Aaaa, nie, nie, las skończył się na wysokości około 1500 m n.p.m. zamieszkania.
Święto Wniebowzięcia było czasem intensywnym dla księdza proboszcza, właściwie cały dzień jeździł pomiędzy Mszami i festami. Można sobie wyobrazić, jak po bardzo pracowitym dniu potrzeba mu było choć chwili wytchnienia. Zaproponował wyjazd w góry.
Po pierwszym spacerze nad Lago di Scaffaiolo (pod koniec czerwca) z chęcią zapakowałam buciory i kijki, przygotowałam małe co nieco na piknik i stawiłam się gotowa do wyjazdu.
Kierunek niemal ten sam, dojechaliśmy do Doganacci, jednak jadąc wyżej nie zatrzymaliśmy się przy początku szlaku, lecz pojechaliśmy ciut dalej, by zostawić auto na dużej łące z charakterystycznym pomnikiem pamięci w postaci orła na postumencie i flankujących go dwóch armat.
Alpini zawsze budzą we mnie podziw, są świetnie zorganizowaną grupą wsparcia, żywotnie pielęgnującą też pamięć po tych, którzy odeszli z tego świata. Na pomniku przybywa tabliczek zrobionych w hołdzie umarłym, czasami grupowo, czasami z personalnym wyróżnieniem.
Ludzie dopiero się zjeżdżali. Było ich chyba ciut więcej, niż w czerwcu.
Wyobrażam sobie, co musiało się tu dziać dzień wcześniej. Nauczona doświadczeniem, nie ruszam się już z domu 15 sierpnia, pewnie jako jedna z nielicznych, w ten święty dzień wycieczkowy. Dobę później, i owszem, z chęcią. Jadąc rankiem, mijaliśmy sznur samochodów zjeżdżających po wydłużonym weekendzie. Dobry kierunek, oni do pracy, a my w góry :)
Tym razem wybraliśmy trasę bez schroniska, w kierunku Abetone. Na początku naszej drogi minęliśmy krzyże.
Pierwszy jest pamiątką Roku Świętego 1933, ale wcale nie od niego przełęcz wzięła swoją nazwę - Passo della Croce Arcana. Historia wiąże nazwę z ruchem pielgrzymim w średniowieczu i niedalekim schroniskiem u zakonników (już nieistniejącym).
Drugi krzyż wyrasta niespodziewanie przy wejściu na pierwsze wzniesienie, odsunięty od ścieżki, łatwo go przegapić. Zostawili go synowie dwóch panów Silvio i Vittorio, życząc im, by ich dusze wspólnie mogły wędrować po ukochanych górach. Nie udało mi się znaleźć wyjaśnienia, dlaczego akurat w tym miejscu postawiono ten ślad pamięci.
Tak nostalgicznie zaczęliśmy spacer, ale i góry też sprzyjały nostalgii, a co najmniej zadumie. Już się uspokoiły z żywą zielenią, zaczęły się przebarwiać, a to znak, że sezon jagodowy w pełni.
Profesjonalistów można rozpoznać po specjalnych grzebieniach ze zbiornikami do wyczesywania krzewinek.
Apenińskie jagody są trudniejsze do zbierania, niż te, które w wielkich ilościach zbierałam wraz z rodzicami w kaszubskich lasach. Skuteczniej kryją się przed ludzkim wzrokiem, są bardziej krzaczaste, choć niziutkie bardzo. Nie mieliśmy zamiaru zbierać, napełniłam tylko kilka garści, na wspomnienie dzieciństwa.
Nie tylko my wyruszyliśmy w góry. Po połoninach spokojnie chodziło stado owiec. Ich spokój zakłócił głównie Krzysztof, bo koniecznie chciał je pogłaskać. Pomysł wydał im się co najmniej nieodpowiedni, nie wzbudził w nich zaufania.
