środa, 31 października 2007

O SPRZĄTANIU, JEDZENIU I .. CMENTARZU

Podłoga w pracowni chyba wymaga bardziej złożonych wysiłków, jej płytki cotto są bardziej chropowate, więc nie udało mi sie dojść do stanu podłogi piętro niżej. Ale i tak już wygląda znacznie lepiej, muszę jeszcze dokupić wosku w celu wygładzenia i zaimpregnowania płytek. Świeca wyszła imponująco jeśli chodzi o rozmiary, jednak co do powierzchni to nie jest ona zadowalająca, na szczęście w tym przypadku planuję okleić, podmalować itp. Na przyszłość wiem już, jak uniknąć widocznych warstw dolewania. Sama zabawa przednia.
Wczoraj w ramach ratowania resztek kurczaka z zupy zrobiłam sos i przyznam smakował nam bardzoooo, zwłaszcza w połączeniu z gnocchi, czyli naszymi kopytkami. Nie lepiłam ich, są w gotowej konfekcji i smakują wybornie. Sos składał się z podsmażonych a następnie podduszonych składników: gotowany kurczak z zupy, cebula, słodka papryka, siekana pietruszka i bazylia, świeży liść laurowy, kostka mięsna (z serii kostek zwanych rosołowymi) oraz na końcu odrobina gorgonzoli. Jak już nie do końca wszystkojedzący Krzysztof określił sos jako zbliżony do doskonałości, to już większej pochwały być nie może Na drugim biegunie, a raczej w drugim garnku upichciłam bigos o smaku bigosowym  Taka to u mnie włoska kuchnia!
Poza tym dni przebiegały między pralką a pracownią, plus biurem parafialnym, które w końcu powstało w pomieszczeniu przy zakrystii. Po wczorajszym rozpadanym i rozwianym dniu dzisiaj o wiele spokojniej, 16 stopni i czasami słońce. 
Wstąpiliśmy na jedyny chyba w okolicy prywatny cmentarz. 
Dopiero teraz spostrzegłam, że groby ziemne nie są przykryte pełnymi płytami, lecz tylko obramowaniem z marmuru wypełnionym drobnymi bądź większymi kamyczkami, widziałam też grób cały wysypany szklanymi "kamykami". Przy jednym grobie myślalam że jest tam pochowany młody człowiek, wzory w serduszka i teskt tak mnie zmyliły. Całe szczęście miłość nie zawsze gaśnie w ludziach z wiekiem i końcem życia. Także fotografie zmarłych mogą stanowić dla Polaka pewną odmienność, nie są to znane nam medaliony z portretami, tutaj najczęściej jest to zwykłe zdjęcie zrobione za życia pochowanego, zdarza się nawet, że widać wyraźnie jakieś miejsce wakacyjne, frgament domu itp.
  
Nie wiem czy wspominałam, ale tutaj wytwórcy zniczy nie mają czego szukać. Każdy grób ma podłączenie do prądu i świeci się na nim mała elekryczna lampka. Znaleźli się nawet właściele jednego grobu, którzy odłączyli się od cmentarnej sieci i podłączyli lampkę do malusiej baterii słonecznej widocznej na grobie.

