piątek, 31 grudnia 2010

CIEBIE BOŻE WYSŁAWIAM

Za 2010 rok!


A wszystkim życzę:
 Felice Anno Nuovo 2011!

poniedziałek, 27 grudnia 2010

ŚWIĄTECZNE POGADUCHY


No to pogadajmy :)
Pytanie pozakonkursowe: wolisz być z Krainy Deszczowców czy Śniegowców?
W powszedniości to chyba wolę deszcz, bo oznacza temperaturę powyżej zera stopni, a ja jestem ciepłolubną gadziną. Choć przyznam, że tutejsza wilgotność powietrza jest bardzo dokuczliwa. Zwłaszcza Pistoia jest położona pomiędzy dwoma łańcuchami górskimi, co wiąże się z jeszcze większą wszechobecną wilgocią. 
Małgosiu czy jest coś w mentalności Włochów, co trudno Ci zaakceptować?
Trudne do odpowiedzenia pytanie, bo nie wiem, czy o tym już tu pisałam, że nie ma we mnie postawy chcącej zmieniać mentalność tubylców. W związku z tym, nawet jeśli wydaje mi się ona dziwna, nielogiczna, irytująca, to przyjmuję, że tak jest, odbieram to raczej jako egzotykę, a nie coś nie do zaakceptowania.. Jest mi o tyle łatwiej, że na co dzień moje życie nie ma bezpośredniego powiązania z Włochami. Wolę zresztą pisać o pozytywach :) Np. o nieagresywnej codzienności w sklepie, na ulicy itp.
Czy wiążesz z tym krajem swoją przyszłość?
Tak, na razie nie mam wizji powrotu do Polski. Chcę się nawet jeszcze bardziej związać z Italią poprzez założenie tu własnej firmy artystycznej.
Myślisz o trzeciej książce? 
W tej samej formule? Nie. Nie czuję się pisarką, blog zakładałam nie myśląc o tym, że zamieni się w książki. Coś innego kiełkuje mi w głowie, ale bez pośpiechu. Chcę się obecnie skupić na pracowni i właśnie założeniu zarejestrowanej działalności.
Chciałabym zapytać czy podczas zwiedzania Toskanii coś zachwyciło Panią zupełnie nieoczekiwanie, a coś rozczarowało? Tak przez zaskoczenie, bo na pewne cuda jesteśmy jakoś przygotowani poprzez lekturę przewodników czy albumów. Miałam takie momenty oczarowania (i rozczarowania) i pewnie ma je każdy, ciekawa jestem czy pozostają w pamięci na długo.
Z zaskoczeniem to może być trudno, bo Toskania ciągle zaskakuje. Pamiętam pierwsze łzy wzruszenia, gdy zobaczyłam kościół San Miniato we Florencji. Z chęcią wróciłabym do Kalwarii Toskańskiej. Tego jest tyle, że właściwie w tej odpowiedzi zawierałaby się większa część bloga. Za to na pewno nie tęsknię za Livorno. Pewnie i tam znajdzie się obiekt, na którym można zawiesić oko, ale jeszcze długo się o tym nie przekonam.
W wywiadzie pisze Pani o włoskim innym od naszego rozumieniu czasu. Nie znam włoskiego języka, ale jestem ciekawa jakie powiedzenia dotyczące czasu mają włosi. My mówimy czas to pieniądz, czas nas goni, czas ucieka... a co mówią Włosi?
Przysłowia to właściwie natura języka Toskańczyków. Ciągle wtrącają jakieś powiedzonka. Mnóstwo tych związanych z czasem opiera się o obserwację natury, widocznego w porach roku upływu czasu. Niedawno kupiłam książkę z przysłowiami, jestem na etapie jej rozgryzania.
Podam kilka przysłów związanych z czasem, niektóre bardzo nam bliskie: 
Chi ha tempo e tempo aspetta, tempo perde - kto ma czas i czasu oczekuje, traci czas.
Molte cose il tempo cura che la ragion non sana - Czas leczy wiele rzeczy, których rozum nie uzdrowi.
Tempo fatto di notte non vale due pere cotte - Właściwie to można przetłumaczyć, że noc jest od spania. Dosłownie tłumacząc, to czas zużyty nocą nie jest wart dwóch pieczonych gruszek.
30 febbraio / 31 febbraio - nigdy
Ammazzare il tempo - Zabijać czas
Andare a letto con le galline - Chodzić do łóżka z kurami.
Anni di piombo - Czasy terroryzmu (lata 70 i 80 XX wieku), dosłownie: lata ołowiu
Il tempo rimane la vita passa - Czas pozostaje, życie mija.
Da che mondo è mondo - Od kiedy świat jest światem, czyli: od zawsze.
Co do powiedzeń, które mocno zapadły mi w pamięć,  jest jedno niezwiązane z czasem, ale zaraz na poczatku pobytu spotkałam się z takim i długo nie kojarzyłam o co chodzi.
Usłyszycie je tu często, jako życzenie powodzenia. In bocca al lupo - dosłownie "w paszczy wilka"
Zastanawia mnie Małgosiu skąd Ty bierzesz te wszystkie tak ciekawe informacje i kiedy znajdujesz czas na to wszystko?
No z czasem to nie jest dobrze. Z chęcią bym rozciągnęła dobę. A źródło informacji stanowią dla mnie głównie książki. Czasami dobrym punktem wyjścia jest przewodnik, by potem zagłębić się w opracowania bardziej specjalistyczne. Przydają się książki zakupione jeszcze podczas studiów i pisania pracy magisterskiej. Na szczęście Toskańczycy są na tyle dumni ze swojej krainy, jej historii i sztuki, że bardzo ciekawe wydania można nawet kupić w markecie albo taniej księgarni. I oczywiście ciekawym źródłem jest internet oraz znajomi.
Bardzo mnie ciekawi, czy dotarła Pani do wspomnień Moniki Żeromskiej. A jeśli tak, jak Pani odbiera jej "włoskie" opisanie świata.
Udało mi się zakupić wszystkie trzy tomy jej wspomnień. Ale dopiero zaczęłam czytać, więc jestem na etapie, gdy jeszcze nie jest dorosła, już po śmierci ojca. Niektóre anegdotki są pyszne i dodają smaku. Już nie mogę się doczekać "włoskich" wspomnień.
Chciałabym też spytać o Pani ulubione książki, niezwiązane z tematyką włoską.
Już miałam napisać, że "Opowiadania" Grudzińskiego, ale one wszak poniekąd włoskie są. Do pewnego momentu bardzo zaczytywałam się w Coetzee, lecz jego dzieła są bardzo nierówne i jakoś mi przeszło. Zawsze przyjemnie czytało mi się Myśliwskiego. Lubię wracać do Szekspira. Zwłaszcza w tłumaczeniu Słomczyńskiego czy Barańczaka. Trudno nawet określić gatunek, bo np. nie ma to jak dobre kryminały, "babskie czytadła", biografie. No nie da się wszystkiego wymienić. 
