Wszystko zapowiadało, że w końcu. Prognozy pogody zachęcały, wolne popołudnie Krzysztofa także dawało nadzieje. Trzeba było tylko poczekać aż wróci z obiadu, na który został zaproszony. A mnie się udało jeszcze namówić pryncypała na zabranie smoków ze sobą. Te oszalały ze szczęścia, że nie zostają w domu. A dokąd pojechaliśmy? Ano niemal tam, gdzie oczy poniosą.
Może pamiętacie wpis o truflowej sagrze w San Miniato? Za miasteczkiem wypatrzyłam wtedy urocze wzgórza, więc wybierając kierunek wycieczki pomyślałam sobie, żeby tam pokrążyć. Nie jest to wielce popularny fragment Toskanii. Mało w nim wzgórz z gajami oliwnymi, winnicami czy zbożami.
Dużą część zajmują lasy, a te sprzyjają wzrostowi właśnie trufli. Ale tak jak w każdym niemal toskańskim zakątku, tak i tu można zaznać przyjemności spacerowania po miasteczkach, miasteczkach pozbawionych turystów, więc łatwiej być świadkiem tego, jak żyją mieszkańcy. Przyjemność dla mnie tym większa, gdy odkrywam perełki architektury, piękne detale, rozbuchaną wiosennie przyrodę, a ze wzgórz widać następne miejscowości zapraszające do powrotu i odkrycia, co też w sobie kryją.
Wyłączywszy GPS, posługując się mapą, aż do jej podarcia, odkryliśmy tym razem, co też kryje się za trzema punktami na mapie.
Pierwsze w kolejności jazdy było Montopoli in Val d'Arno. Właśnie kończyła się sjesta i miejscowość budziła się do popołudniowego życia. Położona na wzgórzu, z niewielką ilością miejsca pod zabudowę, ma topografię podobną do San Miniato, jest to
jedna długa wijąca się ulica, od której jak odnóża odchodzą inne uliczki. Tego typu miejscowości z góry przypominają węża, który zamiast łusek ma domy na grzbiecie. Słońce wybijało rytm nieśpiesznych kroków, zajrzeliśmy to tu, to tam. O średniowiecznych korzeniach przypominają takie pozostałości, jak mur z wieżą i olbrzymi łuk jako brama.
Zatrzymaliśmy się na samym szczycie, gdzie po drugiej wojnie światowej zostały tylko ruiny twierdzy. Miejsce dobre do wybiegania się dla Bogusia. A potem jeszcze dłuższy postój przy barze, bo Krzysztof po trzech Mszach św. i proszonym obiedzie marzył jedynie już tylko o kawie. Ponoć była przepyszna. Mnie w takie słońce nie kusiła. Było za to coś innego, co pociągało mnie tysiąckrotnie bardziej. To ceramika, bardzo charakterystyczna, z matowym wykończeniem, często beżowym tłem, pojawiająca się nie tylko na wystawie, ale i w obramowaniu domu, w kapliczce, czy jako numery domów. Bardzo ciekawa i odmienna od wzorów spotykanych w Toskanii. Usiłowałam znaleźć potem bliższe informacje, ale trudno mi dociec na podstawie szczątkowych wiadomości w internecie, czy to jest specyfika tego miejsca, czy wpływ konkretnego artysty Dante Milaniego, działającego w Montopoli na początku XX wieku.
Drugie zdobyte podczas wycieczki wzgórze to Palaia, także wijąca się po szczycie wzgórza, ale z wyraźnie wydzielonymi "odwłokami". Są to dwie bramy stojące dokładnie nad ulicą. Po miejscach, gdzie turyści przeważają ilościowo nad mieszkańcami, trudno jest spokojnie wjechać w miejskie bramy, jeszcze trudniej przyjąć do wiadomości, że można spokojnie zaparkować przy głównej ulicy. Przejechaliśmy więc całe miasteczko i zaparkowaliśmy u jego wylotu, a potem spacerkiem przeszliśmy się główną ulicą.
Po drodze nagle spadły na nas polskie słowa wypowiedziane przez panią, której najpierw nie mogliśmy wyszukać wśród okien. Z ostatniego piętra kamienicy wychyliła się Polka usłyszawszy ojczystą mowę. Krótka wymiana słów i poszliśmy dalej, a jak jak zawsze pozostałam pełna podziwu dla opiekunek, które pracują w takim odosobnieniu, odcięte zupełnie od swoich domów, od świata zewnętrznego, często jedynie mające jeden wolny dzień w tygodniu, 24 godziny spędzające z obcym sobie starszym człowiekiem. W Palai było już znacznie głośniej a nawet za głośno. Pierwszy niemiły dźwięk to bardzo mocne uderzenia muzyki klubowej dolatujące z odtwarzaczy wystawionych przed pub. Za to do powstania drugiego dźwięku przyczynił się nie kto inny, jak Krzysztof. Wędrując z czworonogami jest się skazanym na zwiedzanie naprzemienne. Do uroczego XIII wiecznego kościółka San Andrea weszłam pierwsza i spokojnie się po nim rozglądałam. Zaskakująco prosta bryła, brak elementów charakterystycznych dla średniowiecznych kościołów, typu apsyda, kaplice. Prawdopodobnie jest to wynik umiejscowienia budowli w miejscu pogańskiej świątyni Saturna.
