poniedziałek, 17 sierpnia 2020

FRUTTI DI BOSCO

Pomilczałam, oj, pomilczałam. Myślę, że każdy z Was mnie usprawiedliwi. 
Byłam w Polsce, na wakacjach. Zobaczyłam się tylko z moją ukochaną Przyjaciółką, a resztę czasu spędziłam z tym bardziej ukochaną Rodziną. Wakacji nie będę opisywać, wystarczy, że napiszę, iż były niezwykle udane, spokojne, leniwe, pływające, szydełkowe, książkowe i mocno, mocno gadane. 
Wracam teraz do artykułu, którego nie zdołałam zakończyć przed wyjazdem.
Frutti di bosco = leśne owoce. 
Przekornie napisałam tytuł lekko mylący, bo wcale nie będzie o jeżynach, jagodach, no, może kilka poziomek się znalazło podczas wycieczki, na którą pojechałam z Laurą i Paolą. 
Przyciągnęło mnie miejsce, które już kiedyś widziałam z zewnątrz, ale nie mogłam zajrzeć do środka. Spotkane wtedy starsze panie powiedziały, że proboszcz, który ma kilka innych parafii, nie zagląda tu zbyt często. 
Co zrobić, by zobaczyć wnętrze?
Zapisać się do stowarzyszenia Artemia z Prato i czujnie czytać wszystkie oferty wycieczkowe. Przed kwarantanną zdążyłam z nimi zobaczyć pałac biskupi w Prato, z którego bezpośrednio można zajrzeć do katedralnej kaplicy; gościłam też w jednej z pracowni rzeźbiarskich. 
Pierwsze oferty po zastoju koncentrują się na plenerze i dzięki temu w końcu, co wcale nie było to takie oczywiste, bo, gdy dotarłyśmy na miejsce, ktoś walczył dzielnie z rzadko używanym zamkiem. W oczekiwaniu ruszyliśmy na spacer po pobliskim lesie (co było w planach, ale na koniec spotkania). 
Toskańskie lasy w niczym nie przypominają naszych polskich, inaczej pachną, są górzyste, jednak nie brakuje im uroku, są zacienione, bo pełno w nich drzew liściastych, a i o strumienie nietrudno. 






Podczas wycieczki zobaczyłyśmy wnętrze wodnego młyna z ciekawą turbiną. Zapomnijcie o wielkim kole, woda spuszczana z dużego zbiornika, uruchamia ciężkie, olbrzymie żarna przy pomocy turbiny ze śmigłami z osią pionową. 








Zbiornik jest, oczywiście, powyżej poziomu małego młyna. Pełno w nim było kijanek i jedna niespodziewana mieszkanka - wodna żmija. 



Kocham takie miejsca, przepełnione czasem, ludzkimi losami, prostotą życia. Światło wpadające przez małe okienka z ledwością wydobywało kształty starych narzędzi. Najbardziej zdumiała mnie malutka kuchenka na węgiel drzewny, umieszczona w parapecie. Obecnie młyn jest do zwiedzania, ale ciągle służy pierwotnemu przeznaczeniu, tylko w małym pomieszczeniu na pięterku nikt już nie mieszka, kuchenka już nie podgrzewa potraw. 





Co mieli ten młyn? Ususzone kasztany na mąkę, z którą ciągle jakoś mi nie po drodze. Może kiedyś się bardziej polubimy?  Żołądek jakoś nie przepada za ciężkimi wypiekami kasztanowymi. 
Za to w żołądku zawsze mnie ściska z przejęcia, bo dusza lubi nie tylko starą codzienność, ale i piękno bardziej wzniosłe, lubi średniowieczne kościoły, lubi szlachetność sztuki, która wtedy powstała. Z ulgą zauważyłam, że po długich zmaganiach z zamkiem, zmianach ekipy usiłującej otworzyć niesforne żelastwo, drzwi stanęły otworem i zobaczyłam wspaniałe ...

Rozpędziłam się. 
Najpierw pomęczę was trochę faktami, mniej lub bardziej sprawdzonymi. 
Skąd taki duży kościół w szczerym lesie, w osadzie, obecnie w większości, letniskowej?
Montepiano położone jest na północnych krańcach Toskanii, kiedyś witało wędrowców idących z Bolonii do Prato. 
W XII wieku żyła tu sobie niewielka wspólnota oparta na regule benedyktyńskiej. Pewnego dnia spokój miejsca zakłócił szlachta polujący na zające. Jedno ze zwierząt schroniło się pod habitem eremity Piotra. Gdy hrabia nadjechał szukając zająca, pobożny mnich, nie umiejąc kłamać, zapytany, czy widział zwierzynę, powiedział prawdę o schronieniu dla uciekiniera. Pan roześmiał się i powiedział, że prędzej drzewo wskoczy na grzbiet jego konia, niż płochliwy zając schroni się u człowieka. Słowo się rzekło, drzewo na konia wskoczyło. Piotr uwolnił konia dopiero po złożeniu obietnicy przez hrabiego, że puści zająca wolno. Ów cud przedstawia barokowy relief, prawdopodobnie przeniesiony do kościoła z napotkanej podczas spaceru kapliczki. 