poniedziałek, 29 października 2007

CHRZEST

Niedziela chyłkiem przepłynęła, w cieple słońca i dobrym nastroju. Gotując obiad zaglądałam przez malutkie okienko do kościoła, żeby podejrzeć rzadko spotykany chrzest 9 letniej dziewczynki. Przy okazji popatrzyłam jak radzi sobie dopiero co wyświęcony czarnoskóry ksiądz. Wyglądal przesympatycznie, uśmiechał się i bardzo spokojnie celebrował uroczystość. Nawet chyba za spokojnie, bo Msza trwała 75 minut - hi hi! Zastanawiałam się jak też on taką dziewczynkę poleje wodą, a on pochylił ją nad misą chrzcielną, trochę jak do mycia głowy. A potem wykonał piękny gest, podniósł dziewczynkę i okazał zgromadzonym. Nie wspomniałam jeszcze, że tutaj po chrzcie, albo po ślubie ludzie klaszczą w dłonie.
Popołudniem walczyłam z gigant świecą, powolutku szło, jeszcze dziś dolewałam parafiny! Jutro się okaże, co z tego wyjdzie. Czekając, aż wylewki stężeją odgruzowałam pracownię. Po przeniesieniu kartonów z Polski zasłoniłam cudowną przestrzeń tego pomieszczenia. Na szczęście tuż przed pracownią jest przejście, które pomieściło te różności, co to mogą się przydać - każdy "chomik" zna ból, gdy musi z czegoś zrezygnować, tym razem mnie to ominęło. Szykuję się też do przywrócenia świetności podłodze w pracowni. Może uda się dojść do stanu cotto podobnego jak w soggiorno?

niedziela, 28 października 2007

ŚLUBNIE

Niedziela. Wczoraj niespodziewanie wyszło słońce i wróciło ciepełko. Niespodziewanie pewnie tylko dla mnie, bo mając we krwi zbliżający się listopad nie spodziewałabym się po takim równo chmurzastym niebie, że jeszcze poczuję 20 stopni w cieniu. Rano pojechaliśmy na ślub polsko-włoski, który Krzysztof pobłogosławił. Ucieszyłam się, że Krystyna miała taki ładny dzień na zaślubiny. Ubrałam się zgodnie z konwencją, czyli na czarno. Większość obecnych była tak ubrana, ponoć w celu by najbardziej widoczna była panna młoda. Przybyli goście mało zorientowani w pięknie liturgii, nudzili się i nie umieli znieść oczekiwania chyba na następnego papierosa, wychodzili więc nagminnie podczas nabożeństwa. Byliśmy w małej kaplicy pod San Miniato i wyszliśmy zachwyceni utrzymaniem i porządkiem, zwłaszcza wielką poprawnością liturgiczną. A jednak księża włoscy też potrafią! Oczekując na uroczystość spostrzegłam nieopodal cmentarz. Jak wyglądają włoskie cmentarze już mniej więcej wiem, ale rozbawiła mnie wielka antena tuż przed nim. Sposób na łączność z zaświatami?

Niestety z powodu zajęć Krzysztofa nie zostaliśmy na obiedzie, a pewnie byłoby o czym pisać.
Poza tym dzień przebiegł spokojnie. Przygotowałam mięsa, które przyniósł Fabio - rzeźnik. Małe kawałki podsmażyłam do bigosu a wołowe żeberka zalałam w winnej marynacie, dzisiaj już się duszą w rondlu.

Z tym spokojem soboty to trochę przesłodziłam, bo Krzysztof w swojej grupie katechetycznej dzieci pierwszokomunijnych ogłosił konkurs telefoniczny. Dzieci miały dzwonić od godz. 18 podając prawidłową odpowiedź na zawołanie "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" Co to sie działo! Krzysztof sobie spokojnie pijechał odprawić Mszę u mniszek a ja zostałam z rozgrzaną do czerwoności słuchawką. No dobra, nie do końca, bo po prostu nie odbierałam telefonów, za to poczta głosowa odbierała za mnie i Krzysztofa. Przynajmniej dzieciaki nauczyły się dzwonić do proboszcza he! he!
Wróćmy do niedzieli. Krzysztof pojechał błogosławić następny ślub a ja spokojnie zasiadłam uzupełnić zapiśnik o festę z 14. października.
Otóż patron naszej parafii nie ma swego święta (a jest nim San Pantaleo), za to Matka Boża Różańcowa przyjmuje wszelkie honory: uroczystą mszę, procesję oraz przepyszne pączki i loterię.
 
