piątek, 30 października 2009

NIE WYLEWAJĄC ŻÓŁCI

Lecz nią posługując się, zmalowałam wczoraj obrazek dla dziadka cytrynowego, czyli tego pana, co nam podarował cytrusy. Nazwałam go "Cytrynową Madonną". Mam nadzieję, że jakoś to wyrazi wdzięczność za niezwykłe dary.

 

 

Rzecz jest namalowana na dachówce wypukłej. Tutejsze dachy są pokryte dużymi płaskimi dachówkami przykrytymi na stykach półokrągłymi. Przy okazji przypomniało mi się, że od wielu miesięcy czeka na odtworzenie kopia naszego kościelnego fresku, którą namalowałam na płaskiej dachówce. 

 

Czekała sobie na znalezienie jej dogodnego miejsca i wmurowanie i ... została stłuczona. Rozpadła się na trzy części. Skleiłam je i zostawiłam na długie dni. Wczoraj w miejscach pękniętych domalowałam brakujące fragmenty, jak się dobrze przyjrzeć, niestety, widać ślady łączenia.

Największą trudnością przy wykonaniu tej kopii była skala. Fresk ma ponad dwa metry wysokości a ja to naiwnie chciałam zmieścić na dachówce. Brakowało mi umiejętności miniaturzysty, no i nie chciałam aż tak szarawych odcieni, więc ożywiłam gamę barwną. Ciekawe, kiedy Krzysztof ją gdzieś bezpiecznie umieści? Ma tyle zajęć, że nie mam sumienia męczyć go o zajęcie się moją kopią.

środa, 28 października 2009

MAKROFOTOGRAFIA PRZYJAŹNI




Tak sobie wczoraj przeczytałam wpis jednej osoby w księdze czytelników podpisanej jako "marzena" i zrobiło mi się przykro, ale potem pomyślałam, że czegoś nie dopatrzyłam. Że może to jest tak jak z dużym zbliżeniem w fotografii, kiedy choćby najpiękniejszy kwiat przestaje być czytelny? Staje się abstrakcyjną formą. Może ja Was, Drodzy Czytelnicy, pozbawiłam możliwości zobaczenia słonecznika najpierw w całości?


Ale z toskańskimi zapiskami przecież na początku było tak, że pisałam wyłącznie dla osób, które znały mnie i Krzysztofa i nie trzeba było im nic tłumaczyć. No i zobaczyliście detale przyjaźni a o niej samej za wiele nie napisałam. Za nami długa droga odkrywania, czym jest celibat, czym jest przyjaźń.
Ze stroną fizyczną nie było żadnego problemu, jest mocno przereklamowana. To co od razu
ustawia człowieka w odpowiednich pasach startowych, to przede wszystkim szacunek do wspólnie wyznawanych wartości. Tylko czy w ogóle można było biec w kierunku takiej przyjaźni? Całe szczęście są przykłady wśród wielkich Kościoła, całe szczęście że nie uległam przekonaniu pewnego księdza, wyczytanym gdzieś w necie, że gdy pojawiają się znamiona przyjaźni, to od razu należy uciekać. Całe szczęście ... 
Smutne, że taki Pan Szymon Hołownia w programie o znamiennym tytule "Czy ksiądz może przyjaźnić się z kobietą?" sprowadza wszystko do poziomu fizyczności. To trochę jak Dorota Nieznalska sprowadziła człowieczeństwo Chrystusa do penisa na krzyżu. Mnie to jednak nie obraża, po prostu nie ma we mnie na to zgody. Jakże inaczej czyta się słowa Jana Andrzeja Kłoczowskiego OP. Ileż zrozumienia dla konstrukcji człowieka! Gdy sobie pomyślę, że mogłabym ulec medialnemu szumowi i zakłamaniu wokół relacji męsko-damskich, to straciłabym nie tylko piękną przyjaźń. Nie odnalazłabym być może szacunku dla samej siebie, nie odnalazłabym siebie dziękującej za każdy dzień życia. Co ta przyjaźń dała Krzysztofowi? Zapytajcie jego. Wspomnę jedynie, że dzięki niej uważa się za lepszego księdza.
Oczywiście punkt, do którego dotarliśmy, to wynik żmudnego procesu. Czasami bolesnego, jak pewnie większość głębokich relacji. O tym wspaniale pisze Jacek Prusak SJ.
Czy w takim świetle zrozumiałe jest, że przyjaciel pomaga nam, gdy nagle znajdujemy się bezbronni w nowej sytuacji? Że nie znając języka musiałam wszędzie na początku "targać" Krzysztofa jako tłumacza nie tylko włoskiego, ale i obyczajów tu panujących. Że nie wspomnę o koloratce, która bardzo ułatwiła mi przejście włoskich schodów biurokratycznych. Jak mam pisać w liczbie pojedynczej o czymś, co robimy razem? Jak mam udawać, że jestem tylko zwykłą gosposią-służącą (z całym szacunkiem dla takiej funkcji), Michałową z "Ranczo"? Chyba oczywiste jest, że przyjaciół łączy coś więcej? Wspólne wartości, zainteresowania, czas razem przeżyty.
Dlatego życzyłabym każdemu takich słoneczników, w całości i w szczegółach, jakie mnie spotkały w życiu; a Pani Marzenie cierpliwości i otwartości w wyciąganiu wniosków :)