I tu boję się pytać, ale spróbuję i zrozumiem brak odpowiedzi: jaka jest Pani ulubiona modlitwa, czy ma Pani jakąś "technikę" modlitwy?
Hmm, to jest akurat problem. Bo ja to bardziej Marta, niż Maria, jestem. Trudno mi mówić o ulubionych modlitwach, gdyż w tych kategoriach o nich nie myślałam, ale np. z chęcią jeździłam do Dominikanów w Poznaniu na Roraty i z chęcią śpiewałam Godzinki. Te ostatnie wspominam z pieszych pielgrzymek, gdy bladym świtem szliśmy wśród pól i śpiewaliśmy tę modlitwę. 
A mnie ciekawi w jakim stopniu opanowała już Pani język włoski i czy wyjeżdżając do Toskanii zalążki tegoż języka były już poczynione? 
Ja bym to nazwała językiem komunikacyjnym. Jestem w stanie porozumieć się i wyjaśnić, o co mi chodzi. Ostatnio bez problemu porozumiałam się z krawcową w sprawie uszycia sukienki :) Choć były przy tym i śmieszne momenty. Na początku koronki wzięłam za buty, a miałam szukać i tego i tego. Na koniec efekt je pracy bardzo mnie zadowolił. 
Językowo radzę sobie samodzielnie, ale np. do lekarza, czy urzędu, wolę zabrać tłumacza, gdy,ż to są zbyt istotne sprawy, bym mogła się skazać na jakieś niedomówienie.. 
Rozumiem, oczywiście, znacznie więcej, niż jestem w stanie wyrazić. Nie czytam płynnie, więc każde grzebanie we włoskich pozycjach związanych z dawnymi czasami, historią sztuki itp. to towarzystwo słownika, a czasami dręczenie Krzysztofa. W tego typu opracowaniach używa się nagminnie czasu przeszłego nieznanego nam w języku polskim.
W Polsce kiedyś wzięłam trochę lekcji włoskiego, ale nie miałam wtedy w planach wyjazdu na stałe. Potem  chodziłam na kurs, już tu na miejscu. Uznałam jednak, że nie mam ciśnienia na zupełną płynność, bo są inne bardziej interesujące mnie dziedziny życia, niż nauka obcego języka. A tłumaczem przysięgłym nie mam zamiaru zostać :)
Jakie i z jakich produktów serwowane są dania wigilijne we Włoszech?
Ha! W Toskanii rzadko kto urządza Wigilię. Taka rodzina pochodzi wtedy najczęściej z południa lub północy Włoch. Najważniejszym posiłkiem Świąt jest dla nich obiad 25 grudnia. Niemal wszystko, czego udało mi się dowiedzieć, opisałam w pierwszym roku pobytu tutaj. 
Jakie są Twoje marzenia turystyczne, najpierw te toskańskie, potem włoskie i  te dalsze?
Ba! Turystyka wcale nie jest treścią mojego życia. He, he. Wiem trudno w to uwierzyć. Nie przepadam za samym podróżowaniem. Marzę o guziczku, który by mnie przenosił od razu w oczekiwane miejsce. Nie snuję dalekosiężnych planów turystycznych. Choć przyznam, że chyba coś by się w takiej puli marzeń znalazło. Np. gotyckie katedry we Francji, Złoty Pierścień Moskwy, Ziemia Święta, którą wszak już miałam w planach, ale wtedy zmarła Mama.
A to mnie zaskoczyłaś, zwłaszcza w kontekście zimowej podróży , nic a nic mi się nie zgadza , w ogóle nie jestem usatysfakcjonowana odpowiedzią a właściwie chyba wcale Cię nie znam , kobieta zmienną jest ?
Ależ ja nie napisałam, że nie lubię turystyki. Może jaśniej wyrażę się, że gdybym miała wybierać pomiędzy zwiedzaniem a pracownią, bez namysłu wybrałabym tę drugą. Nie przepadam za przemieszczaniem się, ale jestem w stanie się poświęcić, by spotkać kogoś, albo zobaczyć coś bardzo ciekawego. Obcowanie z ludźmi, sztuką to wzbogacające doświadczenia.
Czy fakt przybycia z Polski coś utrudnia, ułatwia?
Raczej nie myślę, że pochodzenie z kraju wielce decyduje o stosunku do mnie. Wiem, że wiele lat temu Polski były tu traktowane jako prostytutki, bo takie "urzędowały" w niedalekim uzdrowisku Montecatini Terme. Z tego powodu dziewczyny nieparające się tą profesją spotykały ogromne przykrości i trudności. Teraz to się zmieniło. Na pewno Jan Paweł II dodał pozytywów do odbioru Polaków. Ostatnio w sklepie pasmanteryjnym sprzedawca uprzednio zapytawszy się mnie, skąd jestem, rozwodził się nad tym, jak to nasz naród ucierpiał podczas wojny. Ja się jednak wielce nie zastanawiam nad tym, bo jestem przekonana, że najpierw jestem człowiekiem a potem dopiero Polką. 
Czy jest Pani postrzegana, jako "obca" chwilowo obecna? 
Podejrzewam, że wpisałam się już parafianom w krajobraz. O czym świadczyła kiedyś reakcja na sugestię pewnych Państwa, żebym sobie męża znalazła. Starsza pani, Natalia, wtedy powiedziała: "O nie! My jej nie oddamy".
I tu płynnie przechodzę do pytania o adoratorów
Myślę, że chyba wysyłam jakieś tajemne sygnały, typu cezura wieku hi hi hi, bo jakoś nie muszę się opędzać od natrętów. A takimi by mi byli :) Ja po prostu nie mam w planach zamążpójścia.
Jakiej muzyki lubisz słuchać i czy mieszkając we Włoszech wciągnęłaś się w jakieś ichnie seriale. To, że nasze Ranczo oglądasz już wiem :-)
Z muzyką jest trudniej niż z książkami, które lubię. Na początku nigdy mi się nic nie nasuwa na myśl. A zaraz potem jest tego tyle, że trudno nazwać którąś preferowaną, bo to zależy też od nastroju, miejsca słuchania, tego co w tym czasie robię itp. Nie dam rady odpowiedzieć konkretniej.
Za to seriale jako takie nie są czymś, co mnie wciąga. Lubię Ranczo, i owszem. ale nie żeby mnie pochłonęło.Włoskiej telewizji, oprócz "Yes Italia" nie oglądam wcale. Wydaje mi się być jeszcze głupsza od naszej.