 
Msza i procesja w gestii proboszcza, pączki tutejszego Circolo, a loteria Stowarzyszenia TEISD. Msza bardzo uroczysta z lokalnym chórem. Z zadziwienia dotąd wyjść nie mogę, że ludzie których znam na co dzień, często zwykli prości, kochani, nagle wydają z siebie tak piękne dźwięki. Nie żadni profesjonaliści, tylko parafianie okazyjnie skrzykujący się, by uświetnić uroczystość.
Procesja z różańcem i śpiewami, i o dziwo autentycznie brakowało mi w niej orkiestry dętej (niektórzy w związku z tym przekreślili całe święto – bez orkiestry nie ma festy). Procesja nie rozchodzi się gdzieś w parafii, tylko zawraca do kościoła, bo tam obok już bardziej przyziemne atrakcje. Paczki loteria i kram odpustowy.
   
Dwa lata temu za namową pewnych osób Krzysztof zrezygnował z muzyków, gdyż grali zbyt świecko no i szczerze mówiąc za drogo. W tym roku było już za późno, ale okazało się że jest nieopodal zespół grający utwory religijne i dużo tańszy.
A poza tym świeckie kawałki i tak jak znalazł byłyby na spotkanie przy pączkach. Pączki cieplusie i przepychotka. Usmażono 300 i zniknęły w zawrotnym tempie, nie dla wszystkich starczyło.
 
      
 
 

Na loterii wśród wielu zbytecznych przedmiotów główna wygrana była bardzo atrakcyjna – cała noga prosciutto oraz wspaniały rower.
 

Wyczuwszy podniosły nastrój postarałam się też wyglądać podniośle, czym bardzo przypadłam do gustu jednemu z parafian. Co pewien czas podchodził do mnie i prawił komplementy o najpiękniejszej na procesji. W końcu zapytałam „Ma Madonna più bella?” (ale Madonna bardziej piękna?). Gorąco potwierdził i dał mi spokój, a ja pozostałam dumna po dziś dzień, że umiałam znaleźć odpowiednie słowa we włoskim języku. W ogóle już nieźle dawałam sobie radę bez osobistego tłumacza, dziwiłam się tylko, jak Dino wyobraża sobie żebym do Polski jechała na jeden dzień. A on nie dosłyszał bezdźwięczności głoski „p” w słowie Polonia i uparcie myślał, ze jadę do Bolonii, więc sam się dziwił że aż na 9 dni chcę tam jechać.

