi wytwarzano narzędzia lekarskie. Okienko z resztkami kraty służyło kowalowi do podglądania przebiegu prac.
Tuż przy pionowym kole usytuowane były wielkie zbiorniki do ręcznego prania. Słyszycie plotkujące przy nich kobiety?
Resztki łuków po mostach jeszcze tupią nogami dawnych mieszkańców.
Zwiedziliśmy podziemia nie tylko pod szpitalem, wyszliśmy poza jego obrys, dwukrotnie przez specjalne otwory widzieliśmy, co jest nad nami.
Raz było to średniowieczne okno części przeznaczonej dla mężczyzn. Po wyjściu z podziemi widzieliśmy pozostałości oznaczeń na ścianach wyznaczające numery łóżek.
Niestety całej części naziemnej udostępnionej do zwiedzenia nie mogłam fotografować z powodów niezrozumiałych nawet dla naszej przewodniczki. Privacy? Jaka prywatność np. w najmniejszej ponoć na świecie sali do nauki anatomii?
Aż żal bierze, że nie mogłam robić zdjęć. Sala pochodzi z XVIII wieku i mieściła jedynie 15 studentów. Nauczyciel siedział na czarnym fotelu i posługując się długim wskaźnikiem objaśniał anatomię człowieka.
http://associazione9cento.files.wordpress.com/2013/07/teatro-anatomico_3.jpg
Ciągle się zachwycam tym, że kiedyś człowiek ozdabiał miejsca, które kojarzą się li tylko z użytkiem i to dosyć nieprzyjemnym użytkiem. A tu, zamiast kafelków i chłodnej stali, freski i marmury.
http://pistoiamore.com

W sali wykładowej (jeszcze rok temu używanej) ulokowano wystawę narzędzi chirurgicznych, najstarsze z nich wykonano w Pistoi, właśnie w tym zakładzie kowalskim, przy którego pionowym kole staliśmy w podziemiach. Tu są zdjęcia niektórych narzędzi..
Mnie najbardziej poruszył rodzaj drewnianego manekina (z ruchomymi elementami) do nauki odbierania porodu. Nie jest to cała ludzka sylwetka, jeno te najistotniejsze fragmenty kobiecego ciała uczestniczące w porodzie. Przewodniczka powiedziała, że jest to jeden z dwóch zachowanych na świecie egzemplarzy. Do nauki używano lalek, albo martwych płodów.
Mam nadzieję, że z czasem samo muzeum zostanie lepiej urządzone (po wybudowaniu nowego szpitala, co się już dzieje), ale i tak wyszłam bardzo zadowolona z odwiedzin w Ospedale del Ceppo.
O inicjatywie można poczytać po włosku i angielsku na stronie Instytutu Badań Historycznych i Archeologicznych.
My tu w podziemiach a nad nami świeciło słońce. Dobrze było je ujrzeć po wyjściu.