Mam pytanie o Twoja książkę nową. gdy byłaś w Polsce powiedziałaś, że się przymierzasz do napisania książki o świecach.
I ja na nią czekam...bo Twoje świece są cudowne...
Zgadza się, to jest właśnie najbliższy mój projekt książkowy. Właściwie to już go zaczęłam i w Nowym Roku będę kontynuować.
Jak Ty się wyrabiasz czasowo z tym wszystkim?
Właśnie, że się nie wyrabiam, dlatego książka czeka na lepsze czasy, nie tyle może lepsze, co wolniejsze.



Na razie to wszystko. Jeśli ktoś chciałby jeszcze o coś się zapytać, proszę wpisać w komentarzu a ja uzupełnię ten wpis.

niedziela, 26 grudnia 2010

BUON NATALE!

Oj! dobre było. Choć i męczące, ale z dużą dawką radości. Potrawy takie same, jak w całej Polsce, choć karp tutaj to dość spore osiągnięcie.
Kilku osobom zdradziłam wcześniej, że w tym roku dekoracja ma zapach. Jedak nic więcej nie wyjaśniłam. Zainspirowała mnie Italia, jak w domu, tak i w kościele.
W domu po prostu pachnie kawą. I to nie tylko ziarenkami tej wysypanej, ale i  świeczki nasączyłam specjalnym zapachem kawy. Kolory? Wiadomo - espresso, latte, macchiato.
W świetle świec trudno zrobić im dobre zdjęcie, więc poglądowo popstrykałam za dnia.
Szydełkowymi robótkami zostałam szczodrze obdarowana, z chęcią je wciągnęłam w kawowe szaleństwo.
A w kościele rozchodzi się lekka nuta cytrusów. Rodzina szykująca wystrój na to Boże Narodzenie obawiała się samodzielnie wymyślić i wykonać dekorację, poprosiła mnie o pomoc. Pomyślałam o jakże tu rozpowszechnionym, zwłaszcza w ceramice, motywie girlandy. Nauczyłam Gabrielę jak zrobić girlandę, a potem wraz z jej mężem i siostrą zmontowaliśmy, co następuje:
Szopkę uszykowały dwie katechetki wraz z Krzysztofem.
Gorzej z dekoracjami pod drzwiami do domu. Muszę w końcu przeorganizować anioła, ma serdecznie dość deszczu, skurczył się w sobie i dostał reumatyzmu. W następnym roku czas wymyślić wodoodporne przyozdobienie.

Zdjęć z polskiego obiadu na razie nie mam, , bo tak się zajęłam jego logistyką i gośćmi, że już rąk nie starczyło. Ale może uzyskam od naszych gości. Powiem, że najwięcej mnie zdumiało zacięcie Edyty przybyłej spod Rzymu oraz Ewy i Rafała, którzy przyjechali z Parmy. Razem zebrało się nas 16 osób. Nie daliśmy rady wszystkim zgromadzonym na stole pysznościom. W jedzeniu trochę przeszkadzały nam niekończące się rozmowy, Czy jest ktoś chętny na powtórkę?
I jeszcze chciałam serdecznie przeprosić wszystkie osoby, którym nie zdołałam odpisać. Czas się sfilcował mi przed Świętami. Do Nowego Roku zwalniam tempo, więc postaram się nadrobić zaległości i oczywiście dokończyć rozmowę z Wami. Tymczasem dziękuję za życzenia tu w komentarzach i w listach mailowych oraz tych jak najbardziej papierowych.

wtorek, 21 grudnia 2010

BOŻE NARODZENIE A.D. 2010

Tak wszystko mi się spokojnie szykuje, że aż mam wrażenie zapomnienia ważnej rzeczy. Nic mi do głowy nie przychodzi, ale wolę nie ryzykować zostawienia życzeń na ostatnią chwilę. Wygrzebałam swój projekt okładki sprzed lat dla gazetki parafialnej. Sytuacja odwrócona, bo to Święta Rodzina w ciepłym domu, a dzieci na mrozie.
Na to Boże Narodzenie życzę, byście ogrzali swoje dusze przy Dzieciątku, a Jego blask niech rozświetli Wam nawet najbardziej ponure dni.

Psiaki chciałyby się dołączyć do życzeń, ale z ludzkim głosem musiałyby poczekać aż do samej Wigilii, więc przekonały mnie, by znowu dla Was zatańczyć. Prezentacja będzie aktualna do 15 stycznia, potem dostaną zadyszki :) Nie wiem, tylko co one z takimi rytmami wyskoczyły? No cóż, ich wybór.

niedziela, 19 grudnia 2010

WERNISAŻ WYSOKIEGO RYZYKA

Oj, zaszalałam w czwartek.
"Przyjaciele Uffizi" przysłali zaproszenie na otwarcie dziesiątej już corocznej wystawy "I mai visti" (Nigdy niewidziane). Pisałam już o idei, jaka przyświecała twórcom. Przypomnę ją jednak króciutko: Pokazać szerszej publiczności te fragmenty zbiorów Uffizi, które na co dzień nie są dostępne dla publiczności. Tym razem tematem przewodnim był kobiecy autoportret. Kilka wystaw wcześniejszych już widziałam, ale na wernisaż, jak dotąd, nie trafiłam. Trudny to czas, wyrwać się z domu przed Świętami.
A co tam! Pierniki nie zając, nie uciekną. A że Krzysztof był zajęty, to zaprosiłam na wspólne sycenie się sztuką Kasię z Fucecchio.
Miałyśmy się spotkać na stacji we Florencji.
Weszłam na pistojski dworzec i oczy przecieram, wszystko ma jakieś ogromne opóźnienia, a jedyny pociąg, którym zamierzałam jechać, akurat nie. Świetnie! Idę kupować bilet i pytam się kasjera, o co chodzi z tymi opóźnieniami i słyszę zatrważające słowo: "sciopero". Wystrzegajcie się go jak ognia, bo to strajk. Tak łatwo nie polegnę. Mój pociąg ma jechać. Ale jak wrócę? Koniec strajku zaplanowano na 21.00.
A wernisaż miał mieć początek o 18.00.
Hmm!  Eeee, co mi tam - jadę!
Kasia niestety nie. Z San Miniato nic nie jechało do Florencji.
No to sobie sama połażę, pooglądam wystawy, dekoracje świąteczne, ponapawam z lekka mroźną Florencją.
Ponieważ w pociągu zmarzłam (jakoś klima latem lepiej chodzi, niż ogrzewanie zimą), to zaczęłam od gorącej herbaty. Zajrzałam na plac przed Kościołem Santa Maria Novella. Na bocznym dziedzińcu świątyni przykucnęła i ciepłym światłem grzeje szopka.
Chłodniejsze od niej w odcieniu, ale za to obficie, lampki oblepiły dużą choinkę w rogu Piazza di Santa Maria Novella.