Wnętrze zadbane, i wszystko pod alarmem. No właśnie! Otóż, gdy wyszłam na zewnątrz i usiadłam z psiakami delektując się wykończeniami łuków na ceglanej elewacji (rzadkość tutaj!) ... zostałam niemal ogłuszona przeraźliwym dźwiękiem uruchomionego alarmu. Od razu się roześmiałam i pomyślałam, że Krzysztof nie wytrzymał i sprawdził, czy faktycznie tablice z wotami są podłączone pod system monitorujący (o czym informował napis). Okazało się, że wcale nie, chciał po prostu zajrzeć do zakrystii. Co ciekawe, na dźwięk alarmu podnieśli głowy rozmawiający nieopodal tubylcy, po czym wrócili do rozmów. A tym, kto zareagował aktywnie na sygnał była starsza pani - o zgrozo! Co by ona zrobiła z prawdziwym złodziejem? Czemu tak śmiało weszła do kościoła, w którym chyba najcenniejszym zabytkiem jest dzieło z warsztatu della Robbia?
Idziemy dalej. Przed Urzędem Gminy, po drugiej stronie ulicy odkrywamy na murze arcyciekawą pamiątkę - marmurową tablicę różnych miar używanych głównie w handlu. Na dole jest nawet porównanie metra z łokciem.
Ponieważ przy gminnym budynku widniała tablica oznaczająca informację turystyczną zajrzałam naiwnie mając nadzieję na zdobycie lokalnych informacji o Palai. Naiwnie, bo zastałam pusty korytarz u dołu obwieszony wszelkiej maści ogłoszeniami a u góry starymi herbami.
Fiolet dalej za mną chodził, wcale nie tylko w postaci kwiatów. W ostatniej chwili udało mi się w jednym kadrze złapać panią w fioletowych spodniach przechodzącą nieopodal równie fioletowego auta.
Kwiaty (fioletowe też oczywiście) wypatrzyłam w ilościach zadowalających oko.
Powoli szliśmy w kierunku następnego ceglanego kościoła zwanego Pieve di San Martino. Z daleka widać już brak dzwonnicy, jej rolę pełni swoisty rodzaj dzwonnicy żagielkowej, ale umiejscowionej z boku apsydy. I znowu XIII wiek wita nas wspaniałymi maszkaronami na elewacji, proste, niemal nieudolnie wyrzeźbione, jak najbardziej romańskie, przyrośnięte do architektury, którą ozdabiają.
Tym większym zaskoczeniem jest gotyckie wnętrze. Same rzadkości, jak na Toskanię. Po wejściu do środka nie chciało mi się z niego wychodzić.
Wspaniale odnowiona świątynia, prosta, nieprzegadana, i kilka niezwykłości w niej, takich jak olbrzymia kamienna misa chrzcielna, dużo mniejsza, starsza ponoć od kościoła misa na wodę święconą. Na ambonie niczym żart postawiono figurę św. Marcina. Wszystko otulone rozproszonym światłem, którego najostrzejszym źródłem są uchylone drzwi. Nisko położone już słońce potęgowało nastrój do medytacji. Z zadumy wyrwały mnie tym razem dźwięki rozszczekanych smoków. Już wiedziałam, że przed kościołem musiał się pojawić jakiś inny psiak, z którym chciał się zaprzyjaźnić Druso a Boguś z kolei chciał pokazać, kto tu rządzi.To nie byłą jedyna przygoda dnia dla mopsa. Otóż spotkał bardzo bojowo nastawionego kota i w końcu powoli przekonywał pana, że i on potrafi prowadzić auto, a gdy już go oderwano od kierownicy to pocieszał się wysiadywaniem w oknie auta i łapaniem wiatru w przykrótką sierść.
Wracając do domu zajrzeliśmy do malutkiej osady San Gervasio, której głównym elementem jest olbrzymi kompleks zabudowań stanowiących obecnie agriturismo. To, co się udało spostrzec za wysokim murem, świadczy o pańskich włościach przemienionych w lokum dla turystów. Poniekąd na tyłach przycupnął malutki kościółek, zamknięty na cztery spusty.
I to już był ostatni punkt naszej wycieczki, której męskich uczestników przedstawiam poniżej:
wycieczka !!!!!!!to lubię najbardziej :)))))
OdpowiedzUsuńNiby na uboczu a jak pięknie, klasycznie, czyściutko i zwierzaki zadowolone i ludzie.. Dzięki za wycieczkę.
OdpowiedzUsuńSwietny opis wycieczki, jak to u Ciebie ciekawie, z poczuciem humoru i swietnie wszystko zilustrowane.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia zostawiam dla Krzysztofa i glaski dla futrzakow :)
A w PL nie widziałam jeszcze fioletowej Pandy :))
OdpowiedzUsuńa tak przy okazji....czy mogłabys obdarzyć mnie choc tyci tyci swoją energią i zapałem? Cudownie wykorzystujesz czas i umiesz dostrzegać piękno każdego dnia!!!!!!
Gosiu,Twoimi oczami Toskania wydaje sie jeszcze peikniejsza i ciekawsza;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Wspaniała wycieczka. Te zalesione wzgórza wyglądają pięknie i dziko. Nawet trawa taka bujna. Bzy już kwitną i jabłonie. Klimatyczne miasteczka. Małgosiu zawsze potrafisz wynaleźć coś ciekawego, jakiś detal, widok.
OdpowiedzUsuńUwielbiam Twoje wycieczki:))
OdpowiedzUsuń