piątek, 26 października 2007

POPOWROTNIE

Usiłuję pozbierać myśli. Wypadłam z rytmu codziennych zapisków i nie wiem od czego zacząć. Bo jeszcze czeka zaległa festa przed wyjazdem a i myśli emigracyjno-powizytacyjne ciągle kłębią się w głowie. Może zdjęcia później, a teraz „los emigranta” 
No więc nie jest on zły. Wylatująz z Pizy czułam się, jak bym wyjeżdżała z domu. Można by się obawiać, na fali dawnego wychowania patriotycznego, że coś ze mną nie tak. Z zaciekawieniem oglądałam własne emocje i przyznam się bez bicia, że mimo intensywnego pobytu w Polsce, cały cza tęskniłam za spokojem tutejszego domu. Nie będę opisywać każdego przemiłego spotkania, a było ich, oj było! Niektóre (jak wizyta w moim byłym miejscu pracy) wręcz utwierdziły mnie, iż dobrze wybrałam. Cieszyłam się, że ten bardzo intensywny etap życia mam już za sobą. A mój kręgosłup z wielkim bólem podtrzymywał opinię o konieczności zwolnienia tempa. Szkoda tylko było to mówić ludziom, z którymi się świetnie pracowało. No dobra! Basta! Nie ma co się więcej rozpisywać, resztę zostawię sobie na indywidualne przemyślenia.
Wróćmy więc do toskańskiej rzeczywistości. Wczoraj od razu na wejściu musiałam się poczuć nie byle gosposią, bo w przeciągu pół godziny okazało się, że zamiast jeść samej obiad, będę musiała ugotować dla czterech osób. Nobla temu, co wymyślił zamrażarkę, a sobie podziękowania za profilaktyczne jej zapełnienie  i możliwość uratowania sytuacji po 10 dniach nieobecności w domu. Były zrazy z jajkiem i ogórkiem pseudokiszonym (taki mój tutejszy eksperyment, tylko z czosnkiem i dzikim koprem znalezionym nad rzeką), do wyboru ryż lub zmieniaki. Sałatka z groszku, kurki ze słoiczka sprezentowanego przez Ulę i wino - całe szczęście, tego tu nie brakuje.
Część dnia spędziliśmy na wędrówkach z anteną w poszukiwaniu zaginionego sygnału i oto.. mamy polskojęzyczne kanały. I kto to się z tego cieszy? Ja? Która od 7 lat nie miałam telewizora w domu! Do przywrócenia go do łask przekonało mnie prasowanie. Każda normalna kobieta wie, że prasowanie do deski to najgorsza robota domowa. I ja się zaliczam do tej „normalności”. Gdy musiałam zbratać się z żelazkiem czyniłam to przy filmie na dvd, gdy był obcojęzyczny, wtedy najlepiej z wersją z lektorem. Z racji oczywistych wyschło mi źródło filmów na dvd dołączanych do gazet, pozostaje więc telewizja.
Toskania przywitała mnie wzruszającym deszczem, niebo płakało ze wzruszenia, że wróciłam – hi! hi!
I coś aura z tego stanu  nie może wyjść, bo dziś to już jednostajna szarość, nieszarość  i co pewien czas jakiś zabłąkany grzmot straszył naszego mopsika. Mimo deszczu nie odbierałam świata za oknem ponuro, światło było raczej tajemnicze, nic z przygnębiających siności,  bardziej rozmyte błękity i świeża zieleń wzgórz. Miałam wrażenie niebieskości jakiegoś gigantycznego zespołu aquaparku.
Dzisiejszy dzień nie zachęcał więc do żadnych spacerów, nos jednak musiałam wyściubić z norki, bo lodówka świeciła pustkami. Krzysztof ciągle nie został mistrzem kucharskim.
Na obiad był nasz rosół, ale żeby choć trochę tutejsza nutką zabrzmiało, zamiast makaronu były grzybowe tortelini. Na razie gotowa konfekcja, może kiedyś skuszę się na samodzielne lepidło.
I tak na razie trochę się snuję i próbuję wejść w spokój miejsca. Ułożyłam kwiaty, upiekłam chleb, pobawiłam się z psami, posiedziałam w necie, pogadałam ze znajomymi;  można by rzec „polski film, nic się nie dzieje”. Jakże to cudowne!

poniedziałek, 22 października 2007

W POLSCE

Nie zdołałam umieścić zdjęć z Festy i wyjechałam. Jestem w kraju.
Spotkania, spotkania, spotkania. Wczoraj wzruszające, pełne refleksji z kobietkami z mojej pracowni (ciągle jeszcze piszę "moja"). Zawsze mnie porusza, jak bardzo jedna osoba może mieć wpływ na życie innych. Trudno jest ludziom mówić, że obecnie żyje się lepiej niż dotyhczas, bo mogą to odczytać, że z nimi było gorzej. Ale to nie tak! Po prostu tamten etap, gdy trwał, był świetny, ale taka zmiana musi być tylko ku dobremu. Nie znaczy to też, że jeśli teraz już nie chcę pracowac w edukacji (jakkolwiek pojmowanej), że nie lubiłam tamtych zajęć. Ale wiem, że to już się nie powtórzy i wiem, że to etap życia, który się zamknął. Teraz czas na własną działalność, przez te wszystkie lata cierpliwie czekającą na mnie.