Bardzo lubię porozciągane ponad ulicami świetlne dekoracje. Ja to jestem taka świąteczna sroczka - lubię, gdy lśni, miga, mruga, błyszczy, skrzy i jaśnieje.
Nie będę bawić się w chronologię spaceru, gdyż część jego odbyłam przed wernisażem, a część po. Pokażę więc moje oglądactwo wystawowe, tylko jedną perełkę zostawię na koniec.
Na Piazza Signoria zaskakująco pusto, i nie myślę o braku turystów, ale ozdób. gdyby nie kawiarniane ogródki nic by nie lśniło a cienie rzeźb totalnie by się rozpanoszyły na ścianach. Moją uwagę przykuły drobiazgi przykute lekkim mrozem do Fontanny Neptuna, sople! Co za widok!
Nie dziwi brak klientów w lodziarni.
W końcu przyszedł czas inauguracji. Wcale nie w miejscu wystawy, tylko w bibliotece Uffizi. Hurra!
Bardzo lubię poznawać nowe miejsca. A już biblioteki są taką przestrzenią z pogranicza bajki i snu. Kryją tyle myśli, tyle słów, tyle ciszy. Zabierają powszedniość, nie lubią pośpiechu. Ta nowo poznana tylko spotęgowała we nie te odczucia. I nie pokonał ich nawet gwar kilkuset osób, które tak licznie, ku zaskoczeniu organizatorów, przybyły na otwarcie wystawy.
Mieszkam w wiejskiej parafii, więc na co dzień nie mam do czynienia z tyloma inteligentniej wyglądającymi osobami. Nie, żebym gardziła moimi sąsiadami, o nie! To poczciwi i dobrzy ludzie. Ale nie ciągnie ich ku sztuce, książkom itp. A tu nagle towarzystwo strojne, eleganckie, i jakoś im bystrzej z oczu patrzyło. No i na co mam patrzeć? Na bibliotekę? Na ludzi?
Po kilku wypowiedziach prezes "Amici degli Uffizi", sponsora, kuratora wystawy, po wręczeniu medali niektórym artystkom, które ofiarowały muzeum swoje autoportrety, zaproszono nas na poczęstunek, albo do obejrzenia wystawy. Proszono o rozdzielenie się na dwie grupy, bo miejsce ekspozycji nie mogło przyjąć wszystkich od razu. Gdy wyszłam z biblioteki zobaczyłam tak wielką kolejkę do sztuki, że wybrałam tę sztukę bliższą żołądka. A sztuka i tu była. Spodziewalibyście się wina i paluszków? Chipsów? Krakersów?
Sprawna obsługa pozwalała na spożycie pełnej kolacji, wszelkiej maści przystawek, ciepłych dań, słodyczy. Zazwyczaj nie jadam posiłku o tej porze, ale zziębnięta stanęłam w kolejce do gorącego risotto z serami. Pozwoliłam też sobie na plaster ananasa i pomarańczy z migdałami i kandyzowanymi skórkami. Na inne pyszności z żalem patrzyłam. Na szczęście szybko go ukoiłam, bo oczom własnym nie dowierzałam.
Gdzie ja jestem?
Posiłek uszykowano w pozostałościach kościoła San Pier Scheraggio wchłoniętych przez budynek Uffizi! W końcu rozumiem, co oznacza, na zewnątrz, od strony Palazzo Vecchio, kolumna w ścianie i łuki..
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/8/8d/San_pier_Scheraggio.JPG
Znajdowałam się w odrestaurowanych pozostałościach nawy środkowej, a to co stanowiło jej lewą nawę obecnie jest częścią Via Ninna.
Co to za kościół? Czemu tak niewiele z niego pozostało?
Była to ważna XI wieczna świątynia jednej z sześciu dzielnic średniowiecznej Florencji (niektóre miasta średniowieczne dzielono na sześć części - sestiere), zbudowana jeszcze nawet przed powstaniem Palazzo Vecchio, więc pełniła też funkcję miejsca zebrań Rady Miasta.
http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/6/6a/View_of_Ancient_Florence_by_Fabio_Borbottoni_1820-1902_(20).jpg
Uległa destrukcji niezbyt samoczynnie, najpierw w celu poszerzenia Via della Ninna a potem za przyczyną Vasariego i zbudowanych w XVI wieku "Biur". Nazwa kościoła pochodziła od nazwy fosy płynącej u jego boku.
W środku obecnie można obejrzeć freski Andrea del Castagno, czy "Zwiastowanie" Botticellego. Trudno było się temu przyjrzeć ponad głowami zajadających gości wernisażu.
Kalorie dostarczone przez risotto przeznaczyłam na oczekiwanie przed wejściem na wystawę, która zawsze jest przygotowana w pomieszczeniach byłej poczty królewskiej. Trochę się naczekałam, bo wszak to zawartość ekspozycji była bohaterem tego wyjazdu do Florencji. Muszę jeszcze wrócić i przyjrzeć się dokładniej wystawie, może nawet skorzystam z wizyty z przewodnikiem oferowanej w styczniu przez "Przyjaciół". Tak na szybko więc pokazuję zdjęcia z wystawy, potem już na pewno będzie zakaz ich robienia. W czwartek jakoś nikt nas nie pilnował.
Na razie mam takie spostrzeżenie, że panie z XVI czy XVII wieku były okrutnie szczere wobec samych siebie. Potem już trudniej było im pokazać mankamenty swojej urody. Malarstwo było dla nich tak ważnym, że rzadko spotyka się tam inny atrybut niż sztalugi, pędzle i paleta. Nie będę się na razie więcej rozpisywać. Kto chce zobaczyć choć część wystawy obejmującej autoportret od XVI wieku po współczesność, odsyłam na stronę ekspozycji.
Wystawa czynna jest do 30 stycznia, wstęp bezpłatny.
Ja tymczasem wolno idę w kierunku dworca kolejowego z nadzieją powrotu do domu.
Obiecałam małą perełkę na koniec, choć taka mała ona nie była, bo to aniołek słusznej wielkości, którego obraz rzucono na mury Kościoła Świętego Wawrzyńca. Ciekawe, nad czym się tak zastanawia? Jak myślicie?
Niestety nie miałam z powrotem takiego szczęścia, jak w drodze do Florencji. Musiałam cierpliwie, drżąc z zimna, poczekać na zakończenie strajku. I w tym wyziębieniu kryło się drugie, oprócz strajku, ryzyko. Byłam świeżo po zapaleniu oskrzeli, zresztą nabytym na własne życzenie i z własnej głupoty. Tym razem chyba aniołek z San Lorenzo zabawił się w mojego Anioła Stróża i mimo, że z powątpiewaniem patrzył na mnie spacerującą po Florencji, pomógł obronić się przed chorobą.

piątek, 17 grudnia 2010

TAŃCZĄCY Z PŁATKAMI

Tych płatków to się sporo nazbierało, a że Toskańczycy naród nienawykły do zdradliwej bieli, widoki przez okno dostarczały wielu wrażeń. To moja czwarta zima w San Pantaleo, ale druga podczas której widoki przez okno w niczym nie mogą zaimponować zmarzniętym krajanom w Polsce. choć przyznam, że taka pelargonia dzielnie starająca się ciągle kwitnąć czy palma przykryta poduszkami śniegu, to dla mnie widok egzotyczny.
Widoki bardzo zainteresowały psiaki. Najpierw przez szybę, ale Druso woli otwarte okno, bo wtedy wskakuje i, co ważniejsze, mieści się na parapecie. A i kontakt z ludźmi, wytwarzającymi dziwne dla niego dźwięki, bezpośredni.

Tańczące samochody wywołują raczej uśmiech, do czasu, bo  gdy zobaczyłam babcię na rowerze i chciałam pokazać Wam, jak dzielnie sunie po śniegu, ta akurat na samym skrzyżowaniu, na szczęście bezboleśnie upadła. Chyba uratował ją ogrom taszczonych zakupów, bo na nich skończyła swoją wywrotkę. Pomógł jej stojący tam już od dłuższego czasu nasz sąsiad, Albańczyk, który chyba stwierdził, że na skrzyżowaniu jest ciekawiej, niż w domu. Wielu autom pomagał skręcić, pchając nieporadne maszyny. Miejsce jest o tyle trudne do manewru, że skręcające pod górkę samochody nie widzą nadjeżdżających z prawej strony aut. Chciałoby się rozpędzić auto a tu psikus, bo nie wiadomo, co czeka za zakrętem.
Ci z kolei skręcający w naszą ulicę często dzisiaj szukali wsparcia w murku. Jeden pan tak skutecznie, że trzeba było go odholować, a inny kierowca wolał chyba zatrzymać się na innym aucie niż na murze.
Wyobrażacie sobie ich w polskich warunkach?
I jeszcze jedna myśl mnie się ciśnie pod palce: gdzie to ocieplenie klimatu?

sobota, 11 grudnia 2010

OGŁOSZENIA DROBNE

Może tego bloga czyta ktoś z Polaków mieszkających w pobliżu. Chciałabym więc i tą drogą zaprosić każdego chętnego na uroczysty obiad bożonarodzeniowy, w sobotę 25 grudnia o godzinie 13.00. Jeśli jest ktoś chętny to proszę o kontakt mailowy ze mną.

Drugie ogłoszenie jest bezpośrednio skierowane do Eweliny. Usiłowałam przez Twój profil skontaktować się z Tobą mailowo w sprawie tego nieszczęsnego hiszpańskiego. Wysłałam do Teresy list, ale po włosku i milczy jak zaklęta. Mój mail jest w prawej kolumnie na pierwszym rysunku z góry.