Zastanawiające, nie było z nimi ani psa pasterskiego ani pasterza. Same szły stadem, licząc że wprawne ucho właściciela odnajdzie je po dźwiękach dzwonków uwieszonych u szyi. Miało się wrażenie, że instrumenty zostały dobrane w odpowiedniej tonacji. Wspaniale się niosło po górach.
Trafiliśmy idealnie z pogodą, wysokość i lekki wiatr dały wytchnienie od uporczywego upału na nizinie.Pamiętając poprzednie wiatry hulające po przełęczach, przygotowałam dwa długie rękawy i chustkę na głowę. Czasami zarzucałam cienką bluzkę, ale wytrzymałabym tylko w krótkim. Oddychałam rześkim powietrzem na zapas.
Głód kazał wrócić nam na miejsce postoju i zjeść przygotowany posiłek. Nie my jedni wpadliśmy na ten pomysł, ludzie grupkami porozsiadali się w pewnej odległości od aut, by mieć ucztę smaku i widoku.
Specjalnie nie zapakowałam niczego słodkiego, bo wymyśliłam, by wrócić do lodziarni w Cutigliano i przekonać się, czy dobrze zapamiętałam nieziemski smak lodów. Pamięć mnie nie myliła. Wśród wybranych smaków musiały pojawić się lody jagodowe, ze świeżych owoców - poezja!
Połaziłam po miasteczku, zajrzałam w miejsca, których wcześniej nie widziałam, a na te widziane spojrzałam świeższym okiem.
Don Sergio obiecał nam dostarczyć jagód, bo nie zdołaliśmy ich kupić, gdyż akurat trwała sjesta, zaskakująco aż do 16.00, więc nie chceliśmy czekać na otwarcie sklepów.
Marzą mi się pierogi z jagodami :)
U mnie tez sezon jagodowy, a Twoje zdjecia zabraly mnie w sentymentalna podroz w czasie (okolo 30 lat) w Bieszczady. Nigdy potem, jagody tak nie smakowaly, jak tam ;)
OdpowiedzUsuńCzyli, nie tylko dla mnie ta wycieczka miała jagodowy posmak sentymentu :)
UsuńJak pięknie... dla mnie zupełnie inna odsłona włoskich gór. Małgosiu, pozdrawiam :) PS. Czy dobrze myślę, że Don Sergio to ten szczupły, łagodny, dobry człowiek, który był diakonem w Pistoi?
OdpowiedzUsuńBravissima! Si, Don Sergio był keidyś długo świeckim diakonem :) Saluti!
UsuńWlasnie uslyszalam o Amatrice. Moje mysli sa z ludzmi we Wloszech; mam nadzieje, ze jestescie bezpieczni.
OdpowiedzUsuńTak, do nas nie dotarł ten tragiczny pogrom. Nie mogę za dużo oglądać materiałów reportażowych, bo łzy mi się leją rzęściście. Czekam, aż się zacznie jakaś zbiórka pomocowa. Na razie proszą, żeby nie podejmować prywatnych akcji, bo te mogą spowolnić, a wręcz przeszkodzić na tym etapie.
UsuńMalgosiu, ciekawa relacja, piekne zdjecia jak zwykle, ale smutno na sercu widzac ogrom tragedii, cierpienia.....!
OdpowiedzUsuńBól nieopisany!
Usuńprawdziwe jagody z limitowanej edycji skoro takie wydzielane ilościowo na osobę :D prawdziwa ciekawostka.
OdpowiedzUsuńPamiętam, że zaskoczyła mnie wiadomość, że w krajach skandynawskich nie zbiera się grzybów bo w zasadzie ani nie wolno ani się ich tam nie jada. Ale nie powiem ... limitowanie jagód też zadziwia :D
aż mi ślinka pociekła :-) Miesiąc temu pierwszy raz w życiu poszłam na jagody! Uzbierałam dwa litrowe słoje. Starczyło na ciasto, jagody z bitą śmietaną i bez. Prawdziwa rozpusta. Pozdrawiam z upalnych Karkonoszy.
OdpowiedzUsuń