niedziela, 12 września 2010

CIĄG DALSZY SKARBÓW LUKKI

Wróćmy jeszcze do środy. Ponieważ zostawiliśmy naszych gości w starym mieście, tam pojechaliśmy ich odebrać. Umówiliśmy się na Piazza dell'Anfiteatro, a że parkujemy zwyczajowo przy Porta San Donato, więc od tej strony podążaliśmy do celu. Leniwie rozglądałam się po Lukce, a to detal, a tam detal i jeszcze jeden detal, popiersia, herby. Ech! Ależ tego!
Przed nami już majaczy charakterystycznie zakończona krenelażem wieża XII wiecznej Bazyliki San Frediano.
Idziemy koło bocznego wejścia. Patrzę... otwarte!
Tej okazji nie mogłam przepuścić.
Tyle raz byłam w Lukce, obfotografowałam elewację kościoła na wszelkie możliwe sposoby,  trudno się oprzeć wspaniałej mozaice ze sceną Wniebowstąpienia.
Jednak dopiero raz widziałam wnętrze tej świątyni i to w bardzo nietypowej sytuacji, podczas Luminarów (które zresztą już niebawem). Wtedy byłam tak porażona zachowaniem ludzi, że ciągle się szczypałam myśląc, że mam jakieś omamy i jestem na placu a nie wewnątrz kościoła. 
Przedtem, ani potem, nie mogłam utrafić w godziny otwarcia. 
Co za gratka!  Zostaję, a Krzysztof idzie do umówionego celu.
Zaskakująca kolorystyka. Pierwszy raz widziałam wnętrze wieczorem i nie miałam pojęcia, że jest cudownie mleczno-kawowe. Piękna przestrzeń z prostym rytmem dostojnych antycznych kolumn sprowadzonych z Rzymu.
Niewiele szczegółów konkuruje z przestrzenią.
Wzrok szybko pada na z maestrią wyrzeźbioną XII wieczną chrzcielnicę (fontana lustrale) ze scenami z życia Mojżesza, z Dobrym Pasterzem i Apostołami.. To moja słabość i moje omdlenie - rzeźba romańska.
Widoczne wpływy antyku, wzruszające uproszczenia. Przyznajcie, że buzia Wam się też uśmiecha na widok tych fryzur! Romańskie ufoludki! Różne rogate stwory nad misą prawdopodobnie symbolizują piekło. Że też zatraciliśmy umiejętność czytania takich dzieł. Tu jeszcze można się domyślać, co widzimy, ale czasami nawet największe autorytety nie umieją odczytać przesłania z dawnych czasów. Ciekawa tylko jestem, czy faktycznie współcześni artystom je czytali?
Nie da rady zostać tylko przy jednym obiekcie, już za nim woła mnie majolika z warsztatu della Robbia, lecz nie na długo, bo olbrzymia krata przyciąga jak magnes.

Za nią mieści się kaplica poświęcona św. Zycie, lokalnej świętej, pochowanej w stroju służącej, bo taką była za swojego życia w XIII wieku. Zyta pracowała tylko dla jednej zamożnej rodziny, zmagając się z niechęcią otoczenia. Resztki z pańskiego stołu wynosiła biednym. Raz spotkała swojego chlebodawcę, któremu już doniesiono, że Zyta coś wynosi z domu. Spytał się, co ma w fartuchu, w obawie o posadę powiedziała, że liście i róże, po czym rozwinęła zawiniątko i faktycznie wysypały się z niego rośliny a nie resztki pożywienia.
A teraz dygresja, bo sama padłam i oczom własnym nie wierzyłam. Szukając w internecie informacji o Zycie, gdy miałam wątpliwość co do znaczenia wyrazu, wrzucałam tłumacza strony. Ale nie szukając tłumaczenia "vergine" kwiknęłam, gdy zobaczyłam, że zamiast "dziewicy" mechanizm przetłumaczył ją na ... "z pierwszego tłoczenia". No, szeroko poszli googlami!
Wracając do Zity. Szybko zaczęto zmarłą darzyć kultem i pochowano ją w kaplicy właśnie bazyliki. Słowo "pochowano" niezbyt pasuje do sytuacji, bo jej nie schowano, wręcz okazano w szklanej trumnie w stroju służącej.
Ciągle jakoś mam duże zgrzyty na taki widok. Przyjmuję do wiadomości, że tak jest, ale nie rozumiem, czemu ma służyć okazywanie szczątków doczesnych. Nawet jeśli czasami są mało szczątkowe. W tej dziedzinie chyba nie dam się "zwłoszczyć".
W kontraście do prostoty naw kościoła kaplice obfitują w cenne skarby, rzeźbione ołtarze, w kamieniu i drewnie polichromowanym.
Mnie najdłużej zatrzymała kaplica S. Agostino z rewelacyjnymi freskami, mimo że widziane pod niewygodnym kątem. Pierwszy raz spotkałam się z freskiem, w którym część złoconych elementów była wypukła. No i znowu znalazłam przedstawienie Chrystusa na krzyżu w stroju arcykapłana.

Nie było mi dane przyjrzeć się wszystkiemu, ale już wiem, co mam wpisać na listę powrotów.
Następny skarb nad skarbami.