A teraz na życzenie Doroty zapomniane przeze mnie zdjęcie z wiankami. W tym roku musiałam poświęcić im dużo mniej czasu i wykorzystać tylko to, co miałam pod ręką.

czwartek, 9 grudnia 2010

CRUDO ZNACZY ...

Surowy.
Dzisiaj napiszę o dwóch nowych smakach, które poznałam w ostatnim czasie.
Zacznę od zestawu kilu smaków w jednej surówce, którą zjadłam u Pauli na obiedzie. W życiu bym nie pomyślała, że wtrząsnę coś, co zawiera fenkuł. Już sam zapach anyżu odrzuca mnie na kilometry od wszystkiego, co tym "śmierdzi". Grzeczność wymagała przecierpieć i spożyć. A tu niespodzianka. Zestaw prosty, no i z moimi pupilami - karczochami, także surowymi.
Dzisiaj przyrządziłam już w domu.
Proporcje mniej więcej takie:
Jedna marchew, jeden karczoch (po obraniu zamoczyć w wodzie z sokiem z cytryny, żeby nie ściemniał), jedna łodyga selera naciowego i ćwiartka fenkułu (-a?). Posolić do smaku i skropić oliwą. kto chce, może jeszcze dodać ocet balsamiczny. Rewelacja!
Drugiego smaku omal bym Wam nie przedstawiła. Byłam uczyć jedną parafiankę, jak się robi girlandę. Zobaczyłam nieznany mi owoc i zapytałam się o nazwę. Brzmienia nie zapamiętałam, ale dostałam kilka egzemplarzy do degustacji. No i dzięki temu,  że miałam przed sobą wzorce i dzięki posiadaniu "Słownika obrazkowego polsko-włoskiego" dowiedziałam się, że owe zielone jajeczka to feijoa lub inaczej acca.
Gdzie szukać podobieństw smakowych? W jabłku, bananie i kiwi? Co to za roślina? Krzew pochodzi z Ameryki Południowej. Rośnie w Kalifornii i na Florydzie. Rozpowszechnił się też w Toskanii i Ligurii. Należy do rodziny mirtowatych. Jadalne też są jego kwiaty, zresztą wyglądają niezwykle strojnie.
http://www.lemiepiante.it/dbimg/feijoa-flors.jpg 
Niestety nie lubi zimna, ginie poniżej 7 stopni Celsjusza. Nie ma zbyt poważnych wartości odżywczych, ale jedna z nich jest bardzo interesująca z punktu widzenia osoby mającej niewielkie problemy z tarczycą. Feijoa zawiera jod.

WYWIAD Z ...

Po umieszczeniu tutaj linka do przeprowadzonej ze mną rozmowy na portalu  ZA^^działa otrzymałam wiele komentarzy i maili zadowolonych z tego faktu czytelników. Trochę rozumiem zainteresowanie dotyczące osoby, której teksty się czyta, dlatego za namowami kilku osób, z niemożności odbycia spotkań autorskich, także po trudnym dla mnie doświadczeniu niewyrażenia zgody na inny wywiad (na pewnym portalu) i zdając sobie sprawę z tego, że Emilia Sobieraj nie wyczerpała Waszej ciekawości, proponuję Wam, Drodzy Czytelnicy, przeprowadzenie wywiadu ze mną :)
Jak to zrobić?
Nic prostszego!
Zostawcie pytania pod tym wpisem, albo, jeśli macie trudności z przebrnięciem przez mechanizm umieszczania komentarzy, wyślijcie je mailem (wtedy ja je tutaj umieszczę). Pytania będę zbierać do Świąt Bożego Narodzenia, w zaciszu ich ciepła przygotuję na nie odpowiedzi. Nie ograniczam Wam zakresu tematyki pytań, najwyżej sobie pozostawię możliwość nieodpowiedzenia, o czym zresztą poinformuję.
Pozdrowienia z Krainy Deszczowców.

środa, 8 grudnia 2010

PANFORTE DI SIENA

Dzisiaj miałam dzień podwójnie wolny od pracy. Po pierwsze Uroczystość Niepokalanego Poczęcia NMP jest dniem wolnym we Włoszech, a ja dodatkowo znowu wpadłam w jakiś okrutny kaszel i dekuję się bezrobotnie. Pomyślałam więc, by zająć się panforte. O Bożym Narodzeniu w Toskanii napisałam już wiele, ale pominęłam ten słodki specyfik. Przypomniała mi o tym rozmowa na forum. Zaczęłam więc małe śledztwo na temat pochodzącego ze Sieny smakołyku.
Panforte oznacza dosłownie „mocny chleb”, niektórzy wiążą go z panpepato czyli „pieprznym chlebem”. Kojarzy się to Wam z czymś znajomym? Polski piernik także w swojej etymologii przypomina nam o jednym z jego składników, jakim jest pieprz. Ponoć w swoich początkach ten specyfik nie był słodki i zapisywano go jako pierznik, gdyż pieprz wcześniej był ppierzem, pierzem. No i pierznik zamienił się z czasem smakowo w słodkie ciasto, a gramatycznie w piernik.  Spotkałam się jednak z określeniem panpepato jako specjału umbryjskiego.
Wróćmy więc do toskańskiego panforte, klasycznego, bez pieprzu.
W łacińskim zbiorze przepisów z I w n.e. wspomina się chleb z mąki i miodu. Uważa się jednak, że ten miodowy chleb nie jest przodkiem panforte, tylko lokalna potrawa z mąki, suszonych owoców i wody zwana melatello.  Szybko pleśniała i była kwaśna. Dokument już konkretnie mówiący o panforte pochodzi z 1205 roku i powstał w klasztorze Montecelso. Wspomina się tam, że chłopi mają obowiązek płacenia zakonnicom podatku w postaci ciast z pieprzem, lub chlebów miodowych.
Tu już blisko do legendy:
Pewien rozrzutny młody szlachcic ze Sieny żył w konflikcie z wartościami chrześcijańskimi. Pewnego dnia nawrócił się i ostatnią rzecz, jaką posiadał, oddał siostrze Bercie z klasztoru Montecelso. Tym skarbem był woreczek przypraw uznawanych w średniowieczu za bardzo cenne. Cieszyły się takim uznaniem, że często stanowiły walutę wymienną. Do woreczka szlachetnie urodzony Nicolo de Sambelini dołączył i przepis. Siostra Berta wypróbowała go, ale wyczuła niebezpieczeństwo łakomstwa, według niej nie była to potrawa dla skromnych mniszek i … (hi hi hi) ofiarowała przepis kurii biskupiej, który zaczął wędrować od biskupa do biskupa, aż trafił w ręce kardynała Ottaviana z rodu Pila, a ten przekazał go swojemu bratu Ubaldino, wyśmienitemu kucharzowi, którego nawet Dante nie ośmielił się umieścić w kręgach piekielnych, jeno w czyśćcu. Ubaldino ulepszył recepturę wzbogacając ją o migdały, orzechy laskowe, kandyzowane owoce. Za to przyprawy ograniczył do tych najbardziej aromatycznych.
Szybko panforte stał się produktem eksportowym, ze Sieny rozszedł się po całym Półwyspie Apenińskim. W 1370 roku powstał jakiś dokument wspominający go w Wenecji. No gdzieżby indziej jak nie w Wenecji, królowej przypraw. To tam wszak przybywały drogą morską do Europy.
Po upływie kilku wieków właściciel cukierni „Panforti Parenti” zmodyfikował przepis na cześć przybywającej królowej Małgorzaty Sabaudzkiej. Zmienił metodę kandyzowania owoców, dodał marcepan, dzięki czemu ciasto było jaśniejsze (biały panforte) i bardziej miękkie.
Ciekawe jest to, że kojarzone z Bożym Narodzeniem panforte Sieneńczycy oferowali świętemu Wawrzyńcowi, którego dzień przypada na 10 sierpnia. Zaleca się spożywanie panforte maczanego w słodkim vinsanto, tak jak słynne ciasteczka z Prato, zwane cantucci, cantuccini czy nawet giottini.
No i najwyższy czas przejść do przepisu. Pochodzi ze zbioru receptur przygotowanych przez Gminę Sieny w 2002. Powstał po wielu wywiadach z babciami sieneńskimi. Ja go jeszcze nie wypróbowałam, jeśli więc ktoś się skusi, niech da znać, co mu wyszło.
150 g cukru
150 g miodu
250 g obranych posiekanych orzechów laskowych
250 g posiekanych migdałów (bez skórki)
400 g kandyzowanych owoców (cytrusowych i wiśni)
100 g suszonych fig
białka z trzech jajek
8 g zmielonego cynamonu
Po szczypcie: gałki muszkatołowej, imbiru,
masło – bryłka mniej więcej wielkości orzecha włoskiego
2 łyżki mąki pszennej
100 g cukru pudru
wafle opłatkowe
Cukier i miód rozpuścić razem na małym ogniu, zagotować uważnie by syrop się nie przypalił, mieszać najlepiej drewnianą łyżką. Do gorącego zagęszczonego syropu wsypać uprzednio dobrze wymieszane pozostałe składniki i energicznie wymieszać. Gęstą masę wyłożyć w tortownicy na waflach opłatkowych, zwanych tutaj po prostu hostiami.  Masa powinna być mocno przyduszona i mieć maksymalnie grubość 2 cm.
Piec 40 minut w niewysokiej temperaturze (150⁰). Po ostygnięciu gęsto posypać cukrem pudrem.
Aby otrzymać panforte nero należy dodać kakao (zależnie od upodobań, np. łyżkę).