sobota, 13 października 2007

O SPRZĄTANIU I KASZTANACH

Dzisiaj dzień pełen ruchu, najpierw sprzątanie kościoła, potem katecheza dla dzieci. Zewsząd słychać głosy. Ale jakoś mi nie tęskno za dziećmi i ich uczeniem. Ja pomogłam w sprzątaniu oraz w końcu sfotografowałam świece. Podczas sprzatania rozśmieszyłam Marisę, gdy jej opowiedziałam, jak upiekłam kasztany na oleju i patelni.  A mnie smakowały! I nie trzeba było ich moczyć 10 dni! Oczywiście spróbuję też jej sposobu, wszak ona wie co i jak z tymi kasztanami.
A co do świec, to to są wariacje kawowe:
    
   
 
A to są wariacje „shrekowe” – według słusznego spostrzeżeniea Tosi do wcześniejszej świeczki, więc już tak niech zostanie z tą zieloną serią. A może te kwiatkowe nazwać „Fiona”?
   
No i na koniec: sprzedałam pierwszą pracę, jeszcze z zapasów przywiezionych z Polski.

czwartek, 11 października 2007

ZWYCZAJNOŚCI

Takie miłe zwyczajne dni. Wczoraj Franca pomogła mi pofarbować włosy. Postanowiłam w  końcu zasmarować te odrosty, najgorsze zapalenie skóry już mi przeszło, więc chyba nic się nie stanie. Jak na razie spokój. Była K. zaprosić Krzysztofa na weselne przyjęcie oraz ustalić z nim sprawy liturgii, którą będzie sprawował. Ciągle eksperymentuję ze świecami, zbieram doświadczenia, a szczególnie błędy. Dzisiaj dokonałam próby ognia. To tak trudno napocząć nową, własnoręcznie odlaną świecę, ale inaczej trudno byłoby ofiarowywać świece nie wiedząc jak się palą. Na szczęście,  jak dotąd, osoby obdarowane potraktowały świece jako gadżet ozdobny a nie użytkowy. Piszę „na szczęście”, gdyż okazuje się że do niektórych dałam za duże knoty.  Co widać po tej tu na zdjęciu, paliła się ekspresowo i czasami dymnie.

A teraz pozostaniemy w temacie światła, tylko trochę większej iluminacji, niż dała moja świeca z grubachnym knotem. Otóż nie dotarłam do źródeł tego strojenia kościołów we Włoszech i to tych najbardziej zabytkowych, ale „cudownie” mamy Boże Narodzenie, albo jak kto woli mały Disneyland. Nasz kościółek i tak nie jest zbyt duży, ale znam przecudnie na wzgórzu położone dwa kościoły, które całe są podkreślone na odpust taką oto iluminacją:
Z okien tego nie widzę, a gdy wyprowadzam wieczorem psy do ogrodu to mam to akurat z tyłu kościoła, gdzie nie ma iluminacji. A propos ogrodu, w końcu widać mniej więcej jego płaszczyznę. Wycięto zielsko, skoszono trawę, zniknęły graty. Dzisiaj uporządkowaliśmy też teren pod murem od strony ulicy. Od razu inaczej! Po powrocie chyba znowu zamiast zaszyć się w pracowni zaszyję się w ogrodzie.

wtorek, 9 października 2007

PRZYGOTOWANIA

Tydzień zaczął się przedświątecznie i przedwyjazdowo porządkowo-zakupowo. Dokończyłam sprzątanie, którego nie zrobiłam ze względu na odlewanie świec. Pojechaliśmy zrobić ostatnie zakupy przed moim wyjazdem w najbliższy poniedziałek. A wieczorem zaczęły sie przygotowania do Festy della Madonna. Jest tutaj zwyczaj, że zamiast odpustu w Święto Patrona (którym jest San Pantaleo) w drugą niedzielę października specjalnie czci się Maryję. Kiedyś była to precesja z figurą i orkiestrą dętą, obecnie bez orkiestry, bo grała kawałki zupełnie aliturgiczne. A po obchodach religijnych (Mszy i procesji) loteria fantowa oraz pączki domowej roboty. Fanty do loterii są darowiznam od ludzi, więc w większości to straszne badziewie, ludzie dają na czym im zbywa. Cały tydzień kręci się liturgicznie wokól Festy. Wczoraj były modlitwy z krótką procesją różańcową ze świecami na pobliski cmentarz. Dzisiaj różaniec na podwórku u parafian, kawałek od kościoła, Po ogarnięciu domu dalej bawię się świecowo.