Nie był to jedyny cud świętego. Innym mu przypisywanym, jest bezpośrednie naśladownictwo Chrystusa, jeśli chodzi o zamianę wody w wino. Czyniąc znak krzyża zamienił wodę na winny trunek, by ugościć pana tych ziem.
Legendy legendami, ale coś sprowokowało władcę, że ufundował spore opactwo i to w środku lasu. 
Trzęsienie ziemi w XIX wieku zniszczyło część kompleksu, szczęśliwie pozostawiając romański kościół.
Jego prosta bryła urozmaicona jest jedynie przez dwie boczne kaplice, dające wrażenie poprzecznej nawy, oraz prostą, dobudowaną ok. XVI wieku, dzwonnicę żagielkową.




Niewiele zdobień zobaczymy na zewnątrz. Dobrze, że mam aparacik z dużym zoomem, dzięki temu mogłam wypatrzeć głowy dźwigające, charakterystyczny dla architektury romańskiej, fryz arkadkowy. 





Nie trzeba za to żadnego sprzętu, by podziwiać portal. 


Płaskorzeźba  w lunecie jest kopią, której oryginał widać wewnątrz. Przeniesiono go, by uchować cenne dzieło przed wszelkimi zniszczeniami, tymi wywołanymi pogodą, jak i ludzką ręką. 
Przyznam, że mam problem z odczytaniem płci oranta, niby strój (krótka spódniczka) wskazuje na mężczyznę, ale te dwie wypukłości klatki piersiowej?
Pod orantem, w architrawie, wokół krzyża plączą się uroczo rośliny ze zwierzętami i smokami. 


Świątynia ma jedną wysoką nawę, którą kończy niemal puste prezbiterium. 

W antependium ołtarza pozostała kopia reliefu obecnie znajdującego się w Katedralnym Muzeum w Prato. Niestety, zdjęcie całości wyszło mi coś nieostro, ale za to maluśka figura oratora, wyostrzyła mi się tak, że musicie mi na słowo uwierzyć, że to jest element u podnóżka tronu Madonny z Dzieciątkiem. 



W lewej kaplicy, oprócz dwóch konfesjonałów, sprawiając wrażenie ulokowanego przypadkowo, czeka nas oryginał wejściowego reliefu. 



W prawej kaplicy w małym ołtarzu umieszczono doczesne szczątki (uznawanego za świętego) eremity  Piotra, przytoczonego tu w legendach. 


Jeszcze kilka nowszych figur, kilka detali uzupełniających charakter miejsca i w końcu prowadzę Was przed freski. 






Najstarsze datuje się na XIII wiek. Autor pochodził ponoć z Florencji, był uczniem Cimabue, ale nic więcej o niem nie wiadomo. Widać od razu typowe dla mistrza wpływy bizantyjskie. Uproszczone sylwetki, mało cieniowania, więcej za to linii, konturów i ornamentów, statyczność i dostojeństwo. Największą powierzchnię zajmuje św. Krzysztof, patron podróżujących, rozpoznawalny jako gigant, który trzyma na ramieniu Dzieciątko Jezus. 


Według legendy, przenosił dziecko przez wodę, nie rozpoznawszy w nim Zbawcy. Dopiero olbrzymi ciężar, odczuwalny mocniej z każdym krokiem, kazał mu się zapytać, kogo niesie.  W odpowiedzi usłyszał "dźwigając mnie, dźwigasz cały świat". 
Zwróćcie uwagę na żółtą wodę pokazaną głównie liniami, długopalczaste stopy, no i te ryby!



Po prawej stronie Krzysztofa zachowały się powstałe w tym samym czasie trzy sceny: z Michałem Archaniołem, ze Zwiastowaniem oraz (najbardziej zniszczona) z Bożym Narodzeniem. 

W panelu z Archaniołem napatrzeć się nie mogę dwóm duszom ważonym na wadze sprawiedliwości. Jedna ze złożonymi rękami - modli się, czy błaga o litości? A druga? Włosy rwie z rozpaczy, że już nic się nie da zrobić? Sądząc po obecności mało widocznego diabła w pobliżu szali z duszą wznoszącą ręce, ta pierwsza wykazuje się pobożnością. 


Patrząc na Zwiastowanie nie sposób nie uśmiechnąć się na widok Ducha św. pod postacią, powiedzmy,  gołębicy. 

Poruszeniom końca nie ma. Jako, że sztuka bizantyjska, to i Dzieciątko pod postacią dorosłego, ale w powijakach, jak wszystkie niewiniątka z Ospedale degli Innocenti we Florencji. 