poniedziałek, 6 grudnia 2010

MIKOŁAJKOWE PODZIĘKOWANIA

I znowu nadciągnął św. Mikołaj.
Tym razem pomyślałam, że nie będzie tak prosto, że nagrodzę tego, kto najczęściej komentuje. Utworzyłam inne reguły. Pomyślałam, że podziękuję osobom z najlepszym refleksem, czyli tym, które najszybciej pozostawiały komentarze po ukazaniu się nowego wpisu. Nie liczyłam anonimów. Nie ma jak ich rozróżnić.  I co? I wygrała znowu majana - królowa komentarzy. Zdobyła 150 pkt!
Brałam pod uwagę pięć pierwszych wypowiedzi przyznając punkty - 5 za pierwszy komentarz, 4 - za drugi itd.
Liczyłam od czerwca po 5 grudnia, godz.21.00.
Drugie miejsce ma Mażena - 118 punktów.
Trzecie - niebieska - 111 punktów
Czwarte - Justi - 92 punkty
Piąte - Kinga - 82 punkty.
Ale tym razem nie będzie nagród dla następnych miejsc, bo chciałam zachęcić do tej swoistej wymiany myśli kogoś nowo przybyłego. Postanowiłam, że dam też prezent 190 obserwatorowi, który wpisze się na listę w prawej kolumnie. Przewidywałam, że do 6 grudnia raczej 200 się nie doczekam, a nie ma to jak okrągła liczba. Obserwowałam więc pilnie, kto będzie tym 190? Jest nim Teresa Grazioli, hiszpańskojęzyczna, zarazem pierwszy obcokrajowiec wpisany na listę. No i tu się zaczynają schody, bo czy Ty Tereso zrozumiesz, co tu napisałam? A może jest tu ktoś obłaskawiony z hiszpańskim?
Oto moje prezenty dla majany i Teresy:


Są to deseczki na zapiski ozdobione techniką decoupage. Majano, zapewne Twój adres mam gdzieś zapisany. Teresa potrzebny mi Twój adres pocztowy, bym mogła wysłać prezent.


Wszystkim piszącym komentarze z całego serca dziękuję. 
Są wspaniałą motywacją do dalszej pracy. 

niedziela, 5 grudnia 2010

MIAŁO BYĆ KULTURALNIE, A BYŁO ZIMNO, LECZ NIE TYLKO ...

Niedzielne popołudnie, bez względu na pogodę, postanowiliśmy spędzić w Galleria dell'Accademia. Żeby nasycenie było pełne, uszykowaliśmy podłoże znowu u Lorenzo de'Medici. Naszła mnie taka ochota na pizzę, że nie oparłam się zapachom dochodzącym z pieca. A że wieczorem teraz w ogóle nie jadam, to była rzadka szansa na zjedzenie smakowitej potrawy. Takimi mi wyglądały zeszłym razem wędrujące do sąsiednich stolików. I nie pomyliłam się, moja pizza o wdzięcznej nazwie 2000 obłożona była czterema serami, karczochami, cebulą, pikantną kiełbasą i pieczarkami. Przedtem zjadłam crostini toskańskie (połowę porcji czyli dwie kanapeczki) i myślałam, że się nie doczłapię do muzeum.
Udało się! Tylko gorzej było z wejściem. Nie sforsowaliśmy zamkniętych strajkiem drzwi. Buuuuuuuu!
Zastrajkowały wszystkie miejskie muzea. Nie to nie. 
Utniemy sobie spacer. Tylko troszkę zimno. Dzisiaj pierwszy raz rankiem pojawił się szron. Dzielnie potuptaliśmy w kierunku Santa Croce, bo tam od lat w grudniu przysiada międzynarodowe Mercatino di Natale.     
Kilkadziesiąt kramów oferuje wszelkie cudawianki. Miałam jeden główny cel: nabyć kiełbasę do bigosu. Nabyłam nawet tarty chrzan - delicje! Co oprócz tego mogłam kupić, ale nie kupiłam? Przyprawy, zapachy, świece (hi hi hi jak ja tanio swoje sprzedaję!), ozdoby świąteczne, słodycze, ciasta z różnych krajów Europy: z Niemiec, Austrii, Szwajcarii, Francji, Czech.
Chłód napływał coraz intensywniej, wspomogliśmy się więc grzańcem z widokiem na kościół Santa Croce.

Niestety dłonie mi się nie rozgrzały, dlatego ... zaszalałam i zmieniłam przeznaczenie ofiarowanych mi przez Tatę na imieniny pieniędzy, kupiłam sobie rękawiczki. Ale nie na mercato, tylko takie cudnie mięciutkie, skórkowe, florenckie. Najchętniej cała bym do nich wskoczyła. 
Nie napisałam nic o wystawie, którą chciałam zobaczyć, może uda się za tydzień? Wpis więc króciutki.
Na koniec proponuję migawki z przedświątecznej Florencji. 