niedziela, 7 października 2007

O ZGUBNYCH SKUTKACH JEDZENIA

Sobota dosyć często musi być kojarzona z układaniem kwiatów. Tym razem, znowu po pogrzebie, przyniesiono trochę kwiatów. Uff! Były różowe! W sobotę był chrzest i to dziewczynki! A tutaj też funkcjonują kolory oznaczające płeć. Jak zawsze, obiad, na szczęście zupa z poprzedniego dnia, więc zdążyłam dokończyć i sfotografować świece.
   
To jeszcze nie wszystkie eksperymenty, została mi wielka bryła odlewana w pudełku na buty z zamiarem pocięcia potem. Z kolei jedna tafla, trochę malarsko potraktowana, pękła mi przy przecinaniu, tzn. samoczynnie nie pękła, dopomogłam jej w pokonaniu wysokości stół-podłoga, ze skutkiem destrukcyjnym. Na szczęście inny eksperyment – sklejanie tafli, zainspirowany tym, co widziałam w sklepie-warsztacie w Sienie – zakończył się powstaniem takiej oto pachnącej czekoladowo formy:
Komplet czterech świec przygotowałam specjalnie na kolację proszoną u mniszek z Casore. Trzy mniejsze i jedna większa, tak jak ich skład, przełożona i trzy siostry.
    
Msza przedziwna, kochane siostry, ale śpiewać to one nie śpiewały na chwałę swojego kraju, tylko Boga. Czasami uszy się skręcały. Za to wzruszająca gościnność, dwie pieśni z melodiami polskimi „Bądźże pozdrowiona” oraz „Czarna Madonna”. Przy czym ta druga nawet ze zbliżonym tłumaczeniem.
Kolacja absolutnie bez jednej fałszywej nutki. Mistrzostwo świata! Samymi przystawkami nakarmiłoby się pułk wojska. Krzysztof ostrzegał mnie wcześniej, bym uważała, bo nie dam rady wstać od stołu – niewiele się pomylił. Ale jak tu odmówić mojej ulubionej bruschetty, przesmacznych crostini wątróbkowych oraz jajecznych i pysznej prosciutto wędzonej?
A to był dopiero początek. Potem wjechały domowej roboty tortelini z serem ricotta i szpinakiem, polane pomarolą i posypane parmezanem. Niebo smakosza! Uspkojona jednym talerzem i że mi go zabrano Ne spodziewałam się zagrożenia drugim daniem, a tu – ratunku! – schabik panierowany w bułce oraz inne mięsko (jakie?) obłożone jakimś serem (zapomniałam zapytać, jakim) i tez w panierce. O winie nie wspominać? Contorno: frytki oraz kalafior gotowany na zimno, nie starczyło już mi nań miejsca bo widziałam na horyzoncie miseczki pod deser. I okazało się, ze tak, jak najbardziej słodkie, produkcja własna – crem caramel – zapiekany pudding włoski z sosem karmelowym. I to już był zgon! Ani odrobiny miejsca na schiacciatę z winogronami. Basta! Wydawało mi się, że brakuje mi skóry na brzuchu. Jakoś udało mi się zasnąć, ale około 2 w nocy musiałam salwować się herbatką z majeranku. Który polski żołądek wytrzymałby jeść tyle o tak nieludzkiej porze? Ja tylko chciałam być grzecznym gościem.
Po powrocie zastaliśmy tak wygłodniałe psy, że na czas szykowania im posiłku trzeba bylo je zamknąć. Nie odstępowały drzwi na krok.