  

wtorek, 27 października 2009

PARAFIA RZECZY ZNALEZIONYCH

Można by jeszcze napisać, że kto szuka - nie błądzi. Dzisiaj króciutko. Dwa przedmioty znalezione na śmietniku. A trzeci kupiony latem u handlarza starzyzną w końcu stanął na miejscu przeznaczenia.

W gąsiorach jest coś takiego, że sama chyba ilość szkła zniewala. Do tego ta zieleń, korek pachnący starą winną piwnicą. Co z nim się stanie? Zobaczymy. A tymczasem ładny, nieprawdaż?

Pamiętacie fotel bujany z młyna? Tu na zdjęciu to nie jest mebel ruchomy, ale w temacie plecionkowym jakieś niesamowite skrzyżowanie fotela z krzesłem. Świetny do zakładania butów, lecz w korytarzu raczej się nie zmieści. Więc też musi poczekać na jakieś pomysły. Mnie na razie niecnie przyszło dorobienie płóz, wybudowanie kominka i ... 

Obydwa przedmioty wypatrzone i przytargane przez proboszcza :) Ten to ma oko!

A biblioteczka, kupiona u handlarza, w końcu mogła zaopiekować się co starszymi książkami. Krzysztofa i moimi. Myślę, że nawet nie gryzie się zbytnio z sekretarzykiem.

A na niej jako zwieńczenie położyłam tablicę z niezłą historią. 

Jest to marmurowa tablica wykonana własnym sumptem jako pamiątka przez proboszcza miejsca (Pietro Paulego urzędującego tu pomiędzy 1842 a 1879), zaznaczająca jego obecność w parafii. Zmarły niedawno contadino del prete (należący do rodziny tamtego proboszcza) miał ją u siebie. Tablica zniknęła i była zmartwiony, co się z nią stało. Po pewnym czasie zauważono ją w sąsiedniej parafii wmurowaną w mur plebanii. Krzysztof poprosił o tablicę tamtejszego proboszcza, który trzy dni przed swoją śmiercią przekazał rzecz z powrotem. Dodam, że był to poprzedni właściciel naszych psiaków.

niedziela, 25 października 2009

BREDZĄC W MORZU....

Ups! Miało być "Brodząc w morzu", ale gdy człowiek pod wypływem wszechogarniającego szczęścia gada byle co, co mu ślina na język przyniesie, to i można zostawić tytuł "Bredząc w morzu". 

Cała sprawa jest do ujęcia w kilku słowach, no - może w kliku zdaniach. Po wietrzno-deszczowej aurze ani śladu.

Piękne słońce opromieniło głowę mego pryncypała i natchnęło cudownym pomysłem: jedziemy na psi spacer nad morze. 

Kierunek: Marina di Vecchiana (koło Migliarino, tak pomiędzy Pizą a Viareggio). Mimo, że na ten wspaniały pomysł nie wpadł jedynie proboszcz z San Pantaleo, dało się wyszukać pozbawione zwierzyny czterołapnej fragmenty plaży i pobaraszkować ze stworami.

Ja, która nie przepadałam kiedyś za spacerami, z zachwytem zdjęłam buty z nóg i zanurzyłam stopy w morzu - koniec października a nie łupało niskimi temperaturami!

Śmiem podejrzewać że i kąpiel byłaby możliwa, ale nie byłam na nią zupełnie przygotowana... A morze kusiło, oj! kusiło.

Druso niechcący dał przykład, nie wiedział, że po wodzie się nie da chodzić, a chciał dotrzeć do kolegi po drugiej stronie morskiej sadzawki zalegającej na plaży. 

Trzeba było pysiaka przytulić.

Boguś stanowczo preferował kąpiele słoneczne. Ale na wszelki wypadek też go przytuliłam. 


Piaski na plażach polskich zdecydowanie piękniejsze, jednak widok wysokich gór na horyzoncie rekompensuje szarość podłoża. 

I zbliża się koniec wpisu, bo co tu dodać?

Trzeba wystawić twarz do słońca i ładować baterie na zimę. A drogę powrotną rekonesansowo wybraliśmy przez San Giuliano Terme, co by obejrzeć tamte okolice. Słońce było dość nisko i nie mogłam robić zdjęć z samochodu. Jedynie dwie dostojne aleje dały się uwieść obiektywowi.

 
Druso nie potrzebował długiej migawki, by spoglądać na świat :)

sobota, 24 października 2009

KOMENTARZOWISKO

Dawno się nie odzywałam z odpowiedziami na Wasze komentarze, za które serdecznie dziękuję. Może najpierw chciałam przywitać nowych czytelników, tych którzy trafili tu poprzez książkę, tych zostawiających komentarze, tych którzy piszą do mnie maile, tych co nic nie piszą. To dla mnie ciągle niezwykłe i wspaniałe doświadczenie. O czym postaram się niebawem napisać na blogu książki. Dziękuję też "starym" czytelnikom bloga za Wasz entuzjazm związany z ukazaniem się książki. Wydawać by się mogło, że skoro już tu zawędrowaliście wcześniej to po co kupować druk, a jednak... Tym, co nie kupili książki mogę powiedzieć, że starałam się w niej uporządkować bloga, dodałam pewne wyjaśnienia, rozszerzyłam niektóre wątki i wyrzuciłam wszelkie zdezaktualizowane fragmenty. 

Wracając do Waszych komentarzy z poprzednich postów. Do wpisu o contadino del prete dodam, że nie spotkałam się tutaj ze zwyczajem stypy po pogrzebie. Pytałam po znajomych Polkach, potwierdzają moje obserwacje.

Zmiana wyglądu bloga ciągle nie jest zakończona, czekam na łaskawszy czas u mojego zaprzyjaźnionego informatyka. Wiem, że wpisy wydłużają się tragicznie, ale na razie nie mogę umieścić nawet dwóch pionowych zdjęć koło siebie. I jeszcze raz też przepraszam, ale nie mam pojęcia na czym polega, że raz się zdjęcie da osobno obejrzeć a drugim razem można na nie klikać do znudzenia bez żadnego efektu.

Los świec nie jest do końca mi znany. Część na pewno już sprzedano. Miałam dorobić jeszcze inne ale obraz ze św. Krzysztofem zajął mi cały czas nieobecności pryncypała i się nie wyrobiłam. Co do instruktażu w necie o czym pisała linn, to już się nie podejmuję. Czasami jeszcze wpadam na jedno forum hobbystyczne, gdzie wszyscy dzielą się swoimi świeczkowymi doświadczeniami, ale  coraz mniej i tak mnie się robi :) A zdjęć w kształcie mopsika ani innej głowy nie zrobię, bo nie zniosłabym widoku palącego się łebka. Staram się myśleć o świecy jako przedmiocie użytkowym i takim, który nie może stracić za dużo z formy podczas akcji, czyli palenia się.

Co do renesansowego komiksu. Powstanie tego wpisu faktycznie trwało bardzo długo, z tego co pamiętam to co najmniej dwa dni. Włoski jest mi znany tyle o ile, wcale niedogłębnie, więc męczę się tłumacząc. A jeśli tego nie robię to wychodzą niezłe lapsusy, o czym będzie najbliższy wpis :) 

Chwaliłam system numerków przy pobieraniu krwi. Odbiór wyników już był "po włosku", jakoś udało  mi się odebrać, ale potrójna kolejka na początku od razu wywołała we mnie wsteczny bieg, chciałam wyjść z przychodni, potem użyłam wirtualnych łokci i jakoś uplasowałam się tylko parę miejsc za osobami, które weszły po mnie :)

A teraz wyjaśnienie co do zakwasów. Nie chodzę na salę gimnastyczną z indywidualnym programem. To są zajęcia grupowe, w które można wejść w dowolnie przez siebie wybranym terminie, w związku z czym instruktorka nie może dobierać programu pode mnie, sama co najwyżej muszę kontrolować wysiłek, co nie zawsze mi się udaje i chodzę z lekka połamana. Ale idzie ku  lepszemu. A ćwiczenia w grupie bardzo mnie motywują. 

Uspokajam co do grzybów, przypuszczalnych kani, wyschły i zostały wyrzucone, czego można było się chyba domyśleć po fakcie że obydwoje żyjemy :)

Joanno ze skandynawskiego końca świata ten sos gorgonzolowy jest bardzo prosty: roztapiam masło (zależy od ilości sera), dodaję gorgonzolę i potem śmietanę. Na talerzu dorzucam do tego poszarpaną bazylię i mielę dużo świeżego pieprzu. Do popicia obowiązkowo białe wino. Zajrzałam na Twojego bloga i będę czasami wdeptywać :) Zupełnie inny świat, podziwiam za hart ducha :)

Wiga próbowałam sobie przypomnieć co też wisi nad tym zlewem, chyba jakiś sprzęt ogrodniczo-rolniczy.  A co do parawanu to tak mi zaszedł w głowę, że myślę gdzie mogłabym go postawić. Krzysztof obiecał wykonać podstawy. Następnym razem, gdy będę z wizytą w młynie postaram się przyjrzeć i parawanowi i sprzętowi dokładniej.

Gosia się zastanawia, ilu Polaków zamieszkuje w Toskanii. Myślę, że jest to dość spora grupa. Zależy tylko jak traktować słowo "mieszkaniec". Bo czy osoby pracujące jako opiekunki do staruszków czują się tutaj mieszkankami? Wątpię. A jest ich dużo. Kiedyś z ciekawości wrzuciłam hasło Toskania na NK i wyskoczyło wiele osób. Sama przecież poznałam już tutaj kilkunastu Polaków, to gdyby przemnożyć tę liczbę przez ilość możliwych miejsc, to wyszłyby tysiące :)

Moniko z malowaniem to wcale nie jest tak, że wychodzi wszystko, co się zamarzy. To mnóstwo pracy, dłubania i nie zawsze zadowolenia. Tym razem muszę jednak przyznać, że faktycznie dokładnie o coś takiego mi chodziło a chlebodawca tylko chodził i gadał jak nakręcony: "doskonałe". Z czego bardzo się cieszę, bo on wcale nie pieje nad wszystkim :)

Za wszystkie życzenia urodzinowe bardzo dziękuję. A Pani Małgorzacie - mojemu czujnemu duszkowi - bardzo, ale to bardzo dziękuję za pomoc lingwistyczną. Tak się kończy poleganie na własnej nieznajomości języka. Aż mi głupio tak pomylić bób z bajką. Ale dzięki temu sięgnęłam do źródeł i znalazłam bardzo interesujące informację o tych ciastkach, więc zrobię z tego osobny wpis.

I jeszcze chciałam osobno polecieć zupełnie prywatą, ale wszak blog jak najbardziej mój, więc mogę zaszaleć. Od dłuższego czasu pojawiają się tu komentarze od Absolutnie Strasznego Olbrzyma. Nawet nie wiecie, jak miłym wspomnieniem darzę tę osobę. To główna postać z przedstawienia dziecięcego zespołu, pierwszego przedstawienia samodzielnie wyreżyserowanego przeze mnie w Ośrodku Kultury. Teraz moja mała, wielce uzdolniona aktorka już nie jest dzieckiem. To dorosła kobieta, co zagląda na bloga :) Izuniu pozdrawiam :*

piątek, 23 października 2009

DZIŚ SĄ MOJE URODZINY

No nie da się napisać tego posta inaczej, niż się przyznać :) Choć w moim domu świętowało się dzień własnego patrona, co już mam za sobą, ale ponieważ mój chlebodawca akurat był dość daleko tego dnia i nie załapał się na imieninowe ciasto, wymyśliliśmy, że w ramach słodkiego zorganizujemy jakąś wycieczkę. Nie udało się. Deszcz i wiatr pozazdrościli pomysłu. Ale nic straconego! Co dwie głowy to nie jedna - obydwie zgodnie udały się w kierunku Lukki. Po drodze błogosławiłam asfalt drenażowy, dzięki któremu jadąc za tirem ma się normalną widoczność, nie chlapie spod kół. Tylko deszcz spadający z góry rozmywał obraz. 

Deszcz nie przeszkodził mieszkańcom Lukki w rowerowym pokonywaniu odległości. Wyglądali wybornie z parasolami w rękach na swoich dumnych rumakach. 

 

Głównym celem wyjazdu było odciążyć mnie dzisiaj w gotowaniu. Odwiedziliśmy polecaną "Dziurę św. Antoniego".

Hmm.

Co do jedzenia wyszłam z mieszanymi uczuciami, jadałam dużo smaczniej i dużo taniej. Może przestrogą powinno być, że nawet tutaj, w lokalu o tak starej tradycji, język włoski należał do rzadkości?  Za to samo miejsce bajkowe, warte wejścia, pełno miedzianych naczyń pod powałą, blaszanych instrumentów, a gdzieniegdzie niewinnie ukryła się cała prosciutto. 

  

Kelnerzy pod muchami, mili, eleganccy i ciągle wypatrujący potrzeb klientów. Nas obsługiwało co najmniej czterech. W zamówieniu kierowałam się chęcią spróbowania lokalnej kuchni. Wybrałam więc farinatę lucchese (zupę warzywną zagęszczaną kukurydzianym grysikiem) - tę zjadłam ze smakiem. Potem był grillowany dorsz z ciecierzycą. Ryba zupełnie mi nie podeszła. Zapomniałam, że nie lubię tak grillowanych ryb, w których jest posmak opalonego mięska, taki goryczkowaty. W dodatku mięso było twarde i przesolone. Musiałam się salwować deserem o nazwie piattoforte lucchese, tym razem forte to było że ho! ho! ho! Słodycz okazała się być nasączona alkoholem w takim stopniu, że ciasto wydawało się dodatkiem do trunku. Ogólnie smaczne i ładnie podane.

Jednak dla mnie najpiękniejszy był dodatek wręczony mi przez Krzysztofa - otóż od dzisiaj jestem prawną właścicielką Druso! Hip! hip! hurra! Oto dowód: 

Ponieważ wychodząc z restauracji okazywałam fotograficzne zainteresowanie miejscem, kelnerzy skierowali nas do piwnicy, gdzie okazało się być jeszcze wiele pomieszczeń z ciekawymi sprzętami, w tym z wielką kołyską pełną butelek. 

 

 

 

Po wyjściu aura okazała się ciut łaskawsza, więc przespacerowaliśmy się po... wystawach. W taką pogodę nie dziwi kram z parasolkami pod kościołem San Michele in Foro.

Rowery smętnie czekały pod absydą kościoła mając za towarzystwo misterne plecionki. 

 

Ale na co czekał dyndający kurczak?

Na osłodę jesieni zawsze można dać się skusić słodyczom. 

 

Tylko czy chciałabym spróbować wyrobu o nazwie "bajki umarłych"? (dodam po komentarzu od Pani Małgorzaty, że fatalnie przetłumaczyłam, w ramach przeprosin o ciasteczkach będzie osobny wpis. Tutaj jest to dziwna liczba mnoga poczciwego bobu, a nie bajki)

Lepiej pogapić się na zawsze budzące moje pożądanie artykuły domowe i uśmiechnąć do kubeczka, który zapewnia nas, że łyżka mu się nie zgubi.

 

Jeszcze jakieś dwa detale:

 

Wracamy do domu, gdzie czekał na mnie "mój" pies. Czyż i deszczowy dzień nie może być piękny?