środa, 1 grudnia 2010

ŚWIĘTY ANDRZEJ

Zapraszam znowu do Pistoi. Przekornie nie zacznę oprowadzania po niej od katedry. Tam trafi każdy turysta. Oczywiście w przyszłości i ja trafię na nią z blogiem. Zainspirowana minionym dniem świętego Andrzeja zapraszam Was do zwiedzenia mojej ulubionej pistojskiej świątyni. To tylko kilka ulic od katedry.
Idący ulicą spostrzega stojący na niewielkim wzniesieniu budynek sięgający początkami VII wieku, rozbudowany następnie w XII.
Fasadę przyozdabia charakterystyczne dla Toskanii biało-zielone pasmowanie, pięć ślepych arkad, no i płaskorzeźbione portale, który jak się zaraz przekonacie nie mogą być mi obojętnymi.  Słabość do rzeźby romańskiej musi mnie zatrzymać przed wejściem.
Obejrzyjmy sobie dokładniej cudeńka, które przysiadły na murze. Zacznę od głównego, nieczynnego obecnie wejścia. Wzrok przyciąga fryz o rzadko spotykanej w tym miejscu tematyce związanej z Trzema Królami. Przypuszcza się, że ma on związek z przebiegającym przez Pistoię szlakiem pielgrzymim via Francigena. W jednym miejscu umieszczono trzy sceny. Wędrówkę, hołd przed herodem (z olbrzymią nieproporcjonalną głową władcy), a następnie pokłon złożony Dzieciątku.
I gdzie tu anonimowość średniowiecznego twórcy? Pod rzeźbami widać listwę z napisem, kto jest autorem dzieła: "Fecit opus Gruamons magister bon/et Adod frater eius." 
W lunecie głównej arkady widzimy figurę świętego Andrzeja autorstwa Giovanniego Pisano. Jest to kopia, oryginał znajduje się we wnętrzu. 
Ale ja jeszcze nie wchodzę. Przyglądam się kolumnom, zdobieniom w łukach, stworom, zwierzakom prawdziwym i wyimaginowanym.
Nieomal bym przegapiła kapitele dwóch pilastrów po bokach głównego wejścia.
Scena po lewej stronie to anioł zwiastujący Zachariaszowi oraz nawiedzenie św. Elżbiety. A po prawej widzimy Zwiastowanie NMP w głębi na końcach prawdopodobnie jest św. Anna oraz św. Józef. Poruszające są te anioły z ugiętymi nogami, dzięki temu nie dotykają stopami ziemi, widać, że lecą a zarazem mieszczą się w niewielkiej płaszczyźnie kapitelu. 
Na prawej kolumnie środkowego portalu widać resztki głowy ludzkiej przypominające raczej prosiaka. Okazuje się że to głowa Filippo Tediciego, pistojskiego zdrajcy, który wydał miasto Lukkańczykom, za co go ścięto. Tych głów w Pistoi znajduje się więcej, o czym mam nadzieję kiedyś napisać i pokazać pozostałe.
Jeszcze dwie głowy przyciągają moją uwagę, jedna niby głowa, ale druga? Człowiek ściąga maskę go skrywającą?
Nie sposób nie wspomnieć o lwach pożerających swoje ofiary. To bardzo częste przedstawienia witające przybyłych do średniowiecznych kościołów. Lew był od dawien dawna uważany za najlepszego stróża, ze względu na swoją siłę i czujność. Dlatego przy wejściach spotykamy te budzące grozę zwierzęta. Lew w świątyniach chrześcijańskich jest też symbolem Chrystusa. Dodatkowo pojmowano te zwierzęta jako walkę z demonicznymi potęgami, ujarzmianie ich i czynienie sobie poddanymi, przez co w łapach najczęściej mają ludzi albo zwierzęta.
Dzięki moim letnim gościom, a dokładnie to Asi, dowiedziałam się, że fasadę przecina ornament o nazwie astragal, inaczej perełkowanie, rodzaj zdobienia rozwinięty w antyku ale często też stosowany w średniowieczu czy renesansie.
I to już chyba wszystko, co zobaczyłam wtorkowego przedpołudnia przed wejściem do środka.
Jeszcze tylko wkleję ciekawostkę. Znalazłam jedną rycinę i starsze zdjęcie fasady. Warto zobaczyć, jak się zmieniała przez wieki:

Zwiedzanie wnętrza zacznę od bezapelacyjnie największego skarbu świątyni. To ambona, dzieło Giovanniego Pisano (syna Nicoli). Zawsze najpierw niecierpliwie idę do niej, zapominając o reszcie. Wspaniały przykład średniowiecznej rzeźby z początków XIV wieku, jakże odmienny od prostoty rzeźby romańskiej.
Ambona jest zbudowana na planie sześcioboku. Wspiera ją siedem kolumn.
Stąd nie tylko się czytało, czy głosiło kazania, ale samo dzieło też się czyta. Teraz zapewne dużo trudniej, bo znajomość wykładni teologicznej odeszła z wiekami. 
Zacznijmy od najniższego poziomu. Kolumna środkowa wspiera się na lwie, orle i gryfonie. I znowu lew -symbol Chrystusa, orzeł to Jego wniebowstąpienie a gryf (hybryda głównie lwa i orła) symbolizuje powtórne przyjście Zbawiciela.
Co druga kolumna zewnętrzna  z czerwonego marmuru także wspiera się na rzeźbiarskiej bazie. Podziw budzi spryt rzeźbiarza, który ukrył wymogi technologiczne w bogatym programie ikonograficznym. Na przykład taka lwica, bez karmionych zwierząt nie utrzymałaby kolumny i spoczywającego na niej ciężaru. Nie można było pod nią zostawić pustej przestrzeni. Oczywiście mamy tu też przesłanie teologiczne. Znowu lwy! Matka karmiąca odnosi się do średniowiecznego pojęcia o życiu lwów. W tamtych wiekach ludzie byli przekonani, że lwiątko rodzi się martwe, albo śpi jak nieżywe, po trzech dniach ojciec chucha na nie (względnie ryczy tak głośno, że ziemia drży) i małe budzą się do życia. Czy muszę tłumaczyć przełożenie na chrześcijaństwo? Z chęcią zacytuję ładną polszczyzną przetłumaczony fragment „Geschichte des Physiologus” Laucherta:
Tak też Bóg i Ojciec wszystkiego obudził Pierworodnego, naszego Pana, Jezusa Chrystusa, przed całym stworzeniem, aby ocalił On zbłąkany rodzaj ludzki.
Co ciekawe, ta sama lwica karmiąc małe przymierza się do pożarcia królika rozumianego jako symbol grzechu.
Druga rzeźbiona baza przedstawia dla odmiany... lwa. Zwierzę pożera konia. Scena prezentuje zwycięstwo Chrystusa nad Antychrystem.
Smaczkiem najniższego poziomu jest wychudzony, lekko obnażony starzec z napięciem dźwigający swoją kolumnę.  Atlasa to on nie przypomina. Większość interpretacji skłania się ku przypisaniu mu roli ojca rodu ludzkiego – Adama. Zadowolony z tego dźwigania to on nie jest. Choć wydaje mi się, że to nie fizyczny ciężar go tak przygniata. Coś go "gryzie" od środka.
Po kolumnach wznoszę wzrok ku górze i napotykam bardzo gotycki kształt – ostry łuk trójlistny. 
Swoiste żagle pomiędzy nimi zaludniły sybille. Co tu robią? Otóż (zapewne i taka była motywacja Michała Anioła w Kaplicy Sysktyńskiej) reprezentują one proroczy głos pogańskiego świata zwiastujący nadejście Chrystusa.
No i teraz zaczyna się uczta obcowania z gotycką rzeźbą, jej bogactwem, głębokim światłocieniem,  psychologiczną charakterystyką postaci. Pięć paneli w niezwykle żywiołowym stylu przedstawia krótką Historię Zbawienia. Pierwsza ściana wypełniona jest zwiastowaniem, narodzeniem, obmyciem i ogłoszeniem narodzenia pasterzom. Trudno ją sfotografować, gdyż nie ma odejścia, a i światło nie dociera w to miejsce.
 Druga w całości poświęcona jest scenom w Betlejem. Jest sielsko i nic nie zapowiada okrucieństwa, jakie za chwilę zobaczymy. 
Trzeci panel budzi grozę dynamiczną i okrutną sceną rzezi niewiniątek. Chciałoby się dopomóc choć jednej z tych zrozpaczonych matek. Całość okrucieństwa spływa z prawego górnego rogu, gdzie Herod wydaje rozkaz rzezi. 
Czwarta tablica to ukoronowanie poświęcenia Chrystusa z przejmującą sceną ukrzyżowania. Wśród tłumu postaci powoli wyławiam wzrokiem omdlałą z cierpienia Maryję.
Ukrzyżowanie nieuchronnie prowadzi nas na sąd ostateczny. Brr! Lepiej nie skończyć w tej części z prawej, dolnej strony.
Ostatni bok nie jest rzeźbiarsko zagospodarowany, gdyż kiedyś był wejściem na górę. Teraz nie ma schodków, a smutno zwisająca kotara zamknęła dawne czasy.
Poniżej scen widać wstęgę opasującą ambonę, która sygnuje i nawet opiniuje rzeźbiarza.  Absolutnie dla mnie nieczytelnym gotykiem napisano między innymi, że twórcą ambony jest Giovanni Pisano, który mądrością przewyższył ojca.
Powinnam jeszcze napisać o dwóch pulpitach, które znajdowały się na ambonach tego typu (osobny do czytania lekcji, osobny – Ewangelii), ale … "dziwnym zbiegiem okoliczności" jeden znajduje się w Metropolitan Museum w Nowym Jorku a drugi przypuszcza się, że jest w Muzeach Państwowych Berlina.
Dwie inne ambony tego rzeźbiarza zdobią niezaprzeczalnie dwie katedry - w Pizie i Sienie (we współpracy z ojcem Nicolo).
W końcu pozwolę Wam odsunąć się od skarbu Kościoła Świętego Andrzeja i rozejrzeć po wnętrzu.
Typowa bazylika trójnawowa przykryta jest w nawie głównej bardzo typowym toskańskim sufitem z odsłoniętą więźbą dachową, tutaj jeszcze polichromowaną.
Świątynię wypełnia delikatna i ciepła szarość piaskowca pietra serena. Spotkacie go mnóstwo w Toskanii. Dostojne kolumny z pięknie rzeźbionymi kapitelami wiodą wzrok ku prezbiterium, gdzie wisi olbrzymi krzyż z w Polsce mało znaną ikonografią (żyjący Chrystus  Arcykapłan). Spoglądając na niego pod ostrym kątem widać w tle, nad wejściem do zakrystii, niewielki fresk zwany Vir Dolorum. Jest to popularny w średniowieczu typ przedstawień Chrystusa Boleściwego, najczęściej już po zmartwychwstaniu, nad grobem, okazującego rany Mu zadane.
Podnosząc głowę można zobaczyć dobrze zachowaną pozostałość z fresków, a na niej rzadkie przedstawienie Boga Ojca w mandorli (migdałowej aureoli). Rzadkie, bo zazwyczaj przedstawiano tak Chrystusa albo Maryję.
A po lewej stronie prezbiterium ścianę wieńczącą boczną nawę zdobi „Madonna Pokorna” Nicolo di Mariano z bardzo dokładną datą widoczną na dole obrazu – 17 lipca 1492 r. Ciekawe, kiedy go odnowiono, bo zdaje się być świeżo namalowanym. Tym razem Madonna siedzi na poduszce położonej wprost na podłodze. A na przedplanie dwie zamaskowane totalnie postacie, malutkie zgodnie z perspektywą hierarchiczną.
Niestety prezbiterium wypełnia nowe wyposażenie, a koronkowe resztki starego ołtarza zawieszono w prawej nawie. Ileż pieczołowitości w nich, oczopląsu dostaję, nie wiem, co zapamiętać, która główka bardziej mi się podoba? Jak można tak misternie rzeźbić?
Nad panelami oryginalny święty Andrzej z lunety nad wejściem.
Zaraz nieopodal, w bocznym ołtarzu, wisi olbrzymi obraz przedstawiający patrona świątyni, w dniu jego święta podświetlony i łatwiejszy do sfotografowania.
Według wszelkich przewodników i innych źródeł Giovanni Pisano miał zostawić tu jeszcze po sobie dwa krucyfiksy, mam nadzieję, że drugi jest w restauracji, bo miejsce, w którym powinien się znajdować, świeciło pustkami.
Został więc do obejrzenia ten zawieszony na fresku. Przedziwna forma ekspozycji, wcale nie taka rzadka tutaj.
Chiesa San Andrea jest świątynią, która w dawnych czasach miała prawo, oprócz baptysterium, udzielania sakramentu chrztu. Na koniec zaprezentuję więc Wam chrzcielnicę, dzieło dwóch uczniów Giovanniego Pisano a nad nią obraz w obrazie.


Zmęczeni jesteście tym postem? Długi? Dobrze, że to nie katedra w Pizie. Tylko, że ta jest dobrze opisana, a pistojski Święty Andrzej w języku polskim długo się pewnie tego nie doczeka.
Ja jestem za to obolała. Najpierw nie mogłam zrozumieć, dlaczego. Otóż wykonałam 140 zdjęć, z czego zapewne około 100 wymagało ode mnie przykucnięcia. Nie pomyślałam o tym śpiesząc się, by zdążyć sfotografować wnętrze. Pośpiech wynikał stąd, że pełne oświetlenie wywołuje maszyna wrzutowa. Przygotowałam pięć monet po 0,50 € i okazało się, że czas mnie gonił. Właściwie niemal wszystko sfotografowałam, ale jeszcze się trochę rozglądałam, czy o czymś nie zapomniałam. Szóste 0,50 € wrzucili zabłąkani turyści. Już teraz wiem, że na San Andrea potrzeba najmniej 7 monet, by spokojnie sfotografować wnętrze.
I jeszcze, jako ciekawostkę, podam bibliografię. Wydawać by się mogło, że jeden wpis na blogu, a wspierałam się aż tyloma pozycjami:
Alfredo Chiti PISTOIA. GUIDA STORICA ARTISTICA
PISTOIA E IL SUO TERRITORIO pod redakcją Chiary d'Afflitto i Franki Falletti
Marco Bazzini i Lucia Fiaschi IL TACCUINO DEL VIAGGIATORE. APPUNTI PER UNA GITA A PISTOIA
PISTOIA. GUIDA DELLA CITTA pod opieką Dario Briganti
Maria Grazia Ricci PISTOIA NUOVA GUIDA DELLA CITTA
Katarzyna Mikocka-Rachubowa SŁOWNIK SZKOLNY. TERMINY I POJĘCIA Z WIEDZY O SZTUCE
Wilfried Koch STYLE W ARCHITEKTURZE
Dorothea Forstner ŚWIAT SYMBOLIKI CHRZEŚCIJAŃSKIEJ


mapa wędrówek po Pistoi