Na szczęście msza miała ryt niedzielny, więc mogłam dogorywać w niedzielę rano i próbować zwalczyć, z marnym skutkiem, ból głowy. Zajrzałam jedynie do kościoła przez tajne okienko, żeby zrobić zdjęcia przeprowadzki figury Madonny, która przez ten tydzień będzie czekać na Festę (czyli święto) bliżej prezbiteium.
    
   
Tym razem nie pojechaliśmy nigdzie dalej, gdyż Krzysiek miał jeszcze zaplanowane na późne popołudnie modlitwy przy zmarłej, którą jutro będzie „transportował”. Wybraliśmy się więc na niedzielny obiad w pobliskie góry, około 600 m n.p.m.
    
Zabraliśmy psiaki, zaszyliśmy się w absolutnej ciszy przy jakiejś bocznej drodze. Trzeci dzień ta sama zupa, ale dla odmiany tylko lekkie drugie danie, czyli bresaola (surowa polędwica wolowa z lekka solona i suszona)  z rucolą. Ta sałata chodziła za mną od wizyty u Carli. I w końcu spotkały się wszystkie składniki z chęcią i możliwością spożycia. Ja jeszcze tylko nienasycona aspiryną zjadłam następne dwie tabletki. Do tego dobre zwykłe czerwone wino, woda, resztka deseru od sióstr, i słońce, i.. babie lato.
Może te cudowności rozwieją chmury nad Krzysiem, bo czytał dziś podczas pikniku gazetę z wywiadem tutejszego biskupa, który ma przedziwne pomysły na zmiany w diecezji (tworzyć małe wspólnoty księży obsługujące wiele parafii) i w ogóle ma niebywałe spojrzenie na rolę księdza. Zarzuca księżom z południa Włoch i obcokrajowcom, że za bardzo skupiają się na liturgii, życiu kościoła, zamiast bywać wśród ludu. Chyba mu się pomyliła rola opiekuna, albo działacza społecznego z kapłaństwem. Ciekawe jak te „racjonalizatorskie” pomysły wpłyną na moje, a tym bardziej Krzysztofa, życie tutaj?
 Wracając zadziwiliśmy się organizacją mijanego po drodze wyścigu kolarskiego. Nikt na wiele godzin na przód nie zamknął drogi, tylko gdy już zbliżaliśmy się do czoła peletonu spotkaliśmy najpierw pilotów i policjanta na motorze, którzy pokazali nam, że mamy zjechać na bok drogi.
   
Tych kolarzy zresztą było więcej, bo, jak co niedziela, na drogi wylegają całe kluby, by trenować kolarstwo, zwłaszcza górskie. Tym razem mogliśmy podzwiać na Montecatini Alto z drugiej strony góry oraz starszego pana pomykającego konno.
     
I to by były wydarzenia dzisiejszego dnia. Na wieczór zaplanowaliśmy film, Krzysztof wypożyczył "Das Leben der Anderen" (polski tytuł "Życie na podsłuchu"). Oglądaliśmy go z włoskim dubbingiem, bo inaczej w Italii filmów się nie ogląda. Film smutny, ale ciekawie pokazujący łamanie się nawet tak modelowgo oficera jakim był HGW. Pomyślałam, że w takim kraju jak NRD dużo trudniej było być sobą, niż w Polsce w tych samych czasach. Wiem, jesteśmy innym narodem i nie daliśmy się tak zniewolić, ale co z tymi , co nie chcieli się temu systemowi poddać we Wschodnich Niemczech? Nie ma czego zazdrościć. 
Na koniec wkleję obiecane zdjęcia z odwiedzonego kilkanaście dni temu sklepu z wyposażeniem ogrodów. Ech! Ach! Och! Oczywiście są i śmieszne i kiczowate obiekty, ale ta ceramika! Te amfory! Szyszki piniowe wszelakiej maści!
A jak wam się widzi głowa "Dawida" Michała Anioła?