Pod koniec kwarantanny zaczęłam powoli odczuwać chęć "łapania życia". Nie za bardzo jeszcze ciągnie mnie do ludzi, tym bardziej, że ludzie teraz mało ciągną do siebie, bojąc się siebie nawzajem.
Gdzieś pojechać, gdzieś nabrać energii na dalsze rozmrażanie serca... Krzysztof wolał jechać do Florencji, ale, chcąc mi pomóc w dochodzeniu do pionu, siadł spokojnie za kierownicą i ruszyliśmy. Większość z Was zna moją fiksację i ciągle niespełnione marzenie o makowych polach w Val d'Orci, miałam jeszcze inne czerwone marzenie - czerwone winnice Chianti. Okazuje się, że i ono nie jest łatwe do spełnienia, bo czerwieni liści nie produkują najbardziej popularne w Toskanii winne szczepy.
Początek w ogóle zapowiadał się zniechęcająco, zaczęliśmy od gołych winnic. Ale, że jak to? Przecież mała winniczka w pobliżu Tobbiany miała jeszcze liście, żółte, ale liście, a tutaj taka pustka?
Z początku jechaliśmy wśród oliwnych gajów.
Pierwszy raz zobaczyłam gromadzenie zebranych owoców w jutowych workach, a nie tylko w plastikowych skrzynkach.
Krajobrazy, krajobrazami, ale, tak na wszelki wypadek, zaznaczyłam sobie na liści wycieczki kilka ewentualnych obiektów do obejrzenia.
Serce nasyciło się i ciepłem kamienia i soczystą czerwienią winnic. W jednej z nich buszowały dwie dziewczyny, jeszcze bardziej spragnione chyba tej czerwieni.
Cała wycieczka miała krążyć wokół San Polo in Chianti, lecz w pewnym momencie, tak sobie patrzyłam na zaznaczone na mapie punkty i niedalekie Figline Valdarno i zaproponowałam: a może by tak zobaczyć winnice Stinga i zajrzeć do jego sklepiku? Żebyście widzieli to ożywienie w oczach miłośnika muzyki Stinga (ja też się do nich zaliczam, ale nie o moim wzroku mowa)!
Winnice na terenie posiadłości akurat był żółte, nie czerwone, światło już trudne, bo skończyła się złota godzina zachodzącego słońca.
Sklepik zostawił we mnie bardzo pozytywne wrażenia.
Słyszałam od znajomych turystów o zwiędłej sałacie, a tutaj pełna niespodzianka.
Piękne warzywa, miody, oliwa, ładne pamiątki z nazwą posiadłości Stinga - "Palagio", ceramika ręcznie malowana, fartuchy, płócienne torby, kieliszki o doskonałym kształcie. Wisienką na torcie była Cristina gawędząca z nami o właścicielach, w samych pozytywach, oczywiście. Kupiliśmy kilka pamiątek i "Sister Moon", ale nie dla siebie, tylko dla przyjaciół, którym trudno kupować prezenty, a wiemy, że są miłośnikami Stinga, wróciliśmy więc z butelką z autografem (nie drukowanym) piosenkarza.
Od ekspedientki dostaliśmy deseczkę ze skrzynki na to wino, długo jej szukała, aż odkryła, że ma jeszcze kilka pod kasą. Dodam, że jest to wino leżakowane zawsze w nowych beczkach, więc te już zużyte zapełniają otoczenie sklepu.
I wilk syty i owca cała, wycieczkowa ekipa wróciła z wielkim uśmiechem do domu.
Jeśli chcecie rozgrzać serca, zapraszam do albumu CHIANTI
Piękne kolory. U nas już zblakły. Zresztą teraz gruba mgła za oknem i mało co widać. Ale mgła też jest piękna.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Cię serdecznie.
Po dobrych kilku latach w Toskanii załapałam, że włoska złota jesień to listopad!
UsuńI czyż to nie jest prawdą, że czasem żeby dojść do siebie trzeba choć na chwilę, na trochę wyjechać? Oddalić się od siebie, żeby powrócić do siebie jeszcze bardziej dojrzale? Pośród Twojego smutku jesień się rozsiadła naokoło bardzo wygodnie. Jesień to, może i nasza Małgosiu... Może i dlatego tak szukamy kolorów.
OdpowiedzUsuńNieodmiennie życzę dobra i piękna - Ola
Ta wyprawa była faktycznie jak balsam na mocno obolałą duszę.
UsuńZazdroszcze tym razem szczegolnie, bo kocham ;-) Stinga
OdpowiedzUsuńW pełni rozumiem!
Usuń