Tyle razy już zachwycałam się sztuką romańską, że aż wstyd mi się powtarzać i pisać o zauroczeniu stylistyką bliską dziecięcej twórczości, wyrazistym przekazem, a przy tym wszystkim świetną kompozycją. Trudno pisać tutaj o barwach, nie wiem, na ile wiernie się zachowały, w całym kościele dominują czerwienie i brązy. Inne, późniejsze freski też namalowano dopasowując się do wcześniejszej gamy. Tak jest w XIV wiecznych malowidłach: Madonnie z Dzieciątkiem (po prawej stronie św. Krzysztofa u góry) oraz umiejscowionych na przeciwnej ścianie Świętych. 


Nawet fresk nad chrzcielnicą, pochodzący prawdopodobnie z XVIII wieku, usiłuje trzymać się dominujących barw, ale już bardzo wyraźnie odsunął się od swoich poprzedników. 

Mogłabym długo pozostać w Montepiano, lecz czas przewodniczki nieubłaganie się kurczył. 
Jeszcze tylko zdjęcie grupowe, choć trudno grupą nazwać te wirusem rozrzucone na trawie sylwetki.

Przed wrzuceniem linku ze wszystkimi zdjęciami dodam jeszcze, że młyn ponoć można wizytować w każde niedzielne popołudnie, co do kościoła, to pozostaje wielki łut szczęścia, albo wytrwałość z znalezieniu proboszcza, bądź znalezienie się w niedalekiej parafii 15 sierpnia, gdyż współczesna świątynia jest pod wezwaniem Matki Bożej Wniebowziętej i wtedy właściwie pewnikiem będzie znalezienie opiekuna opactwa.
Wizyta w La Badia di Santa Maria a Montepiano jest warta wielu wysiłków. Może zachęci Was jeszcze więcej zdjęć?


8 komentarzy:

  1. Podziwiam Cię za takie szczegółowe pisanie - naprawdę super dla zainteresowanych, bo tego nigdzie nie można znaleźć. Nie myślałaś o wydaniu porządnego przewodnika po nieoczywistych perełkach Toskanii?

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślałam, nie, żebym nie miała pomysłu na bardzo nietypowy przewodnik. Dostawałam też propozycje na napisanie klasyka, takiego ogólnego. Zatrzymuje mnie kilka motywów: 1. Doświadczenie z książkami już wydanymi - żmudna praca redaktorska, dziwne relacje z wydawnictwem. 2. Nie czuję się profesjonalistą w tej dziedzinie, a nie chciałabym robić kalek z innych przewodników. Mam wrażenie, że dobry przewodnik musiałby być skrzyżowaniem wiedzy historycznej, w tym głęboko archiwalnej, świetnej analizy artystycznej. 3. Nie wiedziałabym, jak znaleźć czas na pisanie przewodnika, nie rezygnując z tego, co teraz robię. I tak trudno mi utrzymywać blog, staram się chociaż opisać te "perełki", bo są tego absolutnie warte, a i bywa, że we włoskich źródłach o nich niewiele. Jest mi miło, że jest to doceniane. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czytam i oglądam zdjęcia i oderwać się nie mogę tak mi tęskno do takich miejsc. Dziękuję za takie relacje z mało odwiedzanych miejsc gdzie prawdopodobnie nigdy nie dotrę. Pozdrawiam :-).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja nieodmiennie będę podsycać nadzieję, że może kiedyś jednak?

      Usuń
  4. Cóż tu mówić. Zwyczajnie - piękne to wszystko. Piękne.
    Myślę, że jednak napisałabyś wspaniały przewodnik taki właśnie osobisty. Dla mnie (nic nie ujmując oczywiście potrzebie "naukowych" przewodników) to co opisujesz, jak opisujesz,jest ciekawsze, wciągające, ujmujące drobiazgi często gdzie indziej pomijane.
    A stare młyny......zapach wody.... zapach mąki...
    Taki młyn, z małego polskiego miasteczka, żyje w mojej pamięci :).
    Dobrze, że mogłaś przyjechać do Rodziny, odpocząć.
    Dobrych dni, Małgorzato !:)
    Barbara

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ślicznie dziękuję. Pewnie każdy mógłby po kluczu osobistym coś napisać. Tak, jak już wspomniałam, mam nawet pomysł na taki mój, ale po przygodach z dwiema pierwszymi książkami, nie ciągnie mnie do bycia autorem. Musiałabym mieć cały sztab pomocników :)

      Usuń
  5. Rozczulające są drobiazgi życia codziennego zachowane z przeszłości. Piecyk, zamek w drzwiach, półki na kuchenne utensylia.
    I ten zadziwiający ludzik w spódniczce z trawy.
    Dzięki, że pokazujesz nam te wszystkie piękne i ciekawe rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie tak to odczuwam i cieszę się, że nie jestem jedyną w tym klubie :)